43. Dorothy i nauka strzelania
– Jack, jak ty wyrosłeś! Naprawdę minęło aż tyle czasu? – zawołała Jo, stojąc jeszcze w progu i najwyraźniej zapominając na chwilę o dobrych manierach. Przestąpiłam z nogi na nogę, rzucając stojącej z tyłu cioci przepraszające spojrzenie. Wzruszyła ramionami, najwyraźniej sama ciekawa, do kogo właściwie przyjechaliśmy.
Miałam poważne wątpliwości. To ta kobieta miała nam pomóc w powrocie do Oz? Zupełnie nie wyglądała na poważnego naukowca, panią meteorolog, takiego superspeca od tornad! Wyglądała raczej na zagubioną dziewczynkę, która nie pamiętała nawet, gdzie rano położyła telefon.
Ale może byłam niesprawiedliwa i jedno nie wykluczało drugiego?
– Owszem, jakieś... trzynaście lat? – poddał Jack ze śmiechem. – Rzeczywiście mogłem się zmienić.
– Zmienić? – prychnęła Jo, a jej oczy pod wpływem śmiechu zwęziły się do wąskich szparek. – Ty się nie zmieniłeś, Jack, ty całkiem dorosłeś! Nie poznałabym cię, gdybym nie wiedziała, że to ty.
Wyglądało na to, że Jo nie tylko pomogła Jackowi wrócić do Oz; zdawało mi się, że przy okazji też się z nim zaprzyjaźniła. Nie mogło być mowy o zazdrości, skoro Jo była od niego o dobre piętnaście lat starsza, a gdy widzieli się ostatni raz, Jack był jeszcze chłopakiem; mimo wszystko trochę mnie to dziwiło. Jak dużo czasu w takim razie ze sobą spędzili?
– Przepraszam was strasznie, że tak was trzymam w progu – dodała po chwili z lekkim zażenowaniem. – Zupełnie straciłam głowę. Wejdźcie, oczywiście, będziemy mogli spokojnie porozmawiać w środku.
Korytarz, w którym się znaleźliśmy, korelował z zewnętrzną stroną domu: był tak samo zwyczajny i normalny, chociaż nie wiedziałam, czego właściwie się spodziewałam. Ale raczej nie boazerii na ścianach i parkietu, po którym przeszliśmy kawałek, by następnie trafić do salonu. W przeciwieństwie do korytarza, panował tam spory bałagan: na kanapie i stoliku do kawy, który stał między nią a dwoma fotelami, poniewierały się papiery, a na meblach pod ścianą, głównie na komodzie i przeszklonej etażerce, stało kilka pustych szklanek i talerzy. Widać było wyraźnie, że Jo nie dbała specjalnie o porządek, chociaż dziwiło mnie trochę, że nie postarała się trochę tego ogarnąć nawet wiedząc, że będzie miała gości.
– Zaraz tutaj trochę uprzątnę, żebyście mieli gdzie usiąść... Wybaczcie nieporządek, ale nie potrafię pracować w innych warunkach. – Zrobiła taki ruch, jakby chciała rzucić się do zabałaganionej kanapy, potem jednak zmieniła zdanie i odwróciła się do nas. – No tak, nawet jeszcze się z wami nie przywitałam, wybaczcie. Jestem Jo Baum.
To mówiąc, wyciągnęła rękę najpierw do cioci, która też jej się przedstawiła, a następnie do mnie. Zawahałam się, ostatecznie jednak podałam swoje nazwisko; w końcu chyba można jej było ufać, prawda? Nawet nie mrugnęła jej powieka, jakby nie było to dla niej zaskoczeniem, ponieważ jednak uważnie się w nią wpatrywałam, dostrzegłam nagły błysk w oku.
– Dorothy, co? – mruknęła, po czym rzuciła znaczące spojrzenie Jackowi. – Chyba wpakowałeś się w coś ciekawego, nie, Jack? Ale w sumie po tobie akurat mogłabym się tego spodziewać.
Jack rozłożył bezradnie ręce, pokazując chyba, że nie miał na to wpływu. Nie no, jasne. Przecież wcale sam nie podjął decyzji o towarzyszeniu mi, gdy znalazł mnie pod chatką Czarownicy ze Wschodu.
– Jak w ogóle sobie poradziłeś, gdy się rozstaliśmy? – dodała Jo, chwilowo tracąc mną zainteresowanie. – Trochę się o ciebie obawiałam, przyznaję. W końcu nie byłam w stu procentach pewna, gdzie cię wyrzuci...
– W każdym razie nie tam, gdzie zakładaliśmy – uciął lakonicznie Jack. Wyraźnie było widać, że nie chciał o tym mówić. W oczach Jo mignęło coś na kształt poczucia winy i wcale jej się nie dziwiłam. W końcu to ona wysłała go z powrotem do Oz. Gdyby nie ona, nigdy nie trafiłby wtedy do Czarownicy z Zachodu.
Ale przecież Jo nie mogła o tym wiedzieć, więc nie powinna się obwiniać.
Szybko odwróciła wzrok i zajęła się sprzątaniem, co w jej wykonaniu wyglądało tak, że wszystkie papiery z sofy i foteli wylądowały na podłodze. Już po chwili mieliśmy gdzie usiąść, a Jo biegła do kuchni, by zaparzyć nam herbaty, chociaż wszyscy wołali za nią, żeby się nie kłopotała. Gdy wróciła, już z tacą z dzbankiem, filiżankami i miseczką ciasteczek, wreszcie usiadła i zaczęła zachowywać się w miarę normalnie.
Trochę bałam się tej rozmowy o tornadach, bo przecież była przy tym ciocia, która w temacie była kompletnie zielona. Na szczęście jednak na ciocię i jej pokerową twarz też można było liczyć.
– No więc, co tu w ogóle robicie? – zagadnęła nas bowiem Jo z wyraźnym zainteresowaniem. Nalała nam herbaty i przesunęła filiżanki w naszą stronę, żadne z nas jednak nie tknęło herbaty. – Dorothy, ty chyba jesteś stąd, ale ty, Jack? Po co wróciłeś?
– To nie był... nasz wybór – odparł w końcu Jack, zająknąwszy się tylko na chwilkę. Rzuciłam szybkie spojrzenie cioci, jej twarz była jednak nieodgadniona i nie mogłam być pewna, że nie wyskoczy z czymś głupim. – Uciekaliśmy. Ale teraz musimy wrócić, bo zostawiliśmy za sobą ludzi w niebezpieczeństwie.
Widziałam, jak starannie ważył słowa, i zastanowiłam się przelotnie, czy robił to tylko ze względu na ciocię Ruth, czy po prostu nie chciał za bardzo wtajemniczać Jo w sprawy Oz. W końcu ona przecież nigdy tam nie była, mogła nie wiedzieć dokładnie, co się tam działo.
– Zobaczymy, co da się zrobić. – Jo skinęła głową i na szczęście nie zadała więcej pytań, na przykład tego, przed kim dokładnie uciekaliśmy. Albo kogo tak naprawdę chcieliśmy ratować. – Nie mam tu, na miejscu, sprzętu, który mógłby wam pomóc. Potrzebuję modeli pogodowych i radaru Dopplera. Pojadę jutro do SPC i spróbuję się tego wszystkiego dowiedzieć, mają tam wszystko, czego trzeba mi do takich badań. Tylko trochę to potrwa, bo do Norman mam godzinę drogi samochodem.
– Ty przecież pracujesz w SPC, prawda? – podjął Jack, marszcząc brwi. Jo skinęła głową. – W Centrum Prognoz Burzowych, dobrze pamiętam? To nie bywasz tam codziennie?
– Bywam, ale w zasadzie mam nienormowany czas pracy. – Jo wzruszyła ramionami. – Posłuchajcie, chętnie wam pomogę, to dla mnie nic nowego, ale musicie skorzystać z mojej gościny. Zostańcie do czasu, aż nie znajdziemy właściwego tornada, dobrze?
– Tak jakby... trochę nam się spieszy – mruknęłam. – Nie chcę cię poganiać, oczywiście, bo doceniam, że nam pomagasz, ale sama rozumiesz... Od tego, czy wrócimy, mogą zależeć życia bliskich nam osób.
Jo przytaknęła, po czym spojrzała na zegarek. Przez chwilę się zastanawiała, aż w końcu kiwnęła głową, jakby podjęła jakąś decyzję.
– Dobrze, w takim razie zaraz tam pojadę. Powinnam zdążyć, a przynajmniej będziemy już dzisiaj mieć jakieś dane – zawyrokowała w końcu. – Zaraz pokażę wam pokoje gościnne. Rozgośćcie się, czujcie się jak u siebie, zjedzcie coś, jeśli jesteście głodni, a ja powinnam szybko wrócić. Trudno, najwyraźniej uznacie, że jestem beznadziejną gospodynią...
– Beznadziejną? Daj spokój. – Jack uśmiechnął się do niej ciepło, aż zrobiło mi się przykro, że do mnie już się tak nie uśmiechał. – Jesteś najlepsza na świecie. Zawsze można na ciebie liczyć, Jo! Dzięki, naprawdę nie wiesz, jak bardzo nas ratujesz.
Jo przygotowała dla nas dwie sypialnie z tyłu domu, w których kazała nam się rozgościć. Nie wiedziałam, jak wyglądała ta Jacka, ale moja i cioci była bardzo przyjemna: miała szerokie, podwójne łóżko, dwa stoliki nocne z lampkami, komodę i szafę z przeszklonymi drzwiami, wszystko to utrzymane w nowoczesnym stylu, ale całkiem przyjemnym dla oka, w łagodnych beżach i kolorze lila. Okno pokoju wychodziło na tyły domu, na których znajdowało się sporych rozmiarów podwórko, kończące się szeregiem drzew w pewnej od nas odległości; sprawdziłam to już właściwie odruchowo, bo ostatnie wydarzenia nauczyły mnie, żeby zawsze zawczasu znaleźć sobie drogę ucieczki. Tędy uciec nie byłoby trudno: ostatecznie pokój znajdował się na niskim parterze, tak, że z okna miałam najwyżej trzy i pół stopy do ziemi.
– Położę się trochę spać, ta droga strasznie mnie zmęczyła. – Ciocia ziewnęła, po czym usiadła na łóżku, a ja posłałam jej zatroskane spojrzenie. Wiedziałam, że nie była dobrym kierowcą i nie lubiła prowadzić, a mimo to zmusiliśmy ją do pokonania tej trasy. Ale przecież nie mieliśmy innego wyjścia. – A potem może wreszcie wytłumaczycie mi, co właściwie tutaj robimy, Dee? Wiem, co mówiłaś, ale musisz też zrozumieć mnie. Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób z waszymi kłopotami może pomóc wam kobieta pracująca w SPC.
No jasne, wcale jej się nie dziwiłam. Ja na jej miejscu też bym nie rozumiała.
– Śpij – odparłam więc, odsuwając się od okna. – Nie będę ci przeszkadzać. A potem, jak odpoczniesz... Potem porozmawiamy.
Wiedziałam przecież, że to nie mogło tak trwać w nieskończoność. Musiałam w końcu coś jej dać. Cokolwiek.
Wyszłam z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi, po czym wąskim korytarzykiem skierowałam się z powrotem w stronę salonu. Nie chciałam im przeszkadzać, naprawdę, ale jednak wkroczyłam do pomieszczenia akurat w momencie, gdy Jack i Jo rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, stojąc blisko siebie na środku pokoju. Zatrzymałam się odruchowo w wejściu, wahając się, czy wejść do środka, ale właśnie wtedy padło na mnie najpierw spojrzenie Jacka, a potem, za nim, zerknęła na mnie również Jo.
– Chodź do nas, Dorothy. Jestem ciebie bardzo ciekawa – powiedziała wprost. Nawet nie zdziwiło mnie już takie otwarte stawanie spraw. Zrobiłam kilka kroków przed siebie, aby ostatecznie stanąć obok nich. – Jak ma się twoja ciocia?
– Była zmęczona, więc położyła się spać – wyjaśniłam. Nie wiedziałam, czemu, ale czułam w stosunku do niej jakiś dystans. To chyba brało się z tego, że jej po prostu nie ufałam. I byłam niemalże pewna, że to nie miało nic wspólnego z Jackiem. – Dziękujemy za gościnę, Jo. Ostatnie dni były... naprawdę ciężkie.
– Właśnie widzę. – Głową wskazała moje zabandażowane ramię. – Boli? Potrzebujesz jakichś środków przeciwbólowych?
– Nie, już jest dobrze. Ale dzięki – odparłam pospiesznie.
– Odpocznijcie trochę, jeśli zdołacie – zaproponowała, rzucając mi dziwne spojrzenie. Nie podobało mi się. – Wrócę jak najszybciej i mam nadzieję, że będę wtedy coś dla was miała. Czasami poszukiwania tornada mogą potrwać parę dni, ale jeśli nie boicie się przejechać parę mil, to na pewno będziemy mieli większy wybór.
Jo nie chciała już słuchać dalszych podziękowań, zaczęła więc zbierać się do wyjścia, a po chwili zostałam z Jackiem sama w salonie. Cieszyłam się, że jego znajoma była na tyle taktowna, by nie wypytywać mnie o to wszystko, co było związane z Dorothy Gale. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak zrobiła; ostatecznie jej prapradziadek pisał o mnie książki. Nie miałam jednak ochoty na wałkowanie tego tematu po raz setny. Miałam wrażenie, że Jo to zrozumiała.
Wiedziałam, że powinnam się ewakuować, kiedy tylko zostałam sama z Jackiem; zrobiłam nawet krok w stronę korytarza, jakbym chciała się wycofać, chociaż prawdopodobnie nie byłoby kolejnych kroków. Jack jednak dwoma susami pokonał dystans, który nas dzielił, po czym chwycił mnie za ramię, osadzając mnie tym w miejscu. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w tamtej chwili w stanie się ruszyć. Ciekawe, czy o tym wiedział, czy po prostu zrobił to, co kazał mu zrobić odruch.
– Dorothy... Zaczekaj. Powiedz mi, co zamierzasz zrobić ze swoją ciocią? – zapytał, dzięki czemu z serca spadł mi spory ciężar. W końcu obawiałam się poważniejszych tematów. – Co chcesz jej powiedzieć.
– Wszystko. – Wzruszyłam ramionami; miałam nadzieję, że ten gest sprawi, że Jack mnie puści, ale tak się nie stało. Jego dłoń nadal parzyła mnie przez materiał koszulki. – Jack, chyba rozumiesz, że musimy ją wziąć ze sobą. Ona nie może zostać sama na Ziemi.
– Wiem, też właśnie o tym myślałem, dlatego chciałem cię o to zapytać. – Kiwnął głową. – Boję się, że tutaj mogłoby jej się coś stać. Nie wiem, ile jej powiedziałaś, ale sądząc po tym, jaka jest spokojna, niewiele... Wiesz, że trzeba będzie jej to jakoś wytłumaczyć.
– Wiem, tylko nie mam pojęcia, jak – westchnęłam. – Wiem, co sama czułam, gdy pierwszy raz znalazłam się w Oz, i to nie było nic dobrego. Jasne, ciocia będzie miała łatwiej, bo wszystko jej wyjaśnimy, ale mimo wszystko... Naprawdę dużo czasu minęło, zanim uwierzyłam, że to było prawdziwe.
– Z wami, Ziemianami, tak to zwykle jest – zaśmiał się, a jego głęboki głos poczułam gdzieś głęboko w sobie. Jakby przez jego dłoń trzymającą moje ramię przenikał prosto do mnie. – Jesteście zbyt racjonalni. Niczego nie przyjmujecie na wiarę.
– Może to dlatego, że żyjemy w świecie bez magii – odgryzłam się natychmiast. – Słuchaj, nie wiem, coś wykombinuję po drodze, ale na razie dajmy jej jeszcze chwilę spokoju, dobrze? Niech się wyśpi. A co do ciebie... Właściwie miałabym do ciebie prośbę.
Jack spojrzał na mnie pytająco, a mnie zakręciło się w głowie od tej jego bliskości. I znowu zapomniałam, że miałam być na niego zła. Miałam być wkurzona o Annabelle, miałam trzymać go na dystans i udawać, że nic do niego nie czułam, tymczasem stałam tak blisko, że wystarczyłoby lekkie przechylenie ciała, by ustami dotknąć jego ust, i wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana. To niemożliwe, żeby on nie wiedział, co do niego czułam. Robiłam z siebie taką idiotkę, że to po prostu musiało być ogólnie widoczne.
– Naucz mnie strzelać – wypaliłam więc pierwsze, co przyszło mi na myśl. Ale chociaż w tamtej chwili zabrzmiało spontanicznie, naprawdę myślałam nad tym już od pewnego czasu.
Uśmiech Jacka stał się jeszcze szerszy. Siłą zmusiłam się do pozostania na miejscu, bo gdy zobaczyłam ten szelmowski błysk w jego szarych oczach, znowu poczułam tę idiotyczną chęć, żeby go pocałować. A niech go wszyscy diabli, naprawdę musiał tak dobrze wyglądać z tymi rozczochranymi, ciemnymi włosami i lekkim zarostem? Może gdyby nie wyglądał aż tak dobrze, nie kochałabym go tak mocno?
Hmm... Szczerze w to wątpiłam.
– Dorothy Gale z pistoletem w ręku? – poddał z rozbawieniem. – Chętnie to zobaczę. Chodźmy.
Bardzo szybko pożałowałam tej decyzji o nauce strzelania. Właściwie już wtedy, gdy zorientowałam się, że Jack prowadził mnie poza dom, w kierunku linii drzew, które widziałam z okna sypialni. Jasne, potrzebowaliśmy spokoju i przestrzeni.
Ale to przecież oznaczało, że znowu zostawałam sam na sam z Jackiem, i to nie wiadomo, jak długo.
***
Byłam beznadziejna.
To jedno nie ulegało wątpliwościom po pół godziny ćwiczeń. Jack zabrał z domu pistolet Jo, wymawiając się, że jest bardziej poręczny, zwłaszcza dla kobiecej ręki, podejrzewałam jednak, że chodziło raczej o to, by do jego broni oszczędzać naboje. Nieważne jednak, ile naboi bym zużyła – dwa kilo czy dwie sztuki – i tak byłoby to pieprzone marnotrawstwo kul.
– Stań pewnie na nogach – instruował mnie po raz setny Jack, skacząc wokół mnie jak idiota. – Jeśli będziesz czuć się pewniej, stań w lekkim rozkroku. Kontroluj oddech.
– A co mi pomoże oddech, skoro trzęsą mi się ręce? – prychnęłam. Zawsze wiedziałam, że byłam stworzona do walki wręcz, nie do strzelania, i szybko doszłam do wniosku, że to był głupi pomysł. Jackowi jednak najwyraźniej się podobał, dla niego to był dowód, że zamierzałam dbać o swoje bezpieczeństwo. – Boję się tego pieprzonego pistoletu, rozumiesz?
– Bo głupia jesteś – odpowiedział wprost, na co rzuciłam mu wkurzone spojrzenie. Tylko Jack tak potrafił: w jednej chwili był czuły i mówił, że mnie kochał, a w następnej wyzywał od idiotek. – O ile nie wycelujesz lufą w siebie, nic ci się nie stanie, złotko. Daj spokój, nawet odrzut w tym pistolecie nie jest taki duży. W moich jest dużo większy.
O, w to akurat nie wątpiłam. Kolejny powód, by trzymać się z daleka od broni palnej.
Złożyłam się do kolejnego strzału, usiłując ignorować kolejne uwagi Jacka, by nie szarpać za spust i nie zamykać oczu przy strzelaniu (zdarzyło mi się tylko raz, naprawdę). Celem było stojące niedaleko drzewo, które dzięki temu, że obrałam je za cel, było najbezpieczniejszym drzewem w tym zagajniku. Reszta, zwłaszcza ta w promieniu kilku stóp, miała się już dużo gorzej.
Posłałam kolejną kulę gdzieś w świat, po czym westchnęłam ciężko i usiadłam na trawie między drzewami. W zagajniku było cicho i spokojnie, drzewa osłaniały nas przed widokiem z okien domów przy ulicy, tłumiły też trochę dźwięki. Rzuciłam pistolet na trawę i spojrzałam z frustracją na Jacka, który po chwili z pełnym rozbawienia uśmieszkiem usiadł obok mnie. Miałam szczerą ochotę go walnąć.
– Jesteś beznadziejna – powiedział, opierając się plecami o pień najbliższego drzewa. Skinęłam głową.
– Wiem – potwierdziłam samokrytycznie. – I chyba zawsze już tak będzie. Prawda jest taka, że nigdy nie lubiłam broni palnej.
– Ale w Oz się przydaje, więc mimo to powinnaś umieć jej używać. – Miał rację, stąd wzięła się ta moja prośba. – Nie mam pojęcia, jakim cudem postrzeliłaś Czarownicę ze Wschodu wtedy, w chatce Annabelle.
Wzruszyłam ramionami. Szczęście początkującego?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że czasami po prostu robimy rzeczy, których byśmy się po sobie nie spodziewali, nawet te, których robić nie umiemy, po prostu dlatego, że musimy. – Wyciągnęłam przed siebie nogi i podrapałam się w opatrunek, nadal przykrywający moje ramię. Jack przyglądał mi się uważnie, w napięciu.
– Myślisz, że ludzie się zmieniają, Dorothy? – zapytał po chwili całkiem poważnie. Zabrakło mi oddechu, gdy to usłyszałam, bo od razu pomyślałam o sobie: o tym, jak bardzo zmieniłam się od czasu, gdy zniknęłam z Nowego Jorku. Dopiero gdy po chwili się opanowałam i podniosłam wzrok, by odpowiedzieć, zrozumiałam, że Jack nie miał na myśli mnie.
– Oczywiście, że się zmieniają – potwierdziłam. – Gdyby tak nie było, bylibyśmy bardzo nudni, nie uważasz?
– W takim razie chyba żadne z nas nie jest nudne – zaśmiał się. – Wiesz, Dorothy... W takie dni jak te, kiedy rano musimy przed kimś uciekać, a wieczorem szukać kolejnego sposobu na uratowanie życia, nie mam czasu na myślenie o tym, dlatego nie lubię takich chwil. Takich, kiedy mam czas, by usiąść i się nad tym wszystkim zastanowić, bo nie zawsze podoba mi się to, co widzę. Wiesz, że to twoja wina? Że przez ciebie się zmieniłem?
Prychnęłam, spoglądając na niego z niedowierzaniem. Że niby ja? A co mnie było do tego? Absolutnie nie zauważyłam, żebym miała na niego jakikolwiek wpływ. To znaczy, oczywiście, na mnie samej może i mu zależało – o ile to nie były tylko słowa, biorąc pod uwagę Annabelle – ale poza tym? Skąd.
– Nie przewracaj oczami, bo to prawda. – Jack westchnął i zamilkł na moment, a ja czekałam cierpliwie, aż będzie kontynuował temat. – Wiesz, czym martwiłem się, zanim cię poznałem? Kiedy uda mi się zabić kolejną czarownicę. Jak znaleźć tę jedną, konkretną, na którą tyle czasu polowałem, i jak ją zabić, a potem jak zdobyć kolejne zlecenie. Gdzie pojechać później. Ewentualnie jeszcze jak oczyścić swoje imię i sprawić, żebym nie był dłużej poszukiwany w Oz. Nie obchodzili mnie inni ludzie, Dorothy, nie obchodziły mnie sprawy państwowe... To znaczy, jasne, zabijałem czarownice dla ludzi, ale robiłem to też dla siebie. Chyba głównie. To był mój sposób na ucieczkę, wiesz? Dopiero ty pokazałaś mi, jak należy stawiać czoła problemom.
– Daj spokój – prychnęłam; to wszystko brzmiało, jak dla mnie, niedorzecznie. – Zapomniałeś, kim jestem? To ja uciekałam przed Czarownicą, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, a to ty próbowałeś ją zabić. Wybacz, ale to nie wyglądało, jakbyś nie stawiał czoła problemom.
– Przecież to było tylko odwrócenie uwagi. – Wzruszył ramionami. – To ty pokazałaś mi, że należy troszczyć się o coś więcej niż własny, wygodny byt. Jeszcze kiedy jechałem do Emerald City, myślałem, że rozplączę cały ten problem ze mną jako wrogiem Czarnoksiężnika, ale chodziło mi tylko o moje własne dobro. Żebym mógł sobie spokojnie żyć. Podróżować. Polować na czarownice. To tobie zawsze chodziło o coś więcej.
– O powrót do domu – zaprotestowałam. Pokręcił głową.
– Bo to tylko na początku wydawało się takie proste, złotko. Ale kiedy tylko dowiedziałaś się o twoich rodzicach... Widziałem, że zawiesiłaś to wszystko na kołku, żeby im pomóc. A potem zdobyłaś połówkę Klucza, ale mimo to postanowiłaś kontynuować podróż na Południe. Tak nie zachowuje się osoba, która myśli tylko o sobie. I gdzieś po drodze ja też przestałem, wiesz? Gdzieś po drodze ja też dałem się w to wszystko wciągnąć, dałem się przekonać, że liczy się coś więcej niż tylko moja wygoda. Że trzeba pomóc twoim rodzicom, mojemu ojcu, mieszkańcom Emerald City i całego Oz, powstrzymać Czarownicę, przywrócić porządek. A to wszystko przez ciebie. Gdybym nie zobaczył tego w tobie, sam pewnie nigdy nie zacząłbym o tym myśleć.
Przyglądałam mu się z zastanowieniem, dochodząc do wniosku, że nigdy o nim w ten sposób nie myślałam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że podróże Jacka po Oz w poszukiwaniu kolejnych złych czarownic były jego sposobem na ucieczkę od rzeczywistości i problemów, które przecież czaiły się wszędzie. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że on po prostu bardzo się starał, żeby się nie zaangażować.
– Myślę, że to dlatego, że twój ojciec jednak cię skrzywdził, Jack – odparłam po namyśle, choć wiedziałam, że mógł się obrazić o taką pseudoanalizę. – Jakkolwiek nie chciałbyś tego przyznać, musiał cię skrzywdzić, wysyłając cię samego na Ziemię. Uciekałeś od tego, nie chciałeś się ponownie zaangażować, bo bałeś się, że to mogłoby się powtórzyć.
– I powtórzyło się – dodał w zamyśleniu. Te słowa były dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę.
– Jak to?
– Może masz rację, może faktycznie próbowałem się chronić. A potem się otworzyłem i dałem się skrzywdzić. Tobie, w Portowym Mieście – wyjaśnił, i cieszyłam się, że siedziałam, bo nogi nagle zrobiły mi się miękkie, a nie chciałam pokazywać po sobie słabości. Nie jemu. – I teraz. W zasadzie cały czas ci na to pozwalam.
Przez moment żadne z nas nie mówiło nic; Jack wpatrywał się we mnie, ale w jego wzroku nie było oczekiwania, jakby wcale nie spodziewał się po mnie odpowiedzi, a ja po prostu nie wiedziałam, co zrobić i którym uczuciom dać dojść do głosu. W końcu czułam przecież okropny żal, że go wtedy tak potraktowałam, żałowałam go, ale przede wszystkim wyzywałam się od idiotek, które potrafiły jedynie na siłę się unieszczęśliwiać. Ale poza tym...
Poza tym byłam wściekła.
– Wiesz co? – prychnęłam więc, podnosząc się gwałtownie na nogi i kilkoma ruchami otrzepując spodnie. – Wcale to nie robi na mnie wrażenia, bo wiem, że to tylko słowa. To nic dla ciebie nie znaczy!
Chciałam go wyminąć, żeby odejść i wrócić do domu, ale Jack zatrzymał mnie, chwytając mnie za przedramię i osadzając w miejscu, choć nawet nie podniósł się z ziemi. Spojrzałam w dół, by stwierdzić, że na jego przystojnej twarzy malowało się napięcie; szare oczy patrzyły na mnie czujnie, jakby Jack czegoś się domyślał, a usta miał szczelnie zaciśnięte, zamienione w wąską linię. Nie podobał mi się ten zdecydowany wyraz jego twarzy.
Naprawdę miałam wrażenie, że po tych moich słowach zaczął się wreszcie domyślać, dlaczego tak wybuchłam i czemu tak bardzo zabolała mnie obecność Annabelle w jego pokoju; machnęłam na to mentalnie ręką. Tego po prostu nie dało się dłużej ukryć. W końcu nawet moja matka i ciocia domyślały się, co do niego czułam. Jack musiałby być ślepy, żeby tego nie widzieć.
– Dlaczego tak mówisz, złotko? Masz o mnie aż tak złe zdanie? – Łagodny ton głosu, którego wobec mnie użył, dziwnie kontrastowały z tym zaciętym wyrazem twarzy. Potrząsnęłam głową.
– Nie chcę tego robić, Jack. Po prostu daj spokój!
– Nie rozumiesz, że nie mogę? Przestańmy się wreszcie kłócić, proszę. – O dziwo, nadal był spokojny. – Mam tego serdecznie dość. Naprawdę myślisz, że ja nie mam uczuć, Dorothy? Że nic nie czuję? Naprawdę myślisz, że to, co powiedziałem ci w Portowym Mieście, to były tylko słowa? Dlaczego, do diabła, tak surowo mnie osądzasz?
– Bo spędziłeś noc z Annabelle, Jack! – Nie wytrzymałam, w końcu wyszarpnęłam rękę, a on nie próbował mnie zatrzymać. Nie odeszłam jednak; nie skończyłam jeszcze krzyczeć. – Nie możesz tak robić, wiesz? Niezależnie od tego, co ci odpowiedziałam, nie możesz mówić dziewczynie, że ją kochasz, a zaraz potem spędzać noc z inną...!
Wreszcie wstał z ziemi, pewnie źle mu się na mnie patrzyło w górę. Cofnęłam się o krok, nie potrafiłam jednak odejść, wbrew zdrowemu rozsądkowi, który kazał mi uciekać, gdzie pieprz rośnie, nie potrafiłam bardziej się od niego oddalić. A równocześnie nie potrafiłam też do niego podejść i zwyczajnie się przytulić albo go pocałować. Jack twierdził, że go raniłam? Świetnie, wobec tego było nas dwoje. Bo wyglądało na to, że najlepiej wychodziło mi ranienie siebie samej.
– Do diabła, Dorothy, ile razy mam ci to powtarzać?! – Zaczął iść w moim kierunku, więc zrobiłam kolejne kilka kroków do tyłu, nie przejmując się już tym, jak on to odbierze. Nie mogłam na to pozwolić. Po prostu nie mogłam! – Nie byłem z Annabelle! Nie byłem z nią od czasu, gdy zerwałem zaręczyny, na miłość boską! W ogóle się z nią nie widziałem, odkąd wróciliśmy do Emerald City...!
– Ja ją widziałam, Jack! – krzyknęłam nieco histerycznie, bo mimo wszystko był coraz bliżej. Widząc, że się cofałam, zatrzymał się wprawdzie, ale jednak był bliżej mnie. I musiałam bardzo starannie pilnować tego dystansu. – Widziałam, jak wychodziła z twojego pokoju w środku nocy! Wybacz, ale nie wmówisz mi, że nie wiedziałeś, że tam była...!
Zrobił ostatni krok i zanim zdążyłam się zorientować, był już przy mnie. Chwycił mnie za ramię i do siebie przyciągnął, a ja w panice spróbowałam się wyrwać; nie dało to jednak pożądanego rezultatu. Twarz Jacka znalazła się nagle tak blisko mojej, że musiałam wstrzymać oddech.
– Puść mnie! – krzyknęłam histerycznie, po czym wznowiłam próby wyswobodzenia się z jego uścisku. Wiedziałam, że szarpiąc się bez sensu, zachowywałam się jak poroniona, nie potrafiłam już jednak przestać, zupełnie jakby panika mnie zaślepiła. Tym razem jednak Jack był twardy i nie popuścił.
– Dorothy, uspokój się – syknął mi do ucha; kiedy i to nie poskutkowało, odwrócił mnie do siebie plecami i ponownie do siebie przyciągnął, chwytając mnie za ręce i unieruchamiając je przy moim brzuchu. Plecami oparłam się o jego klatkę piersiową, co pozwoliło mi odkryć, jak nierówny miał oddech. – O niczym nie wiedziałem. Nawet jeśli tam była, w mojej sypialni, przysięgam, Dorothy, że o tym nie wiedziałem. Spałem całą noc.
– Masz za lekki sen, żeby ktoś mógł wejść do twojej sypialni niezauważony – odparłam zaskakująco trzeźwo jak na sytuację, w której się znajdowałam. Wyczułam, że Jack wzruszył ramionami.
– Dorothy, musisz przestać to robić. Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać, może miałem cięższy sen niż zwykle, bo myślałem, że w Emerald City będziemy wreszcie bezpieczni i odpuściłem? Nie wiem. Wiem tyle: jeśli rzeczywiście się nie myliłaś i Annabelle była w mojej sypialni, to nie była ze mną. Spałem i nic nawet o tym nie wiedziałem. Pierwsze słyszę o tym od ciebie!
Nadal miałam trudności z oddychaniem; nie bałam się jednak o swoje zdrowie, wiedziałam aż za dobrze, że to była wina Jacka i jego rozpraszającej bliskości. Jego twarz znajdowała się tuż przy mojej; jego oddech drażnił mi skórę na uchu i policzku, a plecy zdawały się płonąć od jego bliskości. Cholera jasna. Naprawdę wpakowałam się w sytuację bez wyjścia.
– Ale po co w takim razie miałaby u ciebie być? – zapytałam, starając się z całych sił zachować resztki trzeźwości umysłu. – Po co weszłaby do twojej sypialni, skoro nawet cię nie obudziła?
– Nie mam pojęcia – odparł Jack z irytacją i nagle pomyślałam, że on mówił prawdę. To było takie oczywiste. Przecież gdyby kłamał, wymyśliłby jakąś przekonującą wymówkę, która wyjaśniłaby mi tę sytuację; uparte powtarzanie, że nie wiedział, co Annabelle robiła w jego sypialni, nie przysparzało mu mojego zaufania, a Jack był wystarczająco inteligentny, żeby to wiedzieć. Wniosek był tylko jeden. On naprawdę nie kłamał. – Mam pomysł. Może jak wrócimy do Oz, znajdziemy ją i o to zapytamy, co?
Wiedziałam doskonale, że to było tylko takie gadanie, skoro nie mieliśmy pojęcia, co zastaniemy po powrocie do Oz i gdzie moglibyśmy znaleźć wtedy Annabelle, pokiwałam jednak głową. Nie miałam sił dłużej się z nim kłócić, zwłaszcza skoro właśnie uznałam, że on jednak mógł mówić szczerze.
– Dobrze – odpowiedziałam więc. Jack pochylił się nade mną jeszcze bardziej.
– To znaczy, że mi wierzysz, złotko?
– Tak, to znaczy, że ci wierzę – odparłam przez zaciśnięte gardło. Jack zaśmiał mi się prosto do ucha.
– To świetnie. I co teraz?
Od kontynuowania tej rozmowy wybawił mnie dźwięk silnika zajeżdżającego właśnie na podjazd pod domem samochodu. Z ulgą wyswobodziłam się z ramion Jacka, a on nie protestował, choć widziałam, że miał na to ochotę. Równie dobrze jak ja wiedział, że trzeba było wracać do rzeczywistości.
Odsunęłam się więc na krok i powiedziałam:
– Jo wróciła. Chodźmy zobaczyć, czy pomoże nam z powrotem do Oz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top