4. Dorothy i jej sława
Ciuchy, które znalazła dla mnie żona właściciela zajazdu, były nieco dziwne, ale przynajmniej w moim rozmiarze. Składały się z długiej do kolan sukienki w biało–niebieską kratę, dopasowanej na górze, a rozszerzanej na dole, oraz krótkiego, brązowego kożuszka z nieco przykrótkimi rękawami. Niestety nie pasowały na mnie żadne buty, jakie miała na stanie, więc ostatecznie zostałam przy swoich czarnych szpilkach. Wyszczotkowałam moje długie, ciemne włosy, po czym za Jackiem wyszłam do „restauracji", żeby przekonać się, co miał na myśli, mówiąc, że bez problemu dostanę audiencję u Czarnoksiężnika.
– Teraz wyglądasz nieco bardziej... tutejszo – przyznał Jack, prowadząc mnie do wolnego stolika, tuż przy kontuarze, za którym nadal stała żona właściciela zajazdu. – Chociaż ta twoja czarna kiecka była zabójcza.
– Nie wiem, czy uznać to za komplement – mruknęłam. Siadłam przy stoliku, po czym rozejrzałam się dookoła. – No i? Co z tym przekonywaniem mnie?
– Daj mi minutę. – Jack zajął miejsce naprzeciwko mnie, bardzo z siebie zadowolony, i skinął ręką na kobietę za kontuarem. Podeszła do nas z uśmiechem na ustach, a Jack znowu odpowiedział jej tym samym. Kurczę, wyglądało na to, że wobec innych ludzi był uprzejmy. Więc dlaczego wobec mnie nie? – Boma, nie poznałaś chyba jeszcze mojej towarzyszki. To Dorothy, jest z Kansas.
W pomieszczeniu nagle zrobiło się dziwnie cicho. Obejrzałam się za siebie, żeby stwierdzić, że towarzystwo przy sąsiednim stoliku zaprzestało rozmowy, wpatrując się w nas z zaciekawieniem. Także kobieta, do której Jack zwrócił się per Boma, była wyraźnie zdziwiona. Odwracała głowę, spoglądając to na mnie, to na rozpartego wygodnie na krześle Jacka, żeby w końcu zapytać:
– Ta Dorothy? Dorothy z Opowieści?
Ciszę przerwał nagły wybuch szeptów, którymi zaczęli porozumiewać się klienci przy sąsiednim stoliku. Jack, zachowując pokerową twarz, wzruszył ramionami.
– Pomyśl trochę, Boma. Minęło za dużo lat, ludzie nie żyją tak długo. To nie może być ta sama Dorothy.
A jednak właścicielka i jej klienci nadal wpatrywali się we mnie z zainteresowaniem, którego nie potrafili ukryć. Czułam się trochę jak małpa w ZOO, postanowiłam więc wreszcie coś powiedzieć, bo nie bardzo rozumiałam, co się wokół mnie działo.
– Dorothy z Opowieści? – powtórzyłam. – Kto to jest?
– Naprawdę nie znasz opowieści o Dorothy z Kansas? – Jeden z mężczyzn z sąsiedniego stolika włączył się do rozmowy, przysuwając nieco krzesło w naszą stronę. Reszta jego towarzyszy zaczęła kiwać głowami. – Mówią, że wiele lat temu z Kansas przybyła tu mała dziewczynka o imieniu Dorothy. Przepędziła Czarownicę ze Wschodu na długie lata, a potem pozbyła się także Czarownicy z Zachodu.
– Zabiła je? – zapytałam, bo wreszcie coś zaczęło mi świtać. No jasne, Czarnoksiężnik z krainy Oz. I Dorothy. No dobrze, tylko jakim cudem?
– Skąd, tylko na długi czas je osłabiła – odpowiedział mi mężczyzna. – Nie tak łatwo jest zabić czarownicę.
– Trzy sprawdzone sposoby to ogień, dekapitacja lub drewniana kula prosto w serce – wyjaśnił Jack, rzucając mi oszałamiający uśmiech. – Uznaj to za darmową poradę zawodową.
– Jack preferuje kule, bo ta metoda nie wymaga bezpośredniego kontaktu z czarownicą – dodała Boma tonem wyjaśnienia. – I słusznie, bo uwierz, nie chciałabyś spotkać się z żadną z nich. W większości przypadków spotkanie twarzą w twarz z Czarownicą ze Wschodu kończy się śmiercią. Miałaś szczęście, że udało ci się uciec.
– To nie było szczęście – zaprotestowała kobieta z grupki ze stolika obok. – To Dorothy. Wiadomo, że musiała uciec Czarownicy. Dziwne, że od razu jej nie zabiła.
– Jak mówiłem, to nie takie proste – zaprotestował mężczyzna, który już wcześniej zabierał głos. – Nic dziwnego, że Dorothy uciekła. Więc co teraz planujesz, Dorothy? Wypędzisz znowu Czarownice?
Nic z tego nie rozumiałam, co Jack musiał wyczytać z mojej twarzy. Dobrze, może i przede mną trafiła tu mała Dorothy, której jakimś cudem udało się wygnać z Oz Czarownice; dlaczego jednak ci wszyscy ludzie zakładali, że musiałam zrobić dokładnie to samo tylko dlatego, że tak samo się nazywałam? Przecież to było nienormalne.
– To nie mógł być przypadek, że tu trafiłaś – dodała Boma po chwili milczenia, podczas której wszyscy nadaremnie czekali na moją odpowiedź. – Właśnie ty, Dorothy z Kansas. To przeznaczenie.
Przeznaczenie...! O mało nie prychnęłam tego na głos. Nie wierzyłam w żadne przeznaczenie, podobnie jak nie wierzyłam, żebym miała się znaleźć w Oz z jakiegoś konkretnego powodu.
Chociaż... Klucz, który obecnie bezpiecznie spoczywał w kieszeni mojej sukienki w kratę, na pewno dostałam z jakiegoś powodu. Czy mogłam być absolutnie pewna, że nie chodziło właśnie o to?
Kiedy to sobie uświadomiłam, nieco spanikowałam. Poderwałam się z krzesła i wyminęłam ich wszystkich bez słowa, uciekając w stronę naszego pokoju na tyłach. Ktoś coś za mną wołał, ale zignorowałam to kompletnie; wbiegłam w końcu do pokoju, w którym było już nieco cieplej, a w kominku beztrosko trzaskał ogień, i oparłam się plecami o drzwi. W następnej chwili poczułam wstrząs, gdy ktoś spróbował otworzyć je od zewnątrz.
– Dorothy, odejdź od drzwi – usłyszałam spokojny głos Jacka, więc zrobiłam, co mi kazał („prosił" nie byłoby tu właściwym słowem) i pozwoliłam mu wejść. Na jego twarzy malowało się lekkie zniecierpliwienie, ale nie przejęłam się tym kompletnie, odsuwając się od niego i obronnym gestem krzyżując ramiona na piersi. – Dorothy, daj spokój. Chyba nie wierzysz w te brednie. Nie jesteś żadną Dorothy z Opowieści, jesteś po prostu zagubioną dziewczyną. Musisz tylko znaleźć drogę do domu i po krzyku.
– Po krzyku? Po krzyku? – powtórzyłam nieco histerycznie, dłonią wskazując na drzwi. – Oni wszyscy spodziewają się, że pozabijam wszystkie czarownice. Naprawdę uważasz, że to nic takiego?!
– Ale przecież nie musisz tego robić – zaprotestował, nadal spokojnie. – Wystarczy, że pozwolisz im w to wierzyć. Zrobią, co tylko będziesz chciała. Tamta Dorothy podobno była tu tak dawno, że nikt tego nie pamięta, wszyscy tylko przekazują sobie opowieść, która nawet nie musi być prawdą. Jednak to właśnie dlatego wystarczy twoje imię, żeby otwarto przed tobą wszystkie drzwi w Emerald City. A z tobą i mnie.
Ruszyłam w spacer po pokoju, próbując dojść do jakichś sensownych wniosków. Nie bardzo mi jednak wychodziło. A więc to miał na myśli Jack, mówiąc, że bez problemu dostanę audiencję u Czarnoksiężnika. Oni znali już Dorothy. Spodziewali się jednak kogoś innego i czy to było w porządku, okłamywać ich w ten sposób? Rzuciłam Jackowi kose spojrzenie. On, oczywiście, nie widział w tym problemu. Trochę mnie to irytowało.
– Ale to nie jest w porządku – zaprotestowałam więc w końcu, zatrzymując się w mojej wędrówce. – Nie zamierzam nikogo karmić jakimiś kłamstwami na mój temat. Będą się spodziewać, że pozabijam Czarownice, a ja wpadnę i poproszę, żeby odstawili mnie do domu? Tak to sobie wyobrażasz?
– Spokojnie, Czarnoksiężnik na pewno nie będzie oczekiwał, że to zrobisz – odparł Jack. – To mądry człowiek. Jego strażnicy mogą tak pomyśleć, owszem, i to załatwi ci u niego audiencję; z nim już jednak musisz sobie poradzić. Tak czy inaczej on na pewno nie zmusi cię do czegoś, czego nie będziesz chciała zrobić.
– Skąd wiesz? Podobno nigdy go nie poznałeś.
– Nie – przyznał – ale słyszałem dużo opowieści. Jeśli choć część z nich jest prawdą, a w plotkach zawsze kryje się jej ziarno, to tak właśnie będzie. Potrzebujesz tylko karty przetargowej, żeby dostać się do środka. Potem Czarnoksiężnik pomoże ci, jeżeli tylko będzie potrafił.
Brzmiał przekonująco i to mi się nie podobało. Ale jak miałam to wytłumaczyć facetowi, który żył z tropienia i zabijania czarownic?
– A ty? Po co chcesz się dostać do Emerald City? – zapytałam, żeby zyskać na czasie.
– To już moja sprawa – uciął. – Posłuchaj, Dorothy, nie powinnaś mieć w tej sprawie skrupułów. Oz to niebezpieczna kraina i nie poradzisz sobie tutaj sama, uwierz. Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli po prostu wrócisz do domu. Czarnoksiężnik ci w tym pomoże.
– A jeśli nie będzie chciał pomóc? – wyraziłam wątpliwość. Jack pokręcił głową.
– Będzie chciał. Zobaczysz.
Trudno było mu nie uwierzyć, gdy mówił z takim przekonaniem. Przygryzłam wargę.
– Musisz mi powiedzieć coś więcej, zanim podejmę decyzję – poprosiłam. – Nie mogę zgodzić się tak w ciemno. Dobrze, może masz rację z Emerald City, ale muszę wiedzieć, czego spodziewać się po drodze. Co z Czarownicą ze Wschodu. Muszę wiedzieć jak najwięcej, żeby podjąć świadomą decyzję, rozumiesz?
– Rozumiem. – Kiwnął głową. – Nie ufasz mi. W porządku. Poczekaj tylko, przyniosę coś do jedzenia, bo pewnie nie chcesz tam wracać. Zjemy w pokoju, musisz umierać z głodu.
Chwyciłam się za brzuch, który rzeczywiście już od jakiegoś czasu informował mnie o swoich potrzebach. Kiedy Jack wyszedł, opadłam ciężko na krzesło, próbując jakoś okiełznać kompletny mętlik w głowie. Cała ta sytuacja i miejsce, w którym się znalazłam, z każdą chwilą robiły się coraz dziwniejsze. A to przecież był dopiero początek.
Jakieś dziesięć minut później siedziałam nad talerzem z chlebem i pieczonym mięsem jakiegoś ptaka – na pierwszy rzut oka przypominał gołębia – naprzeciwko Jacka z takim samym talerzem przed sobą. Dostaliśmy też wodę do picia. To znowu obudziło we mnie wyrzuty sumienia.
– Płacisz za mnie – stwierdziłam. – Muszę ci się jakoś odwdzięczyć, tylko że nie mam przy sobie niczego wartościowego.
– Nie wspominaj o tym. – Machnął lekceważąco ręką. – To niewielka cena za dostanie się do Emerald City. Zresztą nie wydam na ciebie za dużo. Bok i jego żona i tak trzymają mojego zapasowego konia, a nie zawsze będziemy mogli zanocować w zajeździe takim jak ten.
Przyjęłam jego słowa i się z nimi pogodziłam, bo tak było mi po prostu łatwiej. Kiwnęłam głową, palcami rozbebeszyłam ptaka, po czym zadałam pierwsze pytanie.
– Mówiłeś, ze planujesz dalej ścigać Czarownicę – podjęłam. Jack kiwnął głową. – Jak to się ma względem podróży do Emerald City? Zamierzasz wciągnąć mnie w sam środek ognia podczas kolejnego polowania?
– Nie, nie zamierzam. Chociaż nie mogę obiecać, że tak się nie stanie – odparł rzeczowo i wydawało mi się, że szczerze. – Po drodze do Emerald City są ze dwa miejsca, gdzie Czarownica ze Wschodu może się ukrywać. Sprawdzę je po drodze, ale spokojnie, nie zabiorę cię tam ze sobą. Jeśli przy okazji ją zabiję, to dobrze, a jeśli nie, to będę miał mniej miejsc do sprawdzenia na później i nie opóźnię bardzo dalszej wędrówki.
Wydawało mi się to średnio bezpieczne, ale tę uwagę pozostawiłam dla siebie. Przegryzłam kawałek mięsa, zastanawiając się nad kolejnym pytaniem.
– Skąd właściwie wiesz, gdzie Czarownica może się ukrywać?
– Mam swoje źródła. – Znowu posłał mi ten szeroki uśmiech. Spuściłam wzrok na pieczonego ptaka na moim talerzu. – Ale przecież tak naprawdę cię to nie interesuje.
– Jak wygląda droga do Emerald City? – zapytałam, ignorując jego ostatnią uwagę. – Ile czasu się tam jedzie?
– Kilka, kilkanaście dni. – Oblizał palce, odkładając resztki jedzenia na talerz. – To zależy od wielu rzeczy. Od pogody, która wpływa na jakość dróg, od mieszkańców, którzy czasami pozwolą ci przejechać, a czasami nie, i od magii, która zachowuje się w różny sposób. Emerald City ze wszystkich stron otoczone jest pustynią, zbudowano je wokół największej oazy. Od naszej strony za krainą Manczkinów znajduje się puszcza, przez którą będziemy musieli przejść. Potem teren stopniowo pustynnieje.
– To wszystko? – Upiłam łyk wody i też odłożyłam talerz. Jack zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu.
– „Wszystko"? – powtórzył z rozbawieniem. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz. To wystarczy, żeby większość ludzi powstrzymać przed podróżą. A do tego jeszcze od kilku lat Emerald City jest oblegane.
– Jak to, oblegane? Szturmuje je jakaś armia, czy coś?
– Można tak powiedzieć – przyznał. – Czarnoksiężnik najprawdopodobniej jest w posiadaniu czegoś, czego potrzebuje Czarownica z Zachodu. Niegdyś próbowała dostać się do Emerald City po cichu, to właśnie wtedy, w odpowiedzi na jej knowania, zamknięto bramy do miasta i przestano wpuszczać wszystkich. Kiedy to się nie udało, przypuściła regularny szturm albo, żeby być dokładniejszym, naloty.
– Naloty? – powtórzyłam. – Jak to naloty? Nie macie tu chyba samolotów?
– Samolotów? Nie, nie mamy – prychnął. – Czarownica z Zachodu ma swoją armię latających małp. Mówią, że to one zabiły jednego z towarzyszy małej Dorothy, gdy ta szła rozprawić się z Czarownicą. Miały złapać Blaszanego Drwala i roztrzaskać go z dużej wysokości na skałach otaczających zamek Czarownicy.
Latające małpy, no jasne. Dlaczego na to nie wpadłam?
– Czyli jedyne, co musimy zrobić, to przejść przez krainę, w której roi się od pułapek, po drodze najlepiej zabić czarownicę, a potem ukryć się przed armią drugiej z nich i przedostać do miasta, w którym nie wiadomo, czy ktoś będzie w stanie mi pomóc – podsumowałam, nadaremnie próbując pozbyć się z głosu sarkazmu. Jack wywrócił oczami.
– Cholera, Dorothy, nie jesteśmy w twoim cywilizowanym kraju – prychnął. – Może u ciebie planowanie podróży ogranicza się do wybrania właściwej trasy, ale tutaj... Oz to zupełnie inne miejsce. Jest dzikie, niebezpieczne i ciągle się zmienia. Nie da się tutaj niczego zaplanować od A do B, bez żadnej improwizacji. Musisz się z tym pogodzić albo zacząć działać na własną rękę. Ale nie polecam tego ostatniego.
Przełknęłam te słowa, nie zamierzając dłużej się z nim kłócić. Zapewne miał rację; mnie ten plan wydawał się strasznie dziurawy, ale może to rzeczywiście było najlepsze, na co w klimacie Oz można było sobie pozwolić.
– Dużo osób przywiewa do Oz? Takich jak ja? – zmieniłam temat. Jack potrząsnął głową.
– Nie. Jasne, zdarza się, ale rzadko. Osobiście widziałem tutaj ze dwie takie osoby.
– I jak sobie poradziły? – zapytałam, choć wiedziałam, że będę tego żałować. Jack rzucił mi dziwne spojrzenie, po czym odparł krótko:
– Nie żyją.
Zrobiło mi się gorzej, gdy to usłyszałam, ale nie dałam po sobie niczego poznać. Może i nie powinnam była pytać, ale przynajmniej dzięki temu wiedziałam już mniej więcej, czego się spodziewać. Pewnie mniej niż więcej, ale zawsze to lepsze niż nic.
Weź się w garść, poleciłam sobie stanowczo. Musiałam zachować racjonalny umysł i nie cykorzyć od byle czego, jeśli chciałam wyjść z tego cała. Nie ma problemu. Da się zrobić.
– Żadna z nich nie próbowała się ze mną dogadać – dodał, zapewne po to, żeby polepszyć mi humor. Uśmiechnęłam się blado. – No nareszcie, już myślałem, że w ogóle nie umiesz się uśmiechać. Chociaż jestem pewien, że potrafisz lepiej.
– Chryste, właśnie się dowiedziałam, że trafiłam do miejsca, gdzie praktycznie w każdej chwili mogę zginąć! – krzyknęłam, nie mogąc się powstrzymać. – To takie dziwne, że nie ciągnie mnie do uśmiechania się?!
– Nie przesadzaj – odparł, wstając z krzesła i zbierając nasze talerze. – Wszędzie możesz zginąć praktycznie w każdej chwili, nawet we własnym domu. Jestem pewien, że w twoim świecie też.
Nie odpowiedziałam, bo nie bardzo wiedziałam, co. Miał rację. Podszedł do kominka i dorzucił drewna, po czym skierował się do drzwi z talerzami, rzucając jeszcze do mnie na odchodnym:
– Na łóżku masz przygotowany strój do spania. Powinniśmy już się kłaść, bo jutro zamierzam wcześnie cię obudzić, oczywiście jeśli podjęłaś już decyzję. Będę spał na podłodze.
Chciałam zaprotestować, zapewnić, że nie było takiej potrzeby, ale już wyszedł i nie zdążyłam. Przez chwilę z frustracją wpatrywałam się w drzwi, za którymi zniknął, zastanawiając się, co właściwie powinnam robić. Ta decyzja nie przychodziła mi łatwo.
Nie podobało mi się, że Jack unikał odpowiedzi na pewne pytania i tak naprawdę nadal nic o nim nie wiedziałam. Skąd miałam być pewna, że rzeczywiście miał wobec mnie szczere zamiary? Że mnie nie okłamał, nie próbował wykorzystać? Jak niby miałam mu ufać?
Prawda była taka, że zawsze miałam z tym problem. Nic dziwnego, że wątpliwości dotyczące łowcy czarownic, którego znałam od paru godzin, a który w dodatku był niepokojąco atrakcyjny, nie pozwalały mi podjąć takiej decyzji.
Obawiałam się jednak, że nie miałam wyjścia.
Podeszłam do łóżka, na którym żona właściciela zajazdu rzeczywiście przygotowała mi coś do spania. Była to biała, długa koszula nocna z koronką na wysokości dekoltu. Gdy ją włożyłam, stwierdziłam, że przy moim wzroście wprawdzie sięgała mi do połowy łydki, i w dodatku wyglądała strasznie staromodnie, ale już się tym nie przejmowałam. Odkopałam prześcieradła na łóżku; poduszka nęciła mnie, by się na niej położyć i w jednej chwili zrozumiałam, jak bardzo byłam zmęczona. To był długi dzień i jeśli miałam podejmować jakieś decyzje, mogło to poczekać do rana.
Nie pamiętałam, kiedy usnęłam. Pamiętałam tylko, że nie doczekałam powrotu Jacka, żeby mu powiedzieć, że w zasadzie mógłby spać na łóżku obok mnie.
***
Obudziłam się pod wpływem dotkliwego zimna, które przeniknęło wszystkie prześcieradła, moją ekstrawagancką koszulę i dotarło do samych kości. Niechętnie otworzyłam oczy, zastanawiając się mętnie, czy ogrzewanie w moim mieszkaniu wysiadło, czy raczej klimatyzacja zaczęła chodzić tak mocno, żeby mogło mi być zimno w samym środku nowojorskiej fali upałów.
Podniosłam się z łóżka, czując pod palcami wszystkie nierówności materaca. Materac w moim mieszkaniu nie był taki, przecież sama wybierałam go w Searsie. A potem ręką trąciłam coś ciepłego i miękkiego, co okazało się męskim ramieniem, i mój zamroczony snem umysł wreszcie przypomniał sobie wszystko.
Odsunęłam się odruchowo na sam skraj łóżka, w półmroku próbując rozpoznać szczegóły miejsca, w którym się znalazłam. Zajazd w krainie Manczkinów, no tak. Najwidoczniej obietnice Jacka były bez pokrycia, skoro jednak leżał w łóżku obok mnie. Nie, żebym zamierzała robić mu z tego powodu wymówki – w końcu wieczorem sama uważałam, że głupie z jego strony byłoby spanie na twardej podłodze. Widocznie uznał tak samo.
Kominek był zimny, ogień musiał wygasnąć w nocy i dlatego w pokoju było tak lodowato. Aż dziwne, że ludzie nie mieli tu jeszcze grubszych piżam, jeżeli na co dzień miewali taką pogodę. Odruchowo spojrzałam na mężczyznę leżącego w łóżku obok mnie i aż wzdrygnęłam się na jego widok.
Jack spał w samych spodniach, bez koszuli, w dodatku był częściowo odkryty, tak że mogłam sobie obejrzeć jego klatkę piersiową. Wyglądał naprawdę dobrze; nie, żebym spodziewała się czegoś innego po profesjonalnym łowcy czarownic. Dziwiłam się jednak, jakim cudem nie było mu zimno. Mnie było nawet pod tymi wszystkimi prześcieradłami.
Opuściłam bose nogi na zimne deski i podeszłam do okienka, próbując za nie wyjrzeć. Przez mętne szkło zobaczyłam utwardzaną ulicę, którą przyjechaliśmy, a na którą padały już pierwsze promienie wstającego właśnie słońca. Był ranek.
A ja powinnam właśnie wychodzić do pracy.
Zaklęłam, odwracając się z powrotem do wnętrza pokoju. Chyba musiałam zapomnieć o zobowiązaniach, które czekały na mnie w Nowym Jorku, bo w przeciwnym razie groziło mi, że w końcu dostanę ataku apopleksji.
Zamarłam, widząc utkwione w sobie, uważne, szare spojrzenie Jacka. Siedział na łóżku, oparty plecami o zagłówek, i nadal był odkryty do pasa. Tylko lewe ramię miał przewiązane opaską, jakby był tam zraniony. Odwróciłam wzrok.
– Nie jest ci zimno? – zapytałam idiotycznie. Usłyszałam jego prychnięcie.
– Mnie nigdy nie jest zimno, złotko. – Chwyciłam narzutę, leżącą w nogach łóżka, i opatuliłam się nią, czując zimno przenikające mi do stóp. Dużo dałabym, żeby czuć się tak jak on. – Ale bywa mi niewygodnie. Dlatego, po nieudanych próbach zaśnięcia wczoraj na podłodze, przeniosłem się w końcu na łóżko. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.
Potrząsnęłam głową, szukając swoich ciuchów. Zanurzyłam palec w wodzie w dzbanku, żeby stwierdzić, że również była lodowato zimna. Coś okropnego.
– Masz bardzo mocny sen – dodał po chwili. – Wierciłem się chyba z godzinę, ale nic cię nie obudziło. Od razu widać, że nie wychowałaś się w Oz. U nas wszyscy muszą spać bardzo czujnie.
Wolałam nie pytać, co takiego działo się u nich nocami, że nauczyli się spać w ten sposób. Chyba nie chciałam wiedzieć.
– Zastanawiałam się nad naszą wspólną podróżą do Emerald City – podjęłam, podchodząc bliżej i przysiadając na brzegu łóżka. Jack nie ruszył się nawet, wpatrując we mnie z zainteresowaniem, choć miałam nadzieję, że się ubierze albo przynajmniej zakryje. Widok jego nagiej klatki piersiowej trochę mnie rozpraszał, nie przywykłam do podobnych widoków ze strony całkowicie mi obcych facetów. – I myślę, że mogę się zgodzić, ale mam warunki.
– Warunki? – Zerknęłam na niego; uśmiechał się lekko, z rozbawieniem, którego zapewne byłam przyczyną. Nie dałam się jednak wyprowadzić z równowagi, tylko kiwnęłam głową. – Niezła jesteś, naprawdę. Znajdujesz się na straconej pozycji, a jednak zamierzasz stawiać warunki?
– Tak, zamierzam – przytaknęłam uparcie. – Musisz mi obiecać, że mnie nie skrzywdzisz ani świadomie nie narazisz na niebezpieczeństwo, to po pierwsze.
– I uwierzysz, gdy ci to obiecam? – Usłyszałam w odpowiedzi. Wzruszyłam ramionami.
– Prawdopodobnie nie, ale to wszystko, o co mogę prosić. Do jakiegoś stopnia muszę ci zaufać, nie mam innego wyjścia.
– To prawda, nie masz – potwierdził z satysfakcją, która nieco mnie zirytowała. – Coś jeszcze?
– Nie możemy jechać szybko – odparłam pospiesznie. – Nie umiem jeździć konno, o czym chyba już zdążyłeś się przekonać, i nie chcę, żebyś zmuszał mnie do galopu, bo mogę wtedy spaść z siodła, nie mówiąc już o tym, jak będę się bała.
– No proszę. Dorothy przyznaje się, że jednak czegoś się boi? – prychnął. – Niesamowite.
– To nie jest niesamowite, tylko rozsądne – zaprotestowałam. – To mój drugi warunek. Ale mam jeszcze jeden i ten jest najważniejszy. Nie chcesz mi powiedzieć, jaki masz interes w Emerald City i w porządku, to twoja sprawa, ale musisz mi obiecać, że nie idziesz tam, żeby kogoś skrzywdzić lub zrobić coś złego. Nie mogę wprowadzić cię do środka, wiedząc, że ktoś przez to ucierpi.
Po tych słowach w pokoju zapadła cisza. Zadziwiające, pomyślałam, że nie rzucił kolejnej złośliwej uwagi, jak przy moich poprzednich warunkach. Przecież Jack zawsze miał do powiedzenia coś niezwykle zabawnego. Dlaczego milczał tym razem?
Podniosłam wzrok i przyjrzałam mu się z pewnym zaniepokojeniem. Był poważny i zamyślony, i wyjątkowo wcale nie patrzył na mnie, tylko na swoje paznokcie. Kiedy tak się zamyślał, pionowa zmarszczka tworzyła się na jego czole, przez co wyglądał poważniej niż zwykle. Starzej.
– Zastanawiasz się? – prychnęłam, kiedy nie odpowiedział. – Naprawdę się zastanawiasz? Może to oznacza, że powinnam poszukać kogoś innego.
Chciałam się podnieść z łóżka, ale właśnie wtedy Jack pochylił się do przodu i złapał mnie za przedramię. Nie zrobił tego mocno ani mnie nie szarpnął, ale i tak zatrzymałam się w pół ruchu, wpatrzona w jego rękę. Spięłam się odruchowo. Nie lubiłam, kiedy dotykali mnie obcy ludzie, a Jack robił to stanowczo zbyt często.
Ba, nie lubiłam nawet, gdy dotykali mnie znajomi mi ludzie. Był to zapewne jeden z powodów, dla których nazywali mnie zimną rybą.
– Uspokój się – polecił mi, puszczając mnie pospiesznie, jakby domyślił się, co się ze mną działo. – Nie zamierzam nikogo krzywdzić w Emerald City. Chcę tam po prostu kogoś znaleźć, to wszystko. Obiecuję.
Przez moment nie odpowiadałam, przygryzając wargę i próbując z jego twarzy odczytać, czy mówił prawdę. Jack jednak miał pokerową minę i nie mogłam po niej poznać, jakie faktycznie były jego zamiary. Serce zabiło mi niespokojnie.
Jakie jednak miałam wyjście? Nie byłam w stanie nikomu zapłacić, bo nie miałam czym. Jack chciał się dostać do Emerald City i tylko dlatego zgodził się mnie odprowadzić, ale ktoś inny? Mogłabym uzyskać wskazówki, jak dojść do miasta, to na pewno, ale czy udałoby mi się samotnie pokonać tę drogę, zwłaszcza jeśli Jack miał rację i ta kraina faktycznie była tak niebezpieczna? Niewątpliwie przydałby mi się przewodnik, miejscowy, znający tutejsze zwyczaje, okolicę i niebezpieczeństwa, na jakie mogłam się natknąć.
Wniosek był prosty: potrzebowałam go bardziej niż on mnie. Jack po prostu dostrzegł okazję i postarał się ją wykorzystać, Emerald City nie było mu jednak tak bardzo potrzebne jak mnie.
– Dobrze – zadecydowałam w końcu. – W takim razie zbierajmy się do drogi.
– Najpierw śniadanie – odparł, zrywając się z łóżka i sięgając po koszulę. – Zakładam, że jeszcze dzisiaj miniemy kraj Manczkinów i dotrzemy do puszczy, a tam może być ciężko o dobry nocleg i kolację.
Wkrótce potem Boma podgrzała nam wodę, a jeszcze potem dostałam z powrotem moje ubrania, uprane i wysuszone, z zastrzeżeniem jednak, że mam zatrzymać te, które włożyłam poprzedniego dnia. Było mi to nawet na rękę, bo moja czarna sukienka była obcisła i mogłam jechać z Jackiem konno, mając na sobie jego długi płaszcz, bez niego natomiast byłby to widok co najmniej obsceniczny. Sukienka w niebiesko–białą kratę, którą obecnie miałam na sobie, nadawała się dużo bardziej, bo miała szeroki dół i bez trudu mogłam w niej usiąść w siodle.
Swoje rzeczy schowałam do węzełka, a Jack przytroczył go do siodła luzaka, zapasowego konia, który jeździł z nim, jak się okazało, głównie ze względu na dużą ilość sprzętu, który Jack ze sobą woził. Część z tego musiał jednak, ze względu na mnie, zostawić w zajeździe u Manczkinów, nie dowiedziałam się więc dokładnie, co tam takiego było. Jack wyjaśnił mi jedynie, że pułapki na czarownice.
– Dużo ich zabiłeś? – zapytałam z zainteresowaniem, gdy w stajni przy zajeździe Jack pokazywał mi, jak osiodłać jego drugą, jabłkowitą klacz. Odwróciłam się do niego i odruchowo cofnęłam o krok, opierając plecami o bok klaczy, bo znowu stał tak blisko, pokazując mi, co i jak. – Czarownic?
– Trochę – odparł oględnie, pochylając się, żeby dopiąć popręg. – Ostatecznie zajmuję się tym fachem od czternastu lat. Jednak dwie najważniejsze, Czarownica ze Wschodu i Czarownica z Zachodu, ciągle mi się wymykają. Dlatego właśnie byłem taki zły, kiedy wczoraj mi uciekła.
Ach, czyli to pewnie dlatego był też zły na mnie i częściej warczał, niż mówił. Ostatecznie, chociaż to nie była moja wina, to jednak pokrzyżowałam mu szyki.
– Czternaście lat? – powtórzyłam, kiedy złożył dłonie, żeby podsadzić mnie na konia. Wahałam się chwilę, ale w końcu położyłam tam stopę i w następnej chwili siedziałam już w siodle, trzymając się łęku. Największym problemem były jednak moje buty: ostatecznie szpilki nie za bardzo nadawały się do jazdy konnej. – To ile miałeś lat, gdy się tym zająłeś?
– Trzynaście. To właśnie wtedy zabiłem pierwszą czarownicę – powiedział obojętnie i znowu się pochylił, żeby dopasować mi strzemiona, dzięki czemu nie widział szoku, jaki musiał odmalować się na mojej twarzy. Musiał, bo dokładnie tak się czułam.
Trzynaście lat? Przecież był wtedy praktycznie dzieckiem. Co takiego się stało, że zmuszono go do podobnego stylu życia? Co z jego rodzicami? I co czuł sam Jack, praktycznie pozbawiony dzieciństwa?
Nie wyglądał jednak na kogoś, kto chciałby mojego współczucia, dlatego powstrzymałam słowa cisnące mi się na usta. Nie zamierzałam po sobie pokazywać, jak bardzo było mi go żal. Nie byłam nawet pewna, czy on sam zdawał sobie sprawę, jak bardzo został skrzywdzony, tak obojętnie o tym opowiadał. Chyba, że tak dobrze ukrywał swoje uczucia.
– W wieku trzynastu lat? – powtórzyłam z niedowierzaniem, gdy z powrotem się podniósł. – Jakim cudem to przeżyłeś?!
– Miałem sporo szczęścia – przyznał, po czym zmienił temat, najwidoczniej nie chcąc zdradzać mi szczegółów. – Gotowa? Dasz sobie radę? Pojedziemy najpierw powoli, żebyś przyzwyczaiła się do tempa i stylu jazdy.
Miałam poważne wątpliwości, czy cokolwiek to da, odważnie kiwnęłam jednak głową. Skoro on mógł zabić czarownicę w wieku trzynastu lat, ja na pewno mogłam dojechać do Emerald City konno i nie umrzeć.
A potem ruszyliśmy w drogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top