24. Dorothy i wrony

Oparta o balustradę, przyglądałam się tafli wody, powoli rozcinanej przez dziób okrętu Noah. Tempo podróży było powolne, dostosowane do tempa nurtu rzeki, i już wkrótce cała przygoda – w końcu płynęliśmy statkiem po rzece! – zaczęła mnie nieco nudzić. Po obydwu stronach rzeki nadal rozciągała się tropikalna dżungla, powietrze nadal było duszne i wilgotne, nieco tylko łagodzone bliskością wody, a mętna rzeka nie pozwalała mi zajrzeć głębiej w swoją toń, bo przecież musiała być bardzo głęboka, skoro spory statek Noah mógł bez przeszkód po niej płynąć. A w końcu statek Noah nie był największym, jaki widziałam w porcie w Emerald City.

Emerald City. Kiedy tylko o nim myślałam, nawiedzały mnie wyrzuty sumienia, które czym prędzej próbowałam od siebie odsunąć. Ostatecznie tata sprowadził mnie, żebym znalazła mamę, nawet jeśli na mnie samej też mu zależało. I właśnie to robiłam – płynęłam na południe, żeby znaleźć mamę. Nie mógł mieć chyba z tego powodu do mnie pretensji.

Musiałam przyznać, że niełatwo było podjąć tę decyzję. Miałam wielką ochotę zamiast na południe, udać się na zachód i wykraść połówkę klucza Czarownicy z Zachodu, bałam się jednak bezpośredniej z nią konfrontacji. To znaczy, oczywiście bałam się, że mogłaby mnie zabić, ale dużo bardziej bałam się, że to ja mogłabym zabić ją. Zabiłam już jedną czarownicę i tego stanowczo mi wystarczyło. Nie chciałam na swojej drodze więcej trupów.

Byłam jednak pewna, że mama znajdzie sposób, kiedy już ją znajdę. Południe było więc dobrym kierunkiem. Było kierunkiem tej Dorothy, która nie chciała nikogo krzywdzić, a nie tej, która w jaskini na pustyni odcięła głowę Czarownicy ze Wschodu.

– W co się tak wpatrujesz? – Jack podszedł do mnie i stanął obok, opierając się biodrem o balustradę statku. Zerknął w dół, ale szybko wrócił wzrokiem do mnie, jakbym stanowiła ciekawszy widok. Byłam skłonna uwierzyć, że w porównaniu do mętnej wody rzeki może rzeczywiście tak było. – Nic tam nie ma, więc raczej myślisz i udajesz, że coś oglądasz, żeby nikt się nie poznał. Co tam ci znowu chodzi po głowie, co, złotko?

Rzuciłam mu roztargnione spojrzenie, po czym ponownie utkwiłam wzrok w płynącej wolno wodzie. Cieszyłam się, że po powrocie na statek nie poruszył więcej tematu zaufania, bo absolutnie nie chciałam z nim o tym rozmawiać – doszłam do wniosku, że w tym temacie musieliśmy po prostu się zgodzić, że się nie zgadzaliśmy, i uniknąć zbędnych dyskusji, które i tak nic by nie zmieniły. Jack jednak wrócił już do tego swojego beztroskiego wizerunku, i nigdy bym nie pomyślała, że jeszcze kilka godzin wcześniej przekonywał mnie, że brak zaufania w końcu doprowadzi mnie do mojej zguby.

Mama twierdziła, że on to zrobi. Przypadek?

– Uważasz, że to była zła decyzja? – zapytałam niespodziewanie nawet dla samej siebie. – Że źle zrobiłam, uciekając z Emerald City? Że powinnam była zostawić całą tę sprawę z moją mamą w rękach taty i Clarissy, pozwolić im działać i siedzieć bezczynnie w mieście?

– Wtedy przynajmniej byłabyś bezpieczna – usłyszałam w odpowiedzi. Prychnęłam z lekceważeniem.

– Tak, byłabym, ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Uważasz, że tak powinnam była zrobić? Pozwolić im się tym zająć i nie brać spraw we własne ręce?

Jack popatrzył na mnie z rozbawieniem, które początkowo mnie zdziwiło. Zrozumiałam je dopiero, gdy odpowiedział:

– Nie byłabyś sobą, Dorothy, gdybyś postanowiła siedzieć bezczynnie w Emerald City. Wcale mnie nie dziwi, że tak zrobiłaś.

– Dobrze, ale nadal mi nie odpowiedziałeś – zaprotestowałam niecierpliwie. – Gdybyś ty był na moim miejscu, co byś zrobił? Przeciwstawiłbyś się ojcu, gdybyś był przekonany, że sam możesz uratować swoją matkę?

Przez jego twarz przebiegł cień, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a w oczach mignął mu smutek, gdy odparł:

– Nie wiem, Dorothy, nie potrafię sobie tego wyobrazić, pewnie dlatego, że nie pamiętam mojej mamy. Zmarła przy porodzie.

Zamarłam, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Cholera, przecież gdybym wiedziała wcześniej, nie zapytałabym o to w ten sposób! Może nie byłam jakoś nadmiernie empatyczna, ale nie byłam też zimną świnią bez uczuć! Nagle, choć nie było w tym mojej winy, zrobiło mi się trochę głupio.

A potem zrozumiałam, jak niewiele w zasadzie wciąż wiedziałam o Jacku.

– Och. Przepraszam – bąknęłam, nadal czując się nieco idiotycznie. Jack wzruszył obojętnie ramionami.

– Nie masz za co, to nie twoja wina. – Spojrzałam za siebie, żeby stwierdzić, że reszta załogi znajdowała się w pewnej odległości od nas i była zbyt zajęta pracą, by się nami przejmować. Nawet Noah był na nogach, musztrując jakiegoś młodego chłopaka, który wyglądał w tamtej chwili na bardzo nieszczęśliwego. A Jack po chwili dodał: – Trudno wychowywać się bez matki, ale już dawno się z tym pogodziłem. A ojciec poradził sobie z jej śmiercią chyba jeszcze szybciej ode mnie.

– Co masz przez to na myśli? – zapytałam, a równocześnie pomyślałam, że powinnam się była tego spodziewać. W końcu byłam absolutnie pewna, że gdyby matka Jacka żyła w momencie, gdy ojciec kazał mu uciec z połówką klucza na Ziemię, ona nigdy by na to nie pozwoliła. Jak to matka.

Jack znowu uśmiechnął się lekko, gdy odpowiedział, porzucając ten poprzedni, smutny ton.

– Zawsze miałem wrażenie, że mój ojciec miał słabość do twojej mamy – odparł lekko, na co wybałuszyłam na niego oczy. – Nie patrz tak na mnie! Poważnie myślę, że ją kochał.

– A ona jego? – poddałam lekko. Jack machnął ręką.

– Chyba nie, skoro zostawiła jego i Oz, prawda? – dopowiedział. – Nie wiem, Dorothy, byłem wtedy dzieckiem, ale kiedy myślę o tym teraz, to chyba rzeczywiście tak było. Mój ojciec zawsze bardzo cenił Glorię i jej zdanie. Wtrącała się we wszystkie sprawy Emerald City, razem z moim ojcem podejmowała decyzje, doradzała mu. No i kazała mu ustąpić, gdy wróciła z twoim ojcem, twierdząc, że jest Czarnoksiężnikiem. A mój ojciec robił bez szemrania wszystko to, co mu kazała. Byli ze sobą blisko. Naprawdę myślę, że ją kochał.

To było co najmniej abstrakcyjne, słuchać czegoś podobnego. Ojciec Jacka i moja matka? Że niby mieliby być razem?!

– Ale jednak go zostawiła... Uciekła na Ziemię, a potem wróciła z mężem – dopowiedziałam. Jack rozłożył ręce, po czym oparł się łokciami o balustradę obok mnie i też spojrzał w dół, na wodę.

– Tak jak mówiłem. Jeśli to była miłość, to nieodwzajemniona.

Odwróciłam wzrok, żeby nie domyślił się, o czym w tamtej chwili pomyślałam. Bo czy cokolwiek z tego, co przeżyli nasi rodzice, miało się powtórzyć u nas? Czy istniała jakakolwiek szansa, że zakocham się w Jacku bez wzajemności?

Albo że to ja złamię serce jemu, wracając do mojego świata?

– Opowiedz mi coś o niej – poprosiłam, czym prędzej kierując myśli na inne tory. – Byłeś starszy ode mnie, gdy wróciła do Oz z moim ojcem. Co o niej wtedy myślałeś?

– Oj, Dorothy, nie wiem. – Pokręcił głową, ale po chwili jednak kontynuował: – Była bardzo silna. Komenderowała dwoma facetami, twoim i moim ojcem, i robiła to bez najmniejszego wysiłku. Musiała być bardzo pewna siebie. Ale kiedy wymagała tego sytuacja, potrafiła ładnie się uśmiechnąć i odwołać do tego, że tak naprawdę była kobietą. Czasami widziałem w jej twarzy jakiś taki... żal. Teraz myślę, że to była tęsknota.

Za mną. Nie powiedział tego, ale tyle sama się domyśliłam.

– A poza tym była bardzo ładna – dodał po chwili, już nieco mniej poważnie. – Jesteś do niej podobna, złotko. Jeśli jesteś do niej podobna tak samo mocno z charakteru, jak z wyglądu, to mam przechlapane.

Nie wytrzymałam, musiałam się roześmiać. Jack doskonale wiedział, jak rozładować atmosferę.

– Nie sądzę. Nie byłabym w stanie nikim komenderować. – Odwróciłam się tyłem do wody i oparłam plecami o balustradę, a kiedy łokciem przez przypadek dotknęłam dłoni Jacka, czym prędzej go cofnęłam. Jack rzucił mi sceptyczne spojrzenie. – No co?

– Nic. – Wzruszył ramionami, odwracając wzrok. – Po prostu myślę, że pewnego dnia, kiedy zaczniesz wreszcie w siebie wierzyć, zobaczysz, co naprawdę jesteś w stanie zrobić.

Prychnęłam. Taka tania psychoanaliza z ust Jacka? A co on właściwie mógł o tym wiedzieć?

– Tak jak ty zobaczyłeś, gdy musiałeś sobie sam poradzić w Oz, co? – mruknęłam. – Wierzysz w te bzdury, że nie znamy się wystarczająco dobrze, póki się nie sprawdzimy?

– To nie są bzdury, Dorothy. Po prostu jeszcze nie miałaś okazji się o tym przekonać, bo wiodłaś nudne życie w Kansas.

Mówił to tak poważnie, że miałam ochotę się z nim pokłócić, przede wszystkim protestując przeciwko nazywaniu mojego życia nudnym, po namyśle uznałam jednak, że nie było warto. Jackowi może się wydawało, że dużo o mnie wiedział, ale tak naprawdę wcale tak nie było. Jasne, może miałam pewne kompleksy z powodu odejścia rodziców, gdy byłam dzieckiem, ale to nie było nic, czym Jack miałby się interesować.

Pod wieczór zrobiło się nieco chłodniej, a dżungla przerzedziła się; zakola rozlanej szeroko rzeki zaczęły przecinać uprawne pola, na których zboża rosły wysoko, i zanim zdążyło zrobić się ciemno, całkiem wypłynęliśmy z terenów zaczarowanej dżungli. Wreszcie mogłam odetchnąć świeżym powietrzem i zrobiło się chłodniej, na tyle chłodno, że gdy wyszłam na pokład już po zmierzchu, na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka.

Gwiazdy na niebie świeciły jak szalone, pogoda była piękna, a w świetle księżyca rozciągający się przede mną krajobraz wyglądał niesamowicie. Zboże na brzegu rzeki skrzyło się srebrzyście, w oddali widziałam też jakieś niewysokie domki; wychyliłam się mocniej za balustradę, żeby zobaczyć, jak wyglądała woda w świetle księżyca, gdy za sobą usłyszałam chrapliwy głos kapitana.

– Proszę uważać, panienko, bo pani wypadnie. – Odwróciłam się do Noah z uśmiechem, gdy żylasty marynarz podszedł bliżej i stanął obok mnie przy balustradzie. Był niewysoki, ledwie mojego wzrostu, ale było w nim coś takiego, co dawało mu posłuch wśród marynarzy. Miał u nich szacunek, to pewne. – Nie za późno na spacery po pokładzie?

– Za późno? – zdziwiłam się, zakładając ramiona na piersi. – Powietrze wreszcie zrobiło się świeże, chciałam się trochę rozejrzeć. To chyba nie jest zabronione?

– Nie, ale proszę pamiętać, że wpływamy do kraju Winków. – Nic mi to nie powiedziało, na szczęście Noah się tego domyślił, bo po chwili rozszerzył swoją wypowiedź. Wyciągnął rękę i wskazał mi horyzont gdzieś na zachodzie, za tymi wszystkimi żyznymi polami i niewysokimi domkami. – Gdyby było jasno i widoczność byłaby dobra, mogłaby panienka dojrzeć tam góry. Wysokie góry, w których swój zamek ma Czarownica z Zachodu. Rządzi całym krajem Winków, a to w większości dobrzy ludzie, nie mają siły się jej przeciwstawić. Sama panienka rozumie, że nie byłoby dobrze, gdyby dowiedziała się o waszej obecności na mojej łodzi.

Pokiwałam głową, czując się jak idiotka. Zupełnie nie pomyślałam o tym, że moja obecność na statku mogła zagrozić również bezpieczeństwu Noah i jego załogi.

– Oczywiście – przyznałam bez oporów. – Może jednak będzie lepiej, jeśli zejdę pod pokład i zostanę tam, dopóki nie miniemy kraju Winków.

I póki w międzyczasie nie umrę z nudów, dopowiedziałam w myślach. Noah potrząsnął głową.

– Spokojnie, proszę wyjść na pokład w ciągu dnia i rozejrzeć się po okolicy. Widoki są naprawdę ładne, zwłaszcza patrząc na zachód. Tylko proszę nie zostawać na górze zbyt długo. Nie chcemy kusić losu.

Kusić losu? Nie zamierzałam przecież kusić losu. Zamierzałam rzucić mu wyzwanie, ruszając na poszukiwania zamku mojej matki.

Kiedy jakiś czas później schodziłam pod pokład, zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście to robiłam. Kusiłam los. Wcześniej, podczas całej mojej podróży po Oz, byłam raczej bierna i nie miałam wpływu na wydarzenia. Teraz jednak było inaczej. Po raz pierwszy podjęłam własną decyzję, postąpiłam inaczej, niż mi to sugerowało całe moje otoczenie.

I to było zaskakująco dobre uczucie, nawet jeśli wysłało mnie na niepewny grunt pod nogami w postaci statku, którego uporczywe falowanie wywoływało u mnie lekkie mdłości.

Jack zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na wszelkie niedogodności związane z pobytem na statku – powoli przestawało mnie to już dziwić, w końcu momentami miałam wrażenie, że Jack w swoim życiu robił już wszystko i był wszędzie. Denerwowało mnie nawet to, że po kajucie chodził dużo pewniej ode mnie, zupełnie się nie krępując, że mieliśmy dzielić sypialnię. Na szczęście jednak nie zamierzał stawiać mnie w niezręcznej sytuacji – wyszedł, gdy tylko ja weszłam do środka, i nie wrócił przez dłuższy czas, a przynajmniej dotąd, dopóki sama nie położyłam się spać. Nie pamiętałam, kiedy wrócił, musiało to więc być już po tym, jak usnęłam.

Chodziłam w ciemności, po omacku, nadaremnie próbując znaleźć jakąś ścianę lub cokolwiek, czego mogłabym się chwycić. Czułam się tak, jakbym znalazła się w próżni, w ciemnej próżni, w której nie było ani jednego jasnego punktu, ani jednego źródła światła.

Dopiero po chwili je zobaczyłam. Dwa niewielkie, czerwone punkciki, gdzieś niedaleko ode mnie. Na wszelki wypadek wyciągając przed siebie ręce, ruszyłam w tamtą stronę, wołając po cichu:

– Halo! Jest tam ktoś?!

Mój głos jednak brzmiał dziwnie głucho, jakby zza ściany lub zza grubej warstwy waty. Dwa czerwone punkciki odwróciły się w moją stronę, po czym poczęły się przybliżać, i dopiero wtedy stanęłam w miejscu, zaniepokojona ich widokiem. Były dziwne. Wpatrywały się we mnie uparcie. Właściwie to nieco przerażająco. Zupełnie jak...

Zupełnie jak para oczu.

Dostrzegłam twarz, w której te oczy się znajdowały, dopiero gdy była już tuż przy mnie. Wrzasnęłam, widząc otwartą paszczę pełną ostro zakończonych, białych zębów i pomarszczoną, wykrzywioną w gniewie twarz, w której dostrzegłam jednak znajome rysy. Czyżby wreszcie przestała się ukrywać za tymi swoimi wszystkimi iluzjami?

Cofnęłam się o krok i straciłam równowagę, poleciałam do tyłu, ponownie wrzeszcząc, gdy Czarownica ze Wschodu się nade mną pochyliła. Czułam wręcz na twarzy jej śmierdzący oddech. Przecież ona nie żyła... Sama ją zabiłam...

– Dorothy! Dorothy, obudź się!

Na ślepo wystosowałam prawy prosty, drąc się wniebogłosy, i z pewną ulgą stwierdziłam, że mój cios spotkał się z celem. Niestety nie tym, który zamierzałam unieszkodliwić.

Jack zaklął szpetnie i chwycił mnie za ręce, chociaż w pierwszej chwili próbowałam się jeszcze bronić. Dopiero kiedy udało mi się zogniskować wzrok na jego twarzy, znajdującej się bardzo blisko mojej, stwierdziłam, że rozwaliłam mu wargę do krwi. Odetchnęłam drżąco, rezygnując wreszcie z oporu.

– To był tylko zły sen. Uspokój się – polecił mi stanowczo, zupełnie nie przejmując się rozciętą wargą. Nawet nie miał o to do mnie pretensji? Dziwne. – Słyszysz? Wszystko jest w porządku, jesteś bezpieczna. Uspokój się.

Mówił to łagodnym, uspokajającym tonem głosu, który całkowicie do niego nie pasował. Chwyciłam go kurczowo za przedramiona, stwierdzając półprzytomnie, że siedział na łóżku obok mnie i pochylał się nade mną, co natychmiast spowodowało przyspieszoną pracę mojego serca. Równocześnie jednak poczułam, jakby spadł mi z niego jakiś wielki ciężar.

To był tylko sen. Tylko paskudny, bardzo zły koszmar.

– Która godzina? – zapytałam nieco nieprzytomnie. Jack pokręcił głową.

– Nie wiem, środek nocy. Strasznie krzyczałaś, musiałem cię obudzić, zanim ty obudziłabyś całą załogę.

Usiadłam na łóżku, opierając się plecami o ścianę kajuty, i zamrugałam oczami, żeby wyostrzyć widok. Jack nadal trzymał mnie za ramiona, pomógł mi się podnieść, ale potem wcale mnie nie puścił, a w jego szarych oczach widziałam troskę. Powinnam to dobrze zapamiętać, bo nie zdarzało się to często.

Pomiędzy jego ramieniem dłonią sięgnęłam do włosów i przeczesałam je nerwowym ruchem, odsuwając pasma z czoła. Czyżby wreszcie odezwały się we mnie wyrzuty sumienia? A może i ten sen, podobnie jak te z moją matką, był czymś więcej?

Ale przecież to nie było możliwe, przecież Czarownica ze Wschodu nie żyła. Sama ją zabiłam. Więc to pewnie tylko moje sumienie, które nie czuło się z tym dobrze.

– Wszystko w porządku? – zapytał Jack, przysuwając się do mnie nieco bliżej. Zawahałam się.

– To nic takiego – bąknęłam w końcu, planując wyjątkowo powiedzieć prawdę. – Śniła mi się Czarownica ze Wschodu. To tylko głupi, zły sen, nie przejmuj się tym. Przepraszam za to.

Wyciągnęłam dłoń i czubkiem palca dotknęłam jego wargi, z której nadal sączyła się krew. Jack oblizał ją odruchowo, nie cofnęłam jednak palca, chociaż musiało go to boleć. Boże. Chyba zwariowałam.

– Dorothy... Przestań. – Chwycił moją rękę i ją od siebie odsunął, aż zrobiło mi się głupio.

– Przepraszam...

– I przestań przepraszać – przerwał mi z rozbawieniem. – To moja wina, straciłem na chwilę czujność. Nie myślałem, że jeszcze praktycznie śpiąc, wystosujesz taki piękny cios. Ćwiczyłaś coś kiedyś?

– Judo. Jakieś dziesięć lat. Nie mówiłam ci? – zdziwiłam się. Pokręcił głową.

– Nie, nie mówiłaś. Mam czasami wrażenie, że im więcej mi o sobie mówisz, tym mniej o tobie wiem.

Uśmiechnęłam się słabo.

– I vice versa.

Przybliżył się do mnie nieco i w tamtej chwili byłam pewna, że wiedziałam, co chciał zrobić. Wstrzymałam oddech, próbując zignorować mętlik w głowie – w końcu sama nie wiedziałam, czy chciałam, żeby mnie pocałował, czy raczej wręcz przeciwnie, wolałam odsunąć go od siebie możliwie daleko – i wpatrzyłam się w jego szare oczy, próbując odczytać z nich zamiary Jacka. Jak zwykle były jednak nieprzeniknione.

W następnej chwili gwałtownie poderwałam głowę, gdy usłyszałam nad sobą tupanie. Ktoś biegł po pokładzie. Już po kilku sekundach do kroków dołączyły kolejne, rozległy się też krzyki – odgłosy krzątaniny były aż zbyt wyraźne, coś tam musiało się dziać. Jack momentalnie zeskoczył z łóżka i podał mi rękę, pomagając mi wygramolić się spod posłania. Ponieważ spałam w koszuli, wciągnęłam tylko na siebie spodnie i byłam gotowa do wyjścia. Jack, jak się w tamtej chwili przekonałam, był za to całkowicie ubrany, jakby w ogóle nie kładł się spać.

Pierwszy wbiegł po schodkach na górę, zatrzymując się w przejściu i zasłaniając mi widok. Zerknęłam nad jego ramieniem i aż zamarłam, widząc na ciemnym niebie lecącą ku nas chmurę. Była jeszcze dość daleko i wyglądała dziwacznie, jakby niejednorodnie – była jednak kruczoczarna, ciemniejsza od nocnego nieba, rozświetlonego jedynie blaskiem księżyca, i wyraźnie pikowała w dół prosto na nas.

– Zostań na dole, Dorothy! – polecił mi Jack, wysuwając się na zewnątrz. Odruchowo zrobiłam krok w jego stronę, stając na podeście schodów.

– Co tam się dzieje?! – wykrzyknęłam nieco histerycznie. Po pokładzie przebiegł Noah, wykrzykując coś do swoich marynarzy, ale na mój widok zatrzymał się i cofnął do nas, a w jego poważnej twarzy widziałam zdecydowanie i wolę walki. Jak nigdy wcześniej przypominał starego wilka morskiego.

– Panienko, proszę schować się w kajucie na dole – polecił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ponieważ jednak byłam sobą, spróbowałam zaprotestować.

– Chcę się do czegoś przydać! Co się dzieje?!

– To tylko sztuczki Czarownicy z Zachodu, nic, na co nie bylibyśmy przygotowani – odparł Noah przez zaciśnięte zęby. – Jack, pomożesz nam?

Zignorowałam entuzjastyczną odpowiedź Jacka, zirytowana, że znowu zostałam potraktowana jak słabsza płeć piękna. Byłam samodzielna, potrafiłam sobie poradzić i mogłam pomóc! Nie zamierzałam siedzieć na dole, kiedy mężczyźni na górze mieli sobie radzić z Czarownicą!

– Jak to, Czarownicy? Ona wie, że tu jestem?! – wykrzyknęłam z lekką paniką. Noah rzucił mi niecierpliwe spojrzenie.

– Prawdopodobnie nie, panienko, Czarownica lubi od czasu do czasu napaść na któryś statek kupiecki. Spokojnie, mamy na to swoje sposoby.

– Jakie sposoby? Co to jest?! – wykrzyknęłam, ręką wskazując płynącą ciągle w naszą stronę, czarną chmurę. W następnej chwili padł na nią mój wzrok akurat w chwili, gdy chmura znalazła się między statkiem a tarczą księżyca i kiedy została wyraźniej podświetlona, nie potrzebowałam już więcej wskazówek. Dostrzegłam wyraźnie, czym była.

Ptaki. To była chmura złożona z mnóstwa czarnych ptaków.

– Wrony – domyślił się Jack. – Czarownica z Zachodu często korzysta z nich w celach zwiadowczych. Rzadko jednak to one wyprowadzają atak. Jak mogę pomóc?

Tymi ostatnimi słowami zwrócił się do Noah i po chwili obydwaj zniknęli na górnym pokładzie, zostawiając mnie na schodach samą. Prychnęłam, zirytowana przez tak lekceważące mnie traktowanie, po czym wybiegłam na górę, uznając, że w tym zamieszaniu i tak pozostanę niezauważona.

– Miotacz! Odkryjcie miotacz! – darł się Noah na swoich marynarzy, którzy uwijali się niczym w ukropie przy czymś, co pojawiło się na górnym pokładzie, przy kajucie kapitana. Kiedy odkryli długą, ogromną lufę, która metalem zalśniła w świetle księżyca, ze zdziwienia oczy o mało nie wyszły mi z orbit. Miotacz ognia.

Ci ludzie mieli na statku miotacz ognia...!

No dobrze, może to i miało trochę sensu, skoro Czarownicy zdarzało się napadać na przepływające tą drogą statki. Ale miotacz ognia?!

– Atak znad lewej burty! – rozdarł się nagle ktoś między marynarzami i dopiero wtedy spojrzałam w tamtą stronę, odrywając wreszcie wzrok od miotacza ognia.

Zanurkowałam pod burtę, padając na kolana tak gwałtownie, że na pewno narobiłam sobie na nich siniaków. Schyliłam głowę i w następnej chwili powietrze nade mną przeszył najpierw jeden, a potem kolejne obiekty, pikując w dół prosto na członków załogi Tornada. Jack wyciągnął pistolet i zaczął strzelać do nadlatujących wron, jednak ze względu na swoje umaszczenie miały nad nami zdecydowaną przewagę i trafił zaledwie jedną czy dwie. Zobaczyłam, jak któraś z wron ląduje prosto na twarzy jednego z marynarzy, pociągając go na deski pokładu; ktoś inny rzucił się, by mu pomóc, jednak w tej samej chwili zapikowały na nich kolejne ptaki.

Marynarze zaczęli się zbroić, w co tylko mogli, i odpierać ataki rozwścieczonych ptaków. Rozejrzałam się pospiesznie dookoła, szukając czegoś, co i mnie mogłoby posłużyć za broń; w niewielkiej odległości ode mnie zobaczyłam porzucone samotnie wiosło, zapewne pozostałość po szalupie ratunkowej. Podpełzłam kawałek w tamtą stronę, ale właśnie wtedy jeden z marynarzy ogłuszył kolejne, ogromne ptaszysko, uderzając je pięścią, aż wylądowało przy burcie zaledwie parę kroków ode mnie.

Nie zginęło niestety, wręcz przeciwnie, natychmiast otrzepało się i stanęło na nogi, przyglądając mi się uważnie pustymi, czarnymi oczami. Wrona zakrakała głośno, po czym odbiła się i skoczyła na mnie, zanim zdążyłam choćby pomyśleć o sięgnięciu po wiosło.

Upadłam na plecy, wyciągając przed siebie ręce, na których wylądowało ptaszysko. Wrzasnęłam, gdy poczułam ostry dziób kaleczący mi skórę na rękach, nie zabrałam ich jednak, bo zbyt wyraźnie widziałam, gdzie chciała dostać się wrona. Starała się sięgnąć między moimi rękami do twarzy, do oczu, zapewne pragnąc mi je wydłubać. Co to, to nie, pomyślałam z paniką, byłam przywiązana do moich oczu...!

Uwolniłam prawą rękę i z całej siły trzasnęłam wronę pięścią, chwilowo ją oszałamiając, po czym wychyliłam się przez burtę i upuściłam ją do wody. Spadła bezwładnie i miałam szczerą nadzieję, że się utopi. Ponownie rzuciłam się na kolana i chwyciłam wreszcie to wiosło, po czym wstałam chwiejnie na nogi akurat w porę, by przygotować się do uderzenia kolejnego nadlatującego w moją stronę ptaka. Mocniej chwyciłam rękojeść wiosła, próbując sobie wmówić, że to prawie tak jak w Małej Lidze.

Tylko zamiast kija baseballowego miałam wiosło, a zamiast piłki w moją stronę leciała wrona. Ogromna, czarna wrona z długim, ostro zakończonym dziobem i tymi czarnymi, okrągłymi niczym dwa guziki, pustymi oczami.

Zamachnęłam się i uderzyłam z całej siły, po czym usłyszałam trzask miażdżonego ptasiego kręgosłupa. Wrona padła u moich stóp bez życia, czemu poświęciłam jedno krótkie spojrzenie pełne satysfakcji, zanim obejrzałam się za kolejnymi, pikującymi wciąż w naszą w stronę. Potem spojrzałam w niebo i zamarłam.

To była tylko forpoczta. W naszą stronę leciała cała chmura ptaków i nie było mowy, żebym ogoniła się przed nimi wiosłem.

– Padnij! – usłyszałam w następnej chwili donośny głos dochodzący gdzieś z górnego pokładu, i wykonałam ten manewr bez wahania, domyślając się, co mogło oznaczać to polecenie.

Oznaczało to, że marynarze wreszcie uruchomili miotacz ognia.

Zasłoniłam głowę dłońmi, ale i tak wyraźnie poczułam moment, w którym miotacz został skierowany na nadlatującą chmurę wron. Nad nami rozgrywało się piekło, na które wprawdzie nie patrzyłam, ale które czułam na całym ciele, tak bardzo w momencie podniosła się wokół temperatura. Najpierw rozległ się huk, znamionujący puszczenie maszyny w ruch, a następnie przeraźliwie skrzeki ginących ptaków i okropny, duszący swąd palonego mięsa i piór. Zakaszlałam raz i drugi, nadaremnie próbując nabrać w płuca czystego powietrza, nie dość jednak, że miałam wrażenie, jakbym oddychała samym gorącem, to jeszcze w dodatku wkrótce wokół nas zrobiło się aż gęsto od dymu.

Między rękami rozejrzałam się dookoła, szukając miejsca, które pozwoliłoby mi nieco swobodniej odetchnąć, po czym zaczęłam pełznąć w stronę zejścia pod pokład, sądząc, że tam mogło być spokojniej. Kilka spalonych ciał ptaków spadło z hukiem na pokład obok mnie, na szczęście jednak żadna nie uderzyła we mnie. Spróbowałam podnieść się na klęczki, gorąco jednak było zbyt duże i ostatecznie znowu przypadłam do podłogi. Na szczęście zejście na dół było już niedaleko i może nie groziło mi jednak, że się uduszę.

Jakiś ciemny materiał spadł mi na głowę tak nagle, że w pierwszej chwili wrzasnęłam i spróbowałam się uwolnić. Dopiero znajomy głos sprawił, że trochę się uspokoiłam.

– Do diabła, Dorothy, mówiłem ci, żebyś została na dole! Przykryj głowę moją kurtką i idź przed siebie!

– A ty?! – odkrzyknęłam gromko, bo materiał skutecznie tłumił moje słowa.

– Będę zaraz za tobą!

Pod kurtką Jacka oddychało się nieco lepiej, ale tylko nieco, udało mi się jednak w końcu dotrzeć do schodów. Praktycznie z nich zleciałam, zatrzymałam się dopiero na dole, w korytarzu, gdzie powietrze było czyste, i dopiero w tamtej chwili doceniłam jego zaduch. Zdjęłam z głowy kurtkę Jacka, a gdy spojrzałam w górę, dostrzegłam najpierw, że schodził po schodach za mną, a potem, że miotacz ognia wreszcie ucichł.

– Zabili je? – zapytałam słabo. Jack rzucił mi niezadowolone spojrzenie.

– Zaraz to sprawdzę, a ty czekaj tu na mnie albo wracaj do kajuty. Rozumiesz, Dorothy? Masz nie wychodzić na pokład!

– Dobrze – mruknęłam, a kiedy się ode mnie odwrócił, pokazałam mu język. Czasami, kiedy traktował mnie jak małą dziewczynkę, wprost go nie znosiłam. Ostatecznie nawet i bez jego pomocy udałoby mi się dotrzeć do schodów albo nawet przeżyć tam na zewnątrz, prawda? Więc o co było robić taką aferę?!

Jack na szczęście wrócił po chwili, zanim zdobyłam się na stanięcie na moich cokolwiek słabych nogach, i pomógł mi wstać, dłoń w żelaznym uścisku zaciskając na moim przedramieniu. Wyglądał prześlicznie: miał ciemne smugi na twarzy i rękach, rozcięty łuk brwiowy i potargane włosy, a obrazu tej nędzy i rozpaczy dopełniała rozwalona przeze mnie warga. Mimo wszystko i tak uważałam, że mógłby zrobić coś, żeby nie wyglądać tak dobrze, bo zdecydowanie za bardzo mnie rozpraszał. Cholera, ostatnio w jego obecności nie potrafiłam racjonalnie myśleć!

– Kryzys zażegnany, większość wron jest martwa, uciec udało się nielicznym – zdał raport. – Dobrze, że załoga Noah jest przygotowana na takie niespodzianki.

– Czarownica nie będzie zachwycona – zauważyłam. Jack pociągnął mnie w stronę naszej kajuty, równocześnie kiwając głową.

– Pewnie nie będzie. Ale może uzna, że nie ma sensu dalej zadzierać z jednym statkiem kupieckim? Zresztą to nieważne, Noah sobie poradzi. Pytanie, co ty właściwie wyprawiasz, Dorothy. Chcesz się zabić, czy jak?!

O rany, pomyślałam z irytacją, po czym wywróciłam oczami. Czyżby czekał mnie kolejny wykład?

Może tym razem to ja powinnam urządzić Jackowi pogadankę na temat feminizmu?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top