27. Dorothy i lęk wysokości

Obudził mnie czyjś głos krzyczący moje imię.

Nie miałam pojęcia, jak długo spałam, bo kiedy się obudziłam, w wieży nadal – albo już – było ciemno. Rozejrzałam się dookoła siebie, podnosząc głowę znad materaca, nikogo jednak nie dostrzegłam. Nadal byłam w wieży sama i nadal, co zauważyłam, gdy już ogarnęłam wzrokiem całe pomieszczenie, nikt nie przyniósł mi nic do jedzenia. Odruchowo chwyciłam się za żołądek, w którym burczało z głodu. Ile to już nic nie jadłam, dobę? Pewnie coś koło tego. Może jednak miałam rację i Czarownica z Zachodu naprawdę planowała mnie zagłodzić?

– Dorothy! – Po chwili znowu usłyszałam ten cokolwiek znajomy głos. – Podejdź do okna!

– Jack? – Ożywiłam się i zerwałam z łóżka, chwilowo zapominając o głodzie. Skoro Jack tu był, wszystko musiało być w porządku! Chwyciłam dłońmi pręty krat w oknie i spojrzałam przed siebie, zastanawiając się równocześnie, jak to możliwe, że odzywał się do mnie z poziomu dziesiątego piętra. A potem go zobaczyłam i zrozumiałam. – Czyś ty całkiem zwariował?!

Jack siedział na grzbiecie latającej małpy zaopatrzonej w coś w rodzaju zrobionej głównie ze sznura uprzęży, której końce trzymał, najwyraźniej kierując zwierzęciem. Latająca małpa raczej nie była zadowolona, ale wykonywała jego rozkazy, co kazało mi przypuszczać, że na początku ich znajomości Jack nie był dla niej najłagodniejszy. Nie utrzymywali się w miejscu, tylko raczej unosili i opadali, gdy małpa machała skrzydłami.

Ten widok był co najmniej niepokojący, zwłaszcza że latające małpy od początku nie przypadły mi do gustu. Może to przez te czerwone oczy, a może przez pełne ostrych zębów pyski, ale jakoś... obawiałam się ich trochę.

– Spokojnie, nauczyłem ją posłuszeństwa. – Jack machnął lekceważąco ręką, a ja mimo wszystko szczerze się ucieszyłam na widok jego nieco zbyt pewnego siebie uśmiechu. – Przepraszam, że to tyle trwało, złotko, ale uznałem, że lepiej wpaść po ciebie po zmierzchu, kiedy mniej osób będzie mogło nas zobaczyć. Przydałoby się coś do przecięcia krat, moment...

– Nie trzeba – przerwałam mu pospiesznie. – Kraty to atrapa, otwierają się razem z oknem. Ale samo okno jest zamknięte na głucho.

– A, to prostsza sprawa. W końcu okno to tylko zawiasy, nic więcej. – Wzruszył ramionami, po czym sięgnął do swojej torby i wyjął z niej kawał grubego sznura. Polecił mi jeden z końców przymocować mocno do jednego z prętów, po czym kazał się odsunąć. Gdy posłusznie to zrobiłam, zmusił latającą małpę do szybkiego lotu przed siebie, aż lina się naprężyła, a następnie rozległ się zgrzyt i krata wraz z ramą okienną poleciała za nimi.

Och, jak to dobrze, że Jack nie spisał mnie na straty i po mnie wrócił! Wygramoliłam się przez dziurę w wieży, czekając, aż z powrotem podleci, ale zawahałam się, gdy już będąc tuż przy mnie, wyciągnął w moją stronę rękę.

– Na co czekasz, Dorothy? – syknął, widząc moje wahanie. – Musimy stąd uciekać, bo zaraz wszyscy się zorientują, że zwiałaś!

– Ona mnie zrzuci – odparłam niepewnie, głową wskazując latającą małpę. Jack prychnął lekceważąco i w tamtej właśnie chwili pomyślałam sobie, że pasowaliby do siebie z Czarownicą z Zachodu. Obydwoje zdawali się mieć do mnie równie lekceważący stosunek.

– Nie zrzuci cię – zapewnił z pewnością siebie, która przekonałaby i mnie, gdybym go tak dobrze nie znała. Ale znałam i wiedziałam, że Jack zawsze był pewny siebie, nawet jeśli plan był poroniony i absolutnie nie miał szans powodzenia. – Przestań wydziwiać i wsiadaj, nie będę czekał w nieskończoność...!

W końcu chwyciłam jego dłoń, zamknęłam oczy i pozwoliłam się posadzić na małpie przed nim, chociaż w tym celu Jack musiał praktycznie unieść mnie w powietrze. To był dużo bardziej niepewny środek transportu niż konie, dlatego otworzyłam oczy natychmiast, gdy tylko się zachwiałam, po czym rękami chwyciłam odruchowo małpie futro, a plecami oparłam się o klatkę piersiową Jacka. Mógł sobie myśleć, co tylko chciał, ja stanowczo nie zamierzałam spaść!

Pomiędzy moimi ramionami Jack chwycił lejce i zmusił latającą małpę do poderwania się w górę. Jak to robił, nie miałam pojęcia i chyba nie chciałam wiedzieć.

– Wynosimy się stąd – mruknął mi prosto do ucha, na co zadrżałam odruchowo. Mój mózg najwyraźniej jednak jeszcze pracował, bo po chwili przypomniałam sobie, co takiego ważnego miałam mu powiedzieć.

– Nie, jeszcze nie możemy! – Wyczułam jego zdziwienie za sobą, nawet nie musiałam na niego patrzeć. – Jack, muszę się dostać do gabinetu Czarownicy z Zachodu, albo jej sypialni, albo w ogóle jakichś prywatnych pomieszczeń.

Gdy zerknęłam na niego przez ramię, stwierdziłam, że Jack obdarzył mnie pełnym niesmaku spojrzeniem.

– Oszalałaś? – No cóż, najwyraźniej obydwoje oszaleliśmy. On, że przyleciał do mnie na małpie, a ja, że chciałam pakować się prosto do paszczy lwa. – Nigdzie nie będziemy zbaczać! Wynosimy się stąd!

– Jack, nic nie rozumiesz – zaprotestowałam uparcie. – Ona ma klucz. Ma klucz z Oz na Ziemię! Muszę go mieć, bo inaczej nigdy nie wrócę do domu, a kiedy będzie lepsza okazja, jeśli nie teraz, skoro już tu jestem?

Jack przez moment przyglądał mi się bez słowa, przeciągle, po czym zmienił kurs i kazał latającej małpie zapikować w dół. Odruchowo chwyciłam się jego przedramienia, bo byłam coraz bardziej przekonana, że ta przejażdżka nie skończy się dla mnie najlepiej. Zwłaszcza że na latającej małpie nie leciało się dobrze, jej lot był dziwny, rwany, bo cały czas wznosiła się do góry i upadała, z każdym ruchem skrzydeł. Jakoś nie mogłam się do tego przyzwyczaić.

– W takim razie musimy się dostać do gabinetu Czarownicy – zawyrokował w końcu Jack, najwyraźniej przyjmując moje słowa i się z nimi zgadzając. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem. – Nie ciesz się tak, daję ci tylko parę minut w środku, Dorothy! Jeśli nic nie znajdziesz, musisz się natychmiast wycofać, bo nie możemy tracić więcej czasu, jasne?

Kiwnęłam stanowczo głową.

– Oczywiście, że jasne. Skąd wiesz, które okna należą do jej gabinetu?

– Wiem więcej, niż ci się wydaje. – Och, w to akurat nie wątpiłam. – Byłem już tutaj, Dorothy. Widziałem, jak Czarownica z Zachodu chowała połówkę klucza. Może nie na własne oczy, ale wiem, że zabrała go właśnie do gabinetu. Tam musisz go szukać.

– Ale gdzie? – zapytałam, wyjątkowo ciesząc się z jego przeszłości. W końcu gdyby nie ona, zupełnie nie wiedziałabym, gdzie szukać artefaktu!

Z drugiej strony, gdyby nie on, Czarownica z Zachodu pewnie w ogóle by go nie miała...

– Nie wiem dokładnie, gdzie. Słyszałem tylko, że ma w gabinecie jakąś dobrze ukrytą skrytkę – wyjaśnił, na co skrzywiłam się odruchowo.

– Świetnie, nie ma co. Przecież mam mnóstwo czasu na szukanie dobrze ukrytej skrytki...

– To chyba będzie gdzieś w ścianie – dodał Jack z rozbawieniem, które w obecnej sytuacji było doprawdy nie na miejscu. – Szukaj jakichś wystających elementów, naciskaj wszystko, co zdołasz. Jeśli nie znajdziesz nic w ciągu dziesięciu minut, wracaj do mnie przez okno. Nie mogę wejść z tobą, bo wtedy stracimy nasz jedyny transport z tego miejsca.

Kiwnęłam głową, wytężając w mroku wzrok, żeby zobaczyć, dokąd dokładnie lecieliśmy. Serce podeszło mi do gardła, gdy Jack skierował latającą małpę w dół, równolegle do zakończonej blankami baszty. Na jej szczycie paliły się dwie pochodnie, więc ktoś zapewne tam patrolował okolicę.

– Pochyl się – szepnął mi Jack do ucha. Posłusznie to zrobiłam, niemalże kładąc się na grzbiecie latającej małpy. – Latających małp tu jest pełno, ale lepiej, żeby nikt nie zobaczył, że na którejś z nich ktoś leci!

Okrążyliśmy basztę, a Jack jeszcze mocniej ścisnął mnie ramionami, gdy znowu skierowaliśmy się w dół. Bezpośrednio do baszty przylegało jedno ze skrzydeł zamku i to właśnie tam najwyraźniej lecieliśmy. Wysokie na kilka pięter, z wysokimi, półokrągłymi oknami, wykonane również z tego ciemnego kamienia, co wieża, w której do niedawna byłam zamknięta, stanowiło dosyć ponury widok. Zastanawiałam się przez moment, jak bardzo samotny musi być ktoś, kto mieszka w takim miejscu, szybko jednak odsunęłam od siebie te myśli. W końcu chodziło o Czarownicę z Zachodu! Nie powinnam się przejmować, czy Czarownica, która uwięziła mnie w ciemnej wieży i zamierzała zabić wszystkich moich bliskich, czuła się samotna. Nawet jeśli, to sama była sobie winna.

Jack wyhamował małpę tuż przed samą ścianą, w której znajdowało się ciemne, zamknięte niestety okno. Mój towarzysz nie przejmował się jednak niuansami: wyciągnął po prostu rewolwer, z całej siły uderzył nim w szybę i rozbił szkło, nie przejmując się hałasem. Lufą usunął odłamki z futryny, po czym chwycił mnie w pasie i praktycznie przerzucił przez okno. W ostatniej chwili wczepiłam się palcami w parapet, żeby nie wylądować w środku na podłodze, i podciągnęłam na rękach, uwalniając go od swojego ciężaru. Jak również dlatego, że chciałam, żeby jak najszybciej mnie puścił, bo jego dotyk dziwnie na mnie działał nawet w takiej sytuacji.

Szkło chrzęściło mi pod butami, gdy zrobiłam krok w głąb gabinetu Czarownicy. W ciemnościach obiłam sobie o coś biodro, syknęłam więc i stanęłam na chwilę w miejscu, czekając, aż wzrok przyzwyczai mi się do mroku. Bez sensu, w takich warunkach nic nie miałam tu znaleźć. Kiedy w końcu dostrzegłam zarys biurka, a na nim lampę naftową, bez namysłu ją zapaliłam. Gabinet zalało drżące, niezbyt mocne, żółte światło, które nie docierało do wszystkich zakamarków, a przez pozostawione w nich cienie sprawiło, że gabinet wyglądał nieco upiornie.

Sprawdziłam najpierw jedyne wyjście z gabinetu. Nie było zamknięte na klucz, ale normalnie, na klamkę, drzwi były całe drewniane, nie groziło mi więc, że ktoś zobaczy przez nie blask sączący się ze środka pomieszczenia. Dopiero potem rozejrzałam się dookoła nieco uważniej, czując dreszcz przebiegający mi po karku.

W końcu znajdowałam się w gabinecie Czarownicy z Zachodu. W samej paszczy lwa!

Gabinet był urządzony dosyć luksusowo. Masywne biurko wykonano z porządnego, jakiegoś bardzo ciemnego drewna, a regały na obydwu dłuższych ścianach gabinetu mieściły w sobie całe mnóstwo książek – widok w Oz dość niecodzienny, bo książki zapewne kosztowały tutaj dużo więcej niż w moim świecie. Miałam wielką ochotę przeczytać kilka tytułów na grzbietach, powstrzymał mnie jednak niecierpliwy syk Jacka, żebym się pospieszyła.

Naprzeciwko biurka znajdował się duży, misternie rzeźbiony w kamieniu kominek. Nie płonął w nim ogień, ale po resztkach w palenisku widziałam, że był używany. Podeszłam bliżej i zbliżyłam dłoń do paleniska.

– Jeszcze ciepły – szepnęłam sama do siebie. – Czarownica wyszła niedawno.

– Dorothy! – Dobiegło mnie kolejne ponaglenie od strony okna. Wobec tego zmobilizowałam się, oderwałam od kontemplacji kominka i zaczęłam metodycznie przeszukiwać gabinet.

Nie było to jednak proste z uwagi na ilość książek na regałach – w końcu, wedle wszelkich szpiegowskich filmów, tajne przejścia i skrytki często otwierały się właśnie po wyciągnięciu książki. Zaczęłam naciskać wszystko, co tylko było możliwe – rzeźbienia na kominku, kamienie w ścianach, wreszcie wyjmować książki, skrytki jednak nigdzie nie było. Minuty mijały, a ja miotałam się bezradnie po gabinecie, zastanawiając się, gdzie ukryłabym swój największy skarb, gdybym była bezlitosną Czarownicą.

W pewnej chwili usłyszałam przekleństwo dobiegające od strony okna i skrzek małpy. Porzuciłam swoje zadanie i podbiegłam do parapetu, po czym wychyliłam się na zewnątrz.

– Musimy uciekać, Dorothy! – wykrzyknął Jack zza okna, schylając się nad grzbietem małpy. – Dojrzeli nas!

Wychyliłam się w lewo, żeby zobaczyć strażników na dziedzińcu, którzy właśnie zatrzymywali się, by wymierzyć do Jacka z kusz. Jack zaklął i zrobił unik, gdy pierwsza strzała przecięła powietrze; też odruchowo się cofnęłam, o mało nie tracąc równowagi i lądując prosto w rozbitym szkle. W ostatniej chwili przytrzymałam się blatu biurka.

– Dorothy! – zawołał znowu Jack. – Wyłaź stamtąd, szybko! Musimy wiać!

– Nie znalazłam jeszcze klucza – zaprotestowałam, nie ruszając się nawet o krok. W oczach Jacka dostrzegłam zniecierpliwienie.

– Do diabła, Dorothy, co jest ważniejsze, pieprzony klucz czy nasze życie?!

– Nie wrócę bez niego do domu, Jack! Nie rozumiesz?! Pewnie już nigdy nie wrócę na Ziemię, jeśli nie znajdę teraz tego klucza...!

Kolejna strzała świsnęła mu koło ucha, płosząc tym latającą małpę. Kiedy Jack trochę ją uspokoił, dodałam pospiesznie:

– Leć, zgub ich. Spotkamy się na baszcie za kilka minut. Pobiegnę tam, kiedy tylko znajdę klucz.

– Dorothy, dasz się zabić przez ten klucz – syknął. Machnęłam ręką.

– Nie martw się o mnie, poradzę sobie. Tylko bądź na baszcie na czas.

– Oszalałaś – stwierdził stanowczo, z pewnym niepokojem. – Jak trafisz stąd na basztę? Jak ominiesz straże?

Jeszcze jedna strzała, nie, dwie, i podniesione głosy dobiegające z dołu. Jeszcze chwila, a w całą aferę wplącze się Czarownica z Zachodu i będziemy mieć ostatecznie przerąbane! Musiałam przyznać, że miałam pewne wątpliwości związane z moją samodzielną wędrówką na basztę, nie mogłam jednak przecież stchórzyć. Od tego zależała moja przyszłość i mój powrót do domu! A nie mogłam też kazać mu zgubić strażników Czarownicy i wrócić po mnie pod okno gabinetu; stawka była zbyt duża i obawiałam się, że Czarownica mogłaby wtedy domyślić się, że tu byłam i co robiłam, i w porę mnie powstrzymać.

– Powiedziałam ci, żebyś się o mnie nie martwił! Jestem samodzielna, poradzę sobie! – powtórzyłam uparcie, chociaż sama do końca w to nie wierzyłam. – Po prostu bądź na baszcie. Nie zostaw mnie tam, bo to będzie dla mnie ślepa uliczka! No leć już!

Ociągał się jeszcze przez moment, patrząc mi nieustępliwie w oczy, jakby uznał, że w końcu stchórzę i postanowię jednak do niego dołączyć, kiedy jednak wciąż stałam w gabinecie Czarownicy, kiwnął tylko głową i zawrócił latającą małpę, pikując nią ostro w dół. Co on zamierzał robić?!

Podbiegłam do okna i oparłam się o parapet, żeby zobaczyć, jak Jack leciał prosto na strażników na dziedzińcu, najwyraźniej zamierzając z nimi walczyć. Czy on kompletnie zwariował?

Nie miałam jednak czasu na kontemplację jego zachowań. Rzuciłam się z powrotem do regałów, chcąc jak najprędzej przeszukać wszystkie możliwe miejsca. Pozrzucałam z regałów połowę książek, po czym opadłam na kolana, żeby poszukać między tymi najniższymi. Byłam coraz bliżej kominka, ale nadal nic nie znalazłam. To było po prostu beznadziejne.

Zatrzymałam się na klęczkach pod samym kominkiem, wpatrując się w ciepłe palenisko i zastanawiając, co teraz. Może Jack miał rację. Może to była bzdura, może niepotrzebnie ryzykowałam życie dla klucza, którego i tak miałam nie znaleźć. Może to było całkiem bez sensu...

Mój wzrok padł na palenisko i zmarszczyłam brwi, gdy zobaczyłam coś dziwnego. Tylna ścianka paleniska miała pośrodku łączenie, jakby była złożona z dwóch płyt, a nie jednej. Tylko po co?

Pochyliłam się i niemalże wlazłam cała do kominka, badając tylną ściankę. Na pewno była jakaś wajcha, która otwierała skrytkę, ale nie miałam czasu jej szukać. Włożyłam paznokcie między dwie płyty i pociągnęłam z całych sił, nie przejmując się, że miałam sobie poranić palce. Dość boleśnie złamałam któryś z paznokci, zacisnęłam więc mocno zęby i pociągnęłam raz jeszcze, aż w końcu rozszerzyłam szparę na tyle, by włożyć w nią dłoń.

Ze środkowego palca lewej ręki płynęła mi krew, zignorowałam to jednak, po czym zaparłam się łokciem i kolanem, i rozszerzyłam szparę między płytami jeszcze bardziej. Żałowałam, że nie wzięłam lampy ze stołu, bo bez tego w skrytce było cokolwiek ciemno, musiałam sobie jednak poradzić w tych warunkach, bo nie wyobrażałam sobie, żebym miała drugi raz tak ranić sobie palce, a płyty zasunęłyby się z powrotem natychmiast, gdybym ich nie trzymała.

Przytrzymałam płytę ramieniem, po czym przyjrzałam się zawartości skrytki za paleniskiem. Było tam kilka dziwnych bibelotów, które ominęłam szerokim łukiem – sygnet z wyrytym na nim, dziwnym znakiem, piękna kolia z czegoś, co wyglądało mi na heliodor, miało taki piękny, głęboki żółty odcień, oraz...

Klucz. Mosiężny klucz ze skomplikowanym wzorem i języczkiem o równie skomplikowanym kształcie, podobnym do tego, za pomocą którego dostałam się do Oz. Nie był identyczny, zwłaszcza jego szczerbata końcówka różniła się od tego drugiego, byłam jednak pewna, że gdyby je do siebie przystawić, pasowałyby idealnie.

Droga do domu. Droga na Ziemię.

To była moja pierwsza myśl, kiedy chwyciłam klucz do ręki i wreszcie odblokowałam płyty paleniska, które z trzaskiem wróciły na swoje dawne miejsce. Wygrzebałam się z kominka i podniosłam na nogi, nadal hipnotycznie wpatrzona w klucz. Mogłam wrócić do domu. Mogłam wrócić w każdej chwili.

Mogłam włożyć klucz w zamek w drzwiach prowadzących na korytarz i zaraz z powrotem znaleźć się w Nowym Jorku albo w Lawrence. W zasadzie bardzo mnie ciągnęło, żeby to zrobić. Uciec... Uciec z powrotem do mojego świata, od tych wszystkich koszmarów Oz, od Czarownicy z Zachodu, od latających małp, od wszystkiego.

A z drugiej strony...

Nie mogłam przecież odejść. Nie mogłam uciec, nie znalazłszy uprzednio mamy. Nie mogłam nie pomóc ojcu, zostawić ich wszystkich na pastwę Czarownicy z Zachodu, która po utracie klucza, byłam tego pewna, w jeszcze większej wściekłości zaatakuje Emerald City i w końcu je zdobędzie. I nie mogłam zostawić Jacka. Przecież obiecałam mu, że pojawię się na baszcie!

Ta ostatnia myśli zmobilizowała mnie wystarczająco, by schować klucz do kieszeni i wybiec za drzwi. Znalazłam się w obszernym korytarzu, prowadzącym w obydwie strony. Próbowałam sobie przypomnieć, w którą stronę powinnam iść, żeby dotrzeć do baszty, ale właśnie wtedy z korytarza po prawej stronie wybiegło dwóch strażników i problem rozwiązał się sam.

– Stać! – wykrzyknęli, na co oczywiście zaczęłam uciekać w drugą stronę, korytarzem w lewo.

Gdzieś za mną zaśpiewała kusza, więc skuliłam się odruchowo, a strzała wbiła się w portret Czarownicy zawieszony na ścianie przede mną. Zakręciłam w pierwszą odnogę po prawej stronie, jaka się nawinęła, żeby tylko zniknąć strażnikom z oczu, i po chwili korytarz wyprowadził mnie do dużego holu, z którego podwójne, szerokie schody prowadziły na niższe piętro. Rzuciłam się do okna, które wychodziło, na szczęście, prosto na basztę. Więc najlepiej byłoby biec gdzieś w prawo. O ile to w ogóle było możliwe.

Minęłam klatkę schodową i właśnie miałam zagłębić się w kolejny korytarz, prowadzący rzeczywiście gdzieś w prawo, gdy nagle rzeźba zdobiąca szczyt poręczy schodów eksplodowała w drobny mak, obrzucając mnie kamiennymi odłamkami. Krzyknęłam i osłoniłam się ręką, po czym rzuciłam w korytarz, przylepiając się do ściany, która stanowiła jako taką osłonę przed kolejnym atakiem.

– Dorothy! – Zimny głos Czarownicy z Zachodu sprawił, że serce mi zamarło. – Dorothy, przestań się chować. Wiesz, że nie mogę ci zrobić krzywdy czarami, ale to nie znaczy, że jestem bezbronna. A może skrzywdzę tego chłopaczka, który przyleciał na jednej z moich małpek, żeby cię ratować? Kochasz go?

Myśli kłębiły mi się w głowie, chociaż żadna zdawała się nie mieć większego sensu. Co robić, co robić? Uciekać? A jeśli ona naprawdę zamierzała zabić Jacka? Była przecież w stanie. Po co w ogóle próbowała ze mną rozmawiać?

Może zwyczajnie grała na czas?

– Na pewno go kochasz – zawyrokowała tymczasem Czarownica, nie doczekawszy się mojej odpowiedzi. – W końcu jak można nie kochać takiego odważnego łowcy czarownic, co, Dorothy? Gdzie go w ogóle znalazłaś?!

Nie wytrzymałam. To pewnie była zła decyzja, ale trudno.

– Ty też powinnaś go znać – wykrzyknęłam ze swojej kryjówki w korytarzu. – W końcu to jemu ukradłaś połówkę klucza!

Na moment w holu zapadła cisza, zapewne Czarownica zastanawiała się nad moimi słowami, próbując zdecydować, czy to było możliwe, nie czekałam więc, aż dojdzie do jakichś wniosków. Oddaliłam się, starając się stawiać kroki jak najciszej; dopiero po przejściu kilku jardów odważyłam się pobiec. Z daleka dobiegł mnie jeszcze głos Czarownicy, wołającej swoich strażników; najwyraźniej nie zamierzała się jednak ze mną mierzyć osobiście. Bardzo mądrze.

Raz jeszcze skręciłam w prawo, w jakiś korytarz, po czym wreszcie odnalazłam wejście na basztę. Słyszałam za sobą tupot podkutych butów strażników, przyspieszyłam więc kroku i zaczęłam biec po schodach, przeskakując co kilka stopni. Klatka schodowa zakręcała w prawo, a ja cały czas bałam się, że spotkam na niej uzbrojonego strażnika, który zagłębi mi miecz w brzuch, zanim zdążę się zorientować, nic takiego jednak nie nastąpiło. Pod koniec zasapałam się już nieco, udało mi się jednak dobiec na sam szczyt, a gdy wybiegłam na basztę, na zewnątrz, pierwsze, co zauważyłam, to że zaczął padać śnieg.

W moich przewiewnych spodniach i cienkiej kurtce natychmiast zrobiło mi się zimno, jednak kwestia mrozu zeszła na dalszy plan, gdy tylko zobaczyłam, że nie byłam na baszcie sama. Trzech strażników pochylało się nad murami, strzelając z kuszy do czegoś, co pozostawało poza zasięgiem mojego wzroku i pokrzykując do siebie co chwila. Wybiegłam jednak na górę z takim impetem, że jeden z nich natychmiast mnie zauważył i odwrócił się, mierząc do mnie z kuszy.

Zrobiłam krok w stronę brzegu baszty, byle dalej od wejścia, z którego wkrótce mieli wyłonić się kolejni strażnicy, i podniosłam ręce do góry w geście poddania. Strażnik tymczasem zmarszczył brwi.

– Kim jesteś?! – zawołał gromko, bo hełm, który miał na głowie, nieco utrudniał mu konwersację. – Przedstaw się i trzymaj ręce wysoko, żebym je widział!

Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, nad basztą pojawiła się latająca małpa, która porwała strażnika za ręce i wywlokła w powietrze, po czym puściła. Strażnik darł się, gdy spadał te dziesięć pięter w dół, w tym momencie jednak zareagowali pozostali dwaj, celując do Jacka na małpie. Bez namysłu podbiegłam do pierwszego z nich i zanim zdążył się do mnie odwrócić, kopniakiem wytrąciłam mu z ręki kuszę. Odskoczyłam, kiedy wyciągnął z pochwy miecz.

Natarł na mnie, więc odskoczyłam ponownie, chwyciłam go za ramię i wyrwałam z ręki miecz, nawet się przy tym, o dziwo, nie kalecząc. Jeden cios w tchawicę i strażnik leżał już bez ruchu na ziemi. W międzyczasie Jack zdołał podlecieć na tyle blisko trzeciego, by małpa załatwiła go pazurami, w tym samym jednak momencie na basztę wybiegło trzech kolejnych, a za nimi... Czarownica.

– Dorothy, pospiesz się! – krzyknął Jack, wyciągając w moją stronę rękę. W tej samej chwili Czarownica miotnęła w jego stronę zaklęciem, które wprawdzie nie trafiło w Jacka, ale za to oszołomiło latającą małpę, i obydwoje stracili równowagę i zaczęli spadać w dół, obracając się jeszcze w locie.

– Jack! – krzyknęłam za nim histerycznie, opierając się o mur baszty, wtedy jednak od kontemplacji jego upadku oderwał mnie spokojny, zimny głos Czarownicy:

– Mówiłam, żebyś się nie chowała, bo inaczej go skrzywdzę, Dorothy. – Odwróciłam się pospiesznie, po czym stwierdziłam, że Czarownica zbliżyła się do mnie niebezpiecznie, swoich strażników zostawiając za sobą, przy wejściu na basztę. Wszyscy jednak mierzyli do mnie z kusz. – Naprawdę myślałaś, że to się uda? A teraz poproszę o moją własność.

Przyglądałam się jej bez słowa, gdy wyciągnęła w moją stronę rękę i zbliżyła się o kolejny krok. Jakie miałam szanse? Miecz, który wydarłam strażnikowi, leżał u moich stóp, potrzebowałabym przynajmniej sekundy, żeby się po niego schylić i z powrotem podnieść. A potem co? Odbijać nim lecące w moim kierunku strzały? Może i byłam dobra w walce wręcz, ale broni białej nigdy nie przerabiałam!

– Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziałam w końcu, idąc w zaparte. Czarownica z Zachodu zaśmiała się gniewnie, bez wesołości.

– Oczywiście. I to wcale nie ty buszowałaś w moim gabinecie, prawda, Dorothy? – zapytała następnie słodkim głosem. – I nie ukradłaś mi połówki artefaktu, prawda?

– Nie można ukraść czegoś, co już wcześniej było skradzione – zaprotestowałam, dumnie podnosząc głowę do góry. W oczach Czarownicy zalśniły gniewnie błyski.

– Dość tej czczej gadaniny! Oddaj mi klucz, a potem grzecznie wróć do wieży, Dorothy!

– Więc chodź i sama go sobie weź – syknęłam, nie spuszczając z niej wzroku. – Chyba się nie boisz, co? Przecież nie wierzysz w te głupie wizje.

Czarownica podeszła całkiem blisko, a wtedy zareagowałam bardzo szybko. Jednym ruchem stopą poderwałam z ziemi miecz, chwyciłam rękojeść w dłoń i przyciągnęłam Czarownicę do siebie za ramię, ostrze kładąc na jej szyi. Jeden ze strażników zdążył wystrzelić z kuszy, ale na szczęście chybił o cale, chociaż strzała w locie dotknęła moich włosów.

– Rzućcie broń! – wykrzyknęłam, wzmacniając ucisk na szyi Czarownicy. – Rzućcie broń albo ona umrze!

– I tak nie wygrasz, Dorothy – syknęła Czarownica, gdy strażnicy spojrzeli na swoją panią, niepewni, co robić. – Co, zabijesz mnie? A wiesz, co potem się stanie? Oni zabiją ciebie, zanim zdążysz powiedzieć choćby słowo. I lepiej, żebyś zabiła mnie na miejscu, bo inaczej od razu się zregeneruję. Myślisz, że nie będę mieć na to siły? Wiesz, ile lat przeżyłam, Dorothy?! Nie zabije mnie byle smarkula z Kansas! Więc tnij raz, a dobrze, bo i tak nie zobaczysz kolejnego poranka!

Ręka, w której trzymałam miecz, drżała mi strasznie, i zrozumiałam, że w jednym Czarownica miała rację. Nie zabiję jej przecież. Nie mieczem, nie jednym cięciem. Nie byłam w stanie tego zrobić. Mogłam oczywiście wziąć ją za zakładniczkę i spróbować opuścić z nią jej zamek, ale jak daleko mogłam ujść, zanim nie zauważyłabym któregoś strażnika, który w końcu by mnie zabił? Czy w ogóle istniała szansa, żebym uszła z tego z życiem?

Zaryzykowałam krótkie spojrzenie za siebie, w przestrzeń rozpościerającą się za basztą, po czym szybko wróciłam spojrzeniem do strażników. To było kompletnie idiotyczne, a jednak właśnie to miałam ochotę zrobić. Nie miałam nigdy lęku wysokości. A zresztą, czy to w tamtej chwili w ogóle miało znaczenie?

Jack, żyj, poprosiłam w myślach, po czym wprowadziłam mój wymyślony naprędce plan w życie natychmiast – bo przecież nie zrobiłabym tego nigdy, gdybym miała się zastanawiać, czy był w tym jakikolwiek sens.

Wiedziałam, że nie było.

Rzuciłam miecz i zanim strażnicy zdążyli zareagować, rzuciłam się do tyłu, ciągnąc Czarownicę za sobą. Krzyknęła, tracąc równowagę, a potem wraz ze mną poleciała z baszty w dół, dziesięć pięter w dół, prosto na spotkanie z twardą posadzką dziedzińca zamku.

Wczepiłam się w nią pazurami z całej siły, bo bałam się, że jakimś cudem ucieknie, kiedy tylko ją puszczę. Pęd powietrza wyciskał mi powietrze z płuc i łzy z oczu, spadanie sprawiało, że żołądek podchodził mi do gardła. Czułam się tak, jakbym za chwilę miała zwymiotować, ale równocześnie czułam się bosko, błogo, jakbym wreszcie była wolna.

Czarownica darła się i szarpała w moim uścisku; dopiero po chwili zorientowałam się, o co jej chodziło.

– Puszczaj! W tej chwili puszczaj! Wstrzymujesz moje czary, nie teleportuję się z tobą, puszczaj...!

Spojrzałam w dół; ziemia przybliżała się bardzo szybko, nieubłaganie. Dopiero wtedy poczułam niepokój. Czy tu miałam zginąć? Takie było moje przeznaczenie? Zabić dwie Czarownice i samej zakończyć przy tym życie? Czy upadek z takiej wysokości miał bardzo boleć, a może po prostu miałam stracić przytomność i tyle?

Z całej siły trzymałam się Czarownicy, pewna jednego. Jeśli ja miałam zginąć, to ona ze mną. Skoro nie mogła czarować, póki ją trzymałam, to nie widziałam innej opcji. Musiała zginąć.

Wiatr świszczał mi w uszach, w które wdzierał się też z każdą chwilą coraz bardziej rozpaczliwy wrzask Czarownicy. Szarpała się też coraz mocniej, ale byłam już spokojna, pogodzona z losem, i trzymałam ją mocno, pewna, że nie puszczę. Jeszcze chwila... Jeszcze tylko chwila...

Nie, to nieprawda, że jestem pogodzona z losem, uznałam po sekundzie, czując nagle niespokojne bicie serca. Wcale nie chciałam umierać. Nie powiedziałam przecież Jackowi, że go kocham.

Zamknęłam oczy. Choć wiedziałam, że to było idiotyczne, irracjonalne, potrafiłam modlić się tylko o to jedno.

Jack, uratuj mnie... Proszę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top