17. Dorothy i Tchórzliwy Lew

Gdy wreszcie udało mi się zainstalować w nowej sypialni – Jack, swoją drogą, również zażądał zmiany swojej, żeby znaleźć się bliżej mnie, jakby nadal zamierzał na mnie uważać – poprosiłam jednego ze strażników, by zaprowadził mnie do sali, w której miałam się spotkać z Charlesem z rodu Lwa, najbliższym doradcą Czarnoksiężnika, który miał ze mną porozmawiać pod nieobecność tego ostatniego. Przez atak latających małp powrót Czarnoksiężnika do pałacu miał się opóźnić i było bardzo wątpliwe, żeby udało mi się go spotkać jeszcze tego dnia.

Było wprawdzie równie wątpliwe, żeby udało mi się dowiedzieć czegoś od Charlesa, nawet jeśli był najbliższym współpracownikiem Czarnoksiężnika, ale co mi szkodziło. Jeśli alternatywą było spędzenie popołudnia w sypialni i zastanawianie się, kiedy latające małpy zaatakują ponownie, żeby mnie wreszcie porwać, to byłam gotowa na wszystko włącznie z tańcem na rurze.

Ludzie, których mijałam po drodze na korytarzach, przypatrywali mi się uważnie i szeptali coś między sobą; najwyraźniej już i tutaj dotarła plotka o przybyciu Dorothy z Kansas. Zaczynało być to irytujące, bo w końcu ani nie byłam żadną małpą w zoo, którą można sobie pokazywać palcem, ani nie było we mnie niczego specjalnego, co by uzasadniało takie zachowania. No dobrze, zabiłam Czarownicę ze Wschodu. Miałam jednak mnóstwo szczęścia, i to w zasadzie wszystko. Nie istniał żaden racjonalny powód, żeby tak się na mnie gapić.

Zignorowałam więc te spojrzenia i po prostu poszłam dalej za strażnikiem plątaniną korytarzy, by w końcu dojść do obszernej, skąpo umeblowanej sali, której sufit pokryty był malowidłami. Cale wyposażenie sali stanowiły dwie sofy stojące przy oknie pod jedną ze ścian, pomiędzy niewielkim stolikiem, i ogromny kominek po drugiej stronie pomieszczenia; zadarłam głowę, żeby spojrzeć na malowidła na suficie, ale sceny, choć przedstawione bardzo realistycznie, wiernie i z widocznym talentem artysty, niewiele mi powiedziały. Malowidło bardzo wyraźnie podzielone było na cztery części z zielonym klejnotem w postaci Emerald City ujętego w dwa zachodzące na siebie, czarne okręgi w środku; lewa część przedstawiała z grubsza żyzne pola uprawne, prawa skaliste szczyty, dolna nieprzebyte lasy, a górna krainę skutą lodem i pokrytą śniegiem. Przy każdej z tych części znajdowała się odpowiadająca im Czarownica i różne inne scenki, których znaczenia właśnie nie rozumiałam. Nad tym wszystkim, nad Emerald City, znajdował się Czarnoksiężnik bez twarzy. Gdy przyjrzałam się Czarownicy ze Wschodu, zdumiała mnie szczegółowość jej wizerunku, która tak doskonale pasowała do tego, który widziałam po drodze. Pod tym względem malowidło było naprawdę wierne, a jego twórca musiał widzieć gdzieś wcześniej Czarownicę albo jakiś jej wizerunek. Ciekawe, czy było tak ze wszystkimi...?

– Witamy w Emerald City, Dorothy. – Znienacka gdzieś za sobą usłyszałam męski głos, natychmiast straciłam więc zainteresowanie malowidłem i odwróciłam się do tej nowej postaci.

Stał przede mną mężczyzna koło pięćdziesiątki, przyglądając mi się bardzo uważnie inteligentnymi, ciemnymi oczami umieszczonymi głęboko w twarzy o wyraźnych, ostrych rysach twarzy. Był wysoki i barczysty, ubrany bardzo porządnie, w ciemnozielone spodnie, białą koszulę i narzucony na to, również ciemnozielony kaftan, wszystko to zaś wykonane było z najlepszych jakości materiałów. Miał bardzo krótko obcięte, ciemne włosy, bruzdy na czole, świadczące o troskach, i zmarszczki w kącikach oczu i ust. Nie był przystojny, ale było w jego twarzy coś przyciągającego uwagę, jakaś charyzma widoczna w stanowczych, opanowanych ruchach i oszczędnych gestach.

Miałam nieodparte wrażenie, że gdzieś już go widziałam. Ponieważ jednak musiałoby to być jeszcze w Nowym Jorku, uznałam, że musiało mi się coś pomylić, może z nadmiaru wrażeń.

– Dzień dobry. – Nerwowym gestem wyjęłam ręce z kieszeni sukienki. – Pan jest...

– Charles. Możesz mi mówić Charles – wszedł mi w słowo, wyciągając w moją stronę rękę. Gdy ją ujęłam, uścisnął ją mocno.

– Miło mi. Jestem Dorothy.

– Tak, wszyscy tutaj już wiedzą. – Pozwolił sobie na oszczędny uśmiech jednym kącikiem ust. – Wybacz, że Czarnoksiężnik nie mógł powitać cię osobiście, ale ważne obowiązki zatrzymały go w dzielnicy portowej. Gwarantuję jednak, że zajmę się tobą równie dobrze i wyjaśnię, co tylko będę w stanie. Usiądziemy?

Gestem wskazał jedną z sof, kiwnęłam więc głową i przysiadłam na brzegu tej stojącej bliżej wyjścia. Zupełnie bez powodu, serio. Nie miałam powodów, żeby ufać całkowicie obcemu facetowi, ale nie miałam też przecież powodów, żeby tego nie robić. Pozostawało tylko zaczekać i zobaczyć, co mógł mieć mi do powiedzenia.

– To prawda, że zabiłaś Czarownicę ze Wschodu? – zapytał, gdy usiadł już obok mnie. Wyglądał na autentycznie zaciekawionego, kiwnęłam więc głową.

– Tak, chociaż to był... przypadek – zdecydowałam się w końcu na użycie tego właśnie słowa. – Miałam sporo szczęścia. I broniłam się.

– Oczywiście, przecież nie sądziłbym, że po prostu zdecydowałaś ją zabić, więc ją wytropiłaś.

Nie, tak zrobiłby Jack.

– Oczywiście – powtórzyłam nieco idiotycznie. – Tak w zasadzie to jestem tu, bo... Miałam nadzieję, że Czarnoksiężnik pomoże mi wrócić do domu.

Charles przez chwilę nie odpowiadał, a jego uważne spojrzenie zdawało się prześwietlać mnie na wylot. Obawiałam się, co odpowie – na przykład że Czarnoksiężnik wcale nie będzie miał ochoty mi pomóc albo po prostu nie będzie potrafił – ale stanowczo nie spodziewałam się odpowiedzi, której w końcu mi udzielił.

– Tak? A nie ciekawi cię nawet, jak się tutaj dostałaś? – zapytał bowiem, sprawiając tym samym, że po raz kolejny tego dnia dałam się wyprowadzić z równowagi. Jakby nie dość mi jeszcze było Emerald City, ataku latających małp i Jacka obejmującego mnie pod łóżkiem! – Nie interesuje cię, kto i dlaczego wysłał ci klucz? Chcesz po prostu wrócić?

Zerwałam się z kanapy i pospiesznie odsunęłam od niego na kilka kroków. Wpatrzyłam się w niego z dezorientacją i niedowierzaniem, które musiały być widoczne na mojej twarzy. Skąd o tym wiedział?! Przecież nie powiedziałam nikomu, nawet Jackowi! Nie miał prawa wiedzieć, że miałam ze sobą połówkę klucza...!

– Masz go, prawda? – dodał po chwili, kiedy nie odpowiedziałam. Nadal siedział na sofie, zupełnie niewzruszony moją gwałtowną zmianą pozycji. – Połówkę artefaktu.

Powoli, właściwie wbrew sobie, wyjęłam połówkę klucza z kieszeni żakietu. Nie zamierzałam mu jej oddawać, skąd, jeśli faktycznie artefakt był tak ważny, jak twierdził Jack, wolałam go mieć przy sobie niż oddawać pierwszej napotkanej osobie, która o niego zapyta, nawet jeśli nie byłam pewna, czy w razie zagrożenia dałabym radę go uratować. Charles jednak nie poprosił o klucz ani nie próbował mi go zabrać. Po prostu uśmiechnął się lekko.

– A więc masz. Przyznaję, miałem spore opory wobec tego planu. Nie wiedzieliśmy, gdzie klucz cię wyrzuci, i miałem spore wątpliwości, czy samodzielnie uda ci się dotrzeć do Emerald City, o ile w ogóle postanowisz się tu udać. Uznaliśmy jednak, że nie będziesz miała innego wyjścia, kazaliśmy rozwiesić więc po drodze kilka listów gończych z twoim opisem, oczywiście z grubsza, mając nadzieję, że w końcu na jakiś trafisz. Ale nie trafiłaś.

Nie trafiłam. Chociaż nadal pamiętałam, jak bardzo gapili się na mnie ludzie w tamtym barze w Granicznym Mieście. Może to dlatego?

– Nic nie rozumiem – poskarżyłam się, chowając klucz z powrotem do kieszeni żakietu. – Skąd wziął się ten klucz? I dlaczego właśnie ja go dostałam?

– Spokojnie, wszystko w swoim czasie. – Charles również wstał z kanapy, założył ręce za plecy i zaczął powoli przechadzać się po sali, cały czas nie spuszczając jednak ze mnie wzroku. Za każdym razem odwracałam się, żeby nie stać do niego tyłem. – Klucz dostarczyła ci Czarownica z Północy, nasza sojuszniczka, na naszą prośbę zresztą. Widzisz, Dorothy, teoretycznie nie ma możliwości przenikania między naszymi światami bez pomocy klucza albo tornada, jednak dzięki magii można czasami nagiąć tę zasadę. Pokazać się komuś w formie materialnej, chociaż tak naprawdę go tam nie ma, i przetransportować na drugą stronę niewielki przedmiot.

– Tak właśnie zrobiła Czarownica z Północy? Dla was? Przekazała mi klucz? – upewniłam się. Charles kiwnął głową, wkładając ręce do kieszeni spodni. – Ale po co? Naprawdę sądzicie, że to ma znaczenie, że jestem Dorothy z Kansas i jak ta Dorotka z idiotycznej bajki pozabijam czarownice?

– Może i żyjemy w nienormalnym świecie, ale sami nie jesteśmy nienormalni, zapewniam cię – prychnął w odpowiedzi Charles. – Nas nie obchodzą żadne głupie bajki ani historie przekazywane z dziada pradziada, Dorothy. Nikt nie oczekuje, że będziesz zabijać Czarownice. Chociaż musisz przyznać, że idzie ci całkiem nieźle jak na kogoś, kto nie ma tego w planach.

– Więc dlaczego tu jestem? – drążyłam, ignorując jego ostatnią nieco ironiczną uwagę. – Po co mnie tu sprowadziliście?

– To był w całości pomysł Czarnoksiężnika i to jemu jesteś potrzebna – odparł Charles, nadal bardzo spokojny. Miałam wrażenie, że tego człowieka nie wyprowadzało z równowagi byle co. – Sam też powinien ci to wytłumaczyć i na pewno zrobi to, gdy tylko z powrotem zjawi się w pałacu.

Poczułam rosnącą we mnie frustrację. Świetnie, i jeszcze to! Byłam tak blisko rozwiązania całej tajemnicy i tego mi właśnie odmawiano?!

– Czyli Czarnoksiężnik sprowadził mnie tu w jakimś celu, ale nie jest nim zabicie Czarownic? – upewniłam się. Charles kiwnął głową, na co ja prychnęłam z niedowierzaniem i zaplotłam ramiona na piersi. – To niemożliwe. Nie znam go, nie znam Oz, nie mam tu o niczym pojęcia. Nie ma niczego, w czym mogłabym mu być pomocna.

– Przekonamy się, gdy porozmawiacie – odparł niewzruszenie. – Teraz zaś mogę jedynie odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania, o ile oczywiście jakieś masz.

Czy miałam...! Bez żalu porzuciłam temat Czarnoksiężnika, uznając, że może jeszcze będę miała okazję, by do niego wrócić, po czym zapytałam o pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy, choć może powinnam była wybrać coś istotniejszego.

– Latające małpy atakują miasto przeze mnie? Wiedzą, że mam klucz?

– Nie, nie wiedzą, o ile sama tego komuś nie powiedziałaś. – Gwałtownie pokręciłam głową. – No właśnie. Więc nie, nie wiedzą. Czarownice jednak boją się ciebie, Dorothy. Wieść o zabiciu Czarownicy ze Wschodu szybko się rozeszła. Czarownica z Zachodu na pewno również już wie, że zabiłaś jej znajomą po fachu i zrobi wszystko, żeby cię powstrzymać... A najpierw dowiedzieć się, jak to zrobiłaś.

– Jak? – Wzruszyłam ramionami. – Odcięłam jej głowę.

– Ale jak? Jak podeszłaś na tyle blisko, by to zrobić?

– Zaskoczyłam ją – odpowiedziałam wymijająco. Nie miałam pojęcia, dlaczego, ale nie miałam ochoty mówić o zaklęciu ochronnym. Może dlatego, że nie miałam o nim pojęcia. – No dobrze, ale Czarownica chce zdobyć tę połówkę klucza, którą mam w posiadaniu. To znaczy, że ona ma drugą?

– Tak, wykradła ją z Emerald City kilkanaście lat temu – przytaknął.

– Jak to zrobiła? – zainteresowałam się. – Przecież Emerald City jest tak strzeżone...

– Prawdę mówiąc, stało się dopiero po tym wypadku – zaprzeczył Charles, podchodząc do mnie bliżej. Z bliska zaś jego zmarszczki wyglądały na jeszcze głębsze. – Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, jakie zagrożenie stanowi dla miasta wpuszczanie kogokolwiek i pozwalanie jej szpiegom biegać po ulicach. A klucz wykradł ktoś stąd, z pałacu. Przekazał go potem jej.

– Został ukarany?

– Nadal nie udało nam się go schwytać – przyznał niechętnie Charles. – Gwarantuję jednak, że prędzej czy później ten zdrajca zawiśnie. Nie musisz się też martwić małpami. Ten pierwszy raz daliśmy się zaskoczyć, bo zwykle Czarownica nie wysyła ich aż tyle naraz, teraz jednak będziemy już na to przygotowani. Dobrze, że zdążyłaś się schować.

– To Jack miał szybki refleks, prawdę mówiąc – przyznałam niechętnie. – Ja pewnie gapiłabym się na te małpy, dopóki nie byłoby za późno.

– Jack? – Charles zmarszczył brwi.

– Łowca, który pomógł mi tu dotrzeć – wyjaśniłam. – Kilkakrotnie uratował mi życie podczas podróży.

– Czarnoksiężnik na pewno odpowiednio mu za to podziękuje. – Charles przez moment wyglądał jeszcze tak, jakby nie wszystko było w porządku, szybko jednak powrócił do swojego wcześniejszego wyrazu twarzy, na którym nie działo się kompletnie nic. Powiedziałabym, że był bardzo zamkniętym w sobie człowiekiem. – Postaram się, żebyś jutro z samego rana mogła się z nim spotkać. Prawdopodobnie wróci jeszcze dziś późnym wieczorem lub właśnie jutro rano.

Świetnie. Miałam nadzieję, że wtedy wreszcie czegoś się dowiem, na przykład tego, dlaczego Czarnoksiężnik wysłał pocztą międzyświatową swój najważniejszy artefakt właśnie do mnie, nic nieznaczącej pani menadżer z Nowego Jorku. To wszystko było kompletnie bez sensu i gdyby nie zbieżność nazwisk, nadal upierałabym się, że to musiała być pomyłka.

Nazywałam się jednak Dorothy Gale i trudno było mi uwierzyć, że to mógł być przypadek.

– Świetnie. A... klucz?

– Oddasz go bezpośrednio Czarnoksiężnikowi, jeśli o to poprosi – odpowiedział Charles. – Nie jest bezpieczne, żebyś go nosiła, skoro to ciebie chcą dorwać małpy, jednak tylko on może wziąć za niego odpowiedzialność. Nie zakładamy oczywiście, że małpom uda się ciebie dorwać... Skąd. Ostrożności jednak nigdy za wiele.

Rozumiałam go doskonale, dlatego też kiwnęłam tylko głową. No cóż, chyba nie powinnam być zdziwiona.

– Kto właściwie mieszka w pałacu? – zainteresowałam się za to, zmieniając temat.

– Niewiele osób – odpowiedział Charles, siadając z powrotem na sofie i wskazując mi miejsce obok siebie. Ponieważ już w miarę się uspokoiłam, mogłam zająć to miejsce bez zbędnych protestów. – Trochę współpracowników Czarnoksiężnika, kilku popleczników Czarownicy z Północy, ludzie z otoczenia Czarnoksiężnika, czyli, najoględniej mówiąc, dwór.

Dwór. Brzmiało po prostu cudownie.

Charles przechylił lekko głowę, jakby dzięki temu mógł uważniej mnie sobie obejrzeć. Widziałam w jego oczach coś dziwnego, czego nie potrafiłam zidentyfikować, co jednak nieco mnie niepokoiło. Zdecydowanie Charles był tajemniczą postacią i ciekawiło mnie, dlaczego tak bardzo walczył, by kontrolować swoją twarz. Wiedziałam przecież, że choćby Jack tak robił, bo z pewnością miało to coś wspólnego z jego przeszłością. Czyżby więc Charles też miał swoje demony?

– Dlaczego właściwie ród Lwa? – zapytałam więc z ciekawości, zmieniając temat. – Co to ma oznaczać?

– Niewiele. – Charles obojętnie wzruszył ramionami. – Moi przodkowie prawdopodobnie zostali tak nazwani ze względu na odwagę, jaką reprezentowali. Obecnie jesteśmy rozpoznawani głównie po tatuażu, który wykonuje się każdemu członkowi rodu Lwa jeszcze w dzieciństwie.

– Tatuażu? Jakim tatuażu? – zainteresowałam się.

– Tatuażu lwa. Zwyczajowo wykonuje się go na ramieniu.

– Na ramieniu? – powtórzyłam, czując rosnący niepokój. Charles zmarszczył brwi.

– Tak, a co?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć – nawet gdybym wiedziała co, w końcu moje podejrzenia były bardzo mgliste – do sali wszedł jakiś człowiek w mundurze strażnika. Podszedł do Charlesa i powiedział coś tak cicho, że nie byłam w stanie zrozumieć. Charles wysłuchał uważnie, po czym tylko kiwnął głową i odprawił strażnika.

– Bardzo cię przepraszam, ale dostałem właśnie informację, że Czarnoksiężnik wrócił do pałacu – oświadczył. – Muszę pójść się z nim spotkać. Wrócisz sama do sypialni?

– Czarnoksiężnik... wrócił? – powtórzyłam nieco niepewnie. – A nie mogłabym... od razu się z nim spotkać?

– Rozumiem twoją chęć poznania całej prawdy, Dorothy, naprawdę to rozumiem. – Charles uśmiechnął się lekko. – Ale bardzo proszę, daj mu chociaż odrobinę odpocząć. Czarnoksiężnik dopiero co wrócił z całodniowej inspekcji. Tak jak powiedziałem, obiecuję, że spotka się z tobą jutro z samego rana. Osobiście tego przypilnuję. Dobrze?

A co miałam powiedzieć? Oczywiście, że nie miałam innego wyjścia, jak tylko się zgodzić. Wobec tego pożegnałam się z Charlesem i spróbowałam samodzielnie znaleźć drogę w labiryncie korytarzy z powrotem do mojej sypialni.

Oczywiście przemknęło mi przez głowę, by jednak na własną rękę poszukać Czarnoksiężnika. Rozumiałam jednak podejścia Charlesa i byłam w stanie przyznać, że bardzo bym się w ten sposób narzucała. Ostatecznie kilka godzin mnie nie zbawi. Dowiem się wszystkiego rano, a na razie muszę wytrzymać, nawet jeśli klucz ciążył mi w kieszeni jak nigdy wcześniej.

Podejrzewałam już przecież wcześniej, że to połówka artefaktu i że została mi wysłana specjalnie, trudno zresztą byłoby nie dojść do takiego wniosku. Nie miałam jednak pewności, czy rzeczywiście zrobił to Czarnoksiężnik, a oprócz tego nie miałam też bladego pojęcia, w jakim celu miałby to zrobić. Nic dziwnego chyba, że nie mogłam już doczekać się tych wyjaśnień. Trudno było pozbyć się tej frustracji powodowanej świadomością, że odpowiedzi na wszystkie moje pytania były tak blisko, a jednak nadal nie mogłam po nie sięgnąć.

Ale tylko do rana. Potem wszystkiego się dowiem.

Pogrążona we własnych myślach, wpadłam na kogoś już w korytarzu prowadzącym bezpośrednio do mojej sypialni. Wyszłam zza rogu i odbiłam się od kogoś, w ostatniej chwili łapiąc równowagę.

– Annabelle?! – wykrzyknęłam, gdy już poznałam te rude włosy i słodką, choć w tamtej chwili zapłakaną, twarz. Chciała mnie wyminąć i odejść, więc przytrzymałam ją za ramiona, zaniepokojona jej stanem. – Annabelle, co się stało?!

– Co się stało? I ty jeszcze masz czelność pytać, co się stało?! – Strząsnęła moje ręce i postąpiła krok do tyłu, po czym nadaremnie spróbowała otrzeć z oczu łzy. Niestety, na ich miejsce wciąż pojawiały się nowe, co najwyraźniej ja irytowało. – Powiem ci, co się stało! Przyszłam do Jacka, zapytać, czy nic mu się nie stało po ataku latających małp, bo jemu jakoś nie przyszło do głowy, żeby zapytać mnie. Prosiłam, żeby wrócił ze mną do miasta... Bo przecież nic tu na niego nie czeka, prawda? Po co właściwie został w pałacu?!

Pytała tak, jakby oczekiwała ode mnie odpowiedzi. A przecież nie potrafiłam dać jej odpowiedzi. Nie takiej, której oczekiwała.

– Annabelle, ja...

– Nie przerywaj mi! – wykrzyknęła niemalże histerycznie. – Wiesz, dlaczego Jack został w pałacu? Bo chce być blisko ciebie! Tak przyzwyczaił się do myśli, że musi cię chronić, że nie przeszło mu nawet teraz!

– Powiedział ci to?

– Chyba oszalałaś – prychnęła. – Ale nie musiał, widzę, co się dzieje. Wiesz, w gruncie rzeczy Jack ma bardzo dobry charakter. Wymyślił sobie, że musi cię chronić, i nie wie, kiedy przestać. A przez to sprzed nosa ucieknie mu całe życie, bo nawet się nie zorientuje, że kiedy już wrócisz do swojego świata, zostanie całkiem sam.

Tymi słowami już poważnie mnie zirytowała.

– Więc co, to moja wina, tak?! – odparłam, też trochę podnosząc głos. – Wiesz co, odczep się ode mnie, Annabelle. Zawarłam z Jackiem umowę, która wygasła w momencie dotarcia do Emerald City. Nie mam żadnego wpływu na to, co zrobi później, rozumiesz? I prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi.

– To szkoda, bo najwyraźniej jego obchodzi, co ty zrobisz – powiedziała zaczepnie, obronnym gestem zakładając ramiona na piersi. – Dlatego został. Ty masz to gdzieś, odejdziesz, a on został dla ciebie, rozumiesz?! Powinnaś mu powiedzieć, że to bez sensu, żeby nie tracił na ciebie czasu, skoro może go poświęcić mnie! Ja zawsze tu dla niego będę!

Żałowałam, że w ogóle zapytałam, co się stało. Bo też o co mogło chodzić w przypadku Annabelle, jeśli nie o Jacka? Pokręciłam głową, wyminęłam ją bez słowa i odeszłam, a chociaż nie poszła za mną, goniły mnie jeszcze jej słowa.

– To ja powinnam być teraz z Jackiem, Dorothy, nie ty! To wszystko twoja wina!

Oczywiście. Moją winą był też fakt, że się urodziłam.

Trzasnęłam drzwiami mojej sypialni, wkurzona i sfrustrowana. Jak to było możliwe, że Annabelle potrafiła mnie tak zdenerwować byle uwagą? Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z faktem, że uświadamiała mi rzeczy, których sama nie chciałam sobie uświadomić, przed którymi z całych sił się broniłam, pewnie dlatego była taka wkurzająca. To niczego jednak nie zmieniało.

Podeszłam do okna – moja nowa sypialnia była bardzo podobna do starej, tylko wystrój miała bardziej różowy niż zielony, o dziwo, a okno wychodziło na inną stronę ogrodu, taką z małym stawem i przerzuconym nad nim drewnianym mostkiem – i wyjrzałam na zewnątrz, próbując się nieco uspokoić. Zapadł już zmrok i właściwie powinnam się położyć, bo byłam po tym dniu strasznie zmęczona, ale jakoś obawiałam się, co mogłoby mi wtedy przyjść do głowy.

Za dużo tego wszystkiego było. Czarnoksiężnik, mój powrót do domu, latające małpy, a teraz jeszcze Jack i wymysły Annabelle. Miałam kompletny mętlik w głowie i nie wiedziałam, jak to sobie wszystko poukładać. Przecież miałam następnego dnia rozmawiać z Czarnoksiężnikiem. A Czarnoksiężnik na pewno znał sposób na mój powrót do domu. Zakładając, że miałam wkrótce wrócić, nie musiałam przejmować się małpami, Czarownicami, Annabelle i Jackiem. A jednak tego ostatniego ciężko było mi wyrzucić z umysłu, nawet jeśli nie dochodziła do tego natrętna myśl, że być może mój powrót do domu wcale nie będzie taki prosty i szybki, jak myślałam.

W końcu to Czarnoksiężnik wysłał mi klucz. Czarnoksiężnik chciał, żebym pojawiła się w Oz i w Emerald City. Czarnoksiężnik chciał, żebym się z nim spotkała. Z pewnością nie zadał sobie tyle trudu, żeby zrobić to po nic. Musiał mieć jakiś cel, a więc do czegoś byłam mu potrzebna.

Nieprzyjemny wniosek był taki, że Czarnoksiężnik najprawdopodobniej nie zamierzał wcale pomóc mi wrócić do domu.

To wszystko komplikowało, włącznie ze sprawą Jacka i Annabelle. Nie mówiąc już o tym, że wcale nie uśmiechał mi się dalszy pobyt w Oz. Rany boskie, jeszcze tego dnia ileś razy próbowały mnie zabić latające małpy...!

A Jack... Annabelle miała rację. Nie było kompletnie sensu, żebym go w jakikolwiek sposób do siebie przywiązywała albo żebym ja przywiązywała się do niego. Prędzej czy później i tak miałam wrócić do Nowego Jorku, a on, byłam tego pewna, nigdy nie opuściłby Oz. Z Annabelle byłoby mu po prostu lepiej.

O ile, oczywiście, Annabelle w ogóle miała rację i było o czym myśleć. Bo może to tylko mnie serce przyspieszało za każdym razem, gdy Jack mnie dotykał, a on po prostu wpadł w rutynę chronienia mnie i nic więcej go nie obchodziło.

Kiedy wreszcie szłam spać, było późno, a do niczego nie doszłam. Przestawało mnie to już jednak dziwić. W końcu w Oz wszystko takie było.

Poplątane.

***

Obudziłam się, czując jakiś ciężar na ramieniu. Ziewnęłam, przeciągnęłam się i spróbowałam ten ciężar zrzucić, ale kiedy dotknęłam go dłonią, stwierdziłam, że jest ciepły, miękki i w dotyku zupełnie jak... skóra.

Cholera jasna, leżała na mnie czyjaś ręka...!

Serce podeszło mi do gardła, odwróciłam się więc czym prędzej tylko po to, żeby zobaczyć, że Jack leżał za mną. I spał. Leżał blisko mnie, ale nie na tyle, żebym poczuła ciepło bijące od jego ciała na plecach; wystarczyłby jednak jeden ruch z mojej strony, żeby się w niego wtulić, poczuć to ciepło i przyjemność z jego dotyku. Zagryzłam wargę, zastanawiając się, co robić. Ciągnęło mnie, to fakt... i to ciągnęło bardzo. Ale... Ciągle miałam w głowie to, co mówiła mi Annabelle...

Jack wyglądał tak spokojnie, kiedy spał. Rysy twarzy miał jakby złagodzone i ręka aż mnie świerzbiła, żeby pogłaskać go po policzku, na którym pojawił się już ślad zarostu – najwyraźniej Jack golił się poprzedniego dnia, zaraz po przyjeździe do Emerald City.

Nie, musiałam coś zrobić, żeby to powstrzymać, bo zaraz groziło mi, że się na niego rzucę...!

– Jack? – powiedziałam głośno, nie dotykając go jednak. – Jack, obudź się! Co ty tutaj robisz?!

Przez okno wlewało się światło poranka, co musiało oznaczać, że było już na tyle późno, że słońce zdążyło wstać. Tym gorzej dla mnie, bo w tym świetle widziałam go doskonale. Widziałam też, jak natychmiast otworzył oczy – przecież zawsze miał lekki sen – i wpatrzył się we mnie, a jego szare spojrzenie złapało moje i już nie chciało puścić.

– O, dzień dobry, Dorothy. – Zmarszczył brwi, na co prychnęłam z rozbawieniem.

– Tylko mi nie mów, że jesteś lunatykiem i nie wiesz, skąd się tutaj wziąłeś...!

– No skąd, doskonale wiem, skąd się tutaj wziąłem. – Obdarzył mnie olśniewającym uśmiechem, od którego zrobiło mi się słabo w nogach. – Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem, Dorothy, i jeśli wcale nie miałaś na to ochoty, ale nie mogłem wczoraj zasnąć. To było strasznie dziwne, spać samemu w osobnym pokoju, nawet jeśli byłaś obok, tak się przyzwyczaiłem, że podczas podróży tutaj najczęściej spaliśmy blisko siebie. Zasnąłem od razu, gdy tylko tu przyszedłem.

Wprost nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Czy ten człowiek całkiem oszalał?

– W Granicznym Mieście spaliśmy w osobnych pokojach – zaprotestowałam, odruchowo używając jednak ciągle logiki. – A w szałasie na pustyni też była między nami Annabelle.

– Tak, ale wtedy byłaś blisko. I ciągle cię widziałem – odparł spokojnie. – A w Granicznym Mieście też nie mogłem spać.

Strząsnęłam jego rękę i usiadłam na łóżku, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Nie, to była jakaś bzdura. Normalny facet nie przyszedłby w nocy do mojej sypialni i nie położył obok mnie bez mojej wiedzy i zgody! Co mu padło na mózg?!

– A co z Annabelle w takim razie? – zapytałam, pospiesznie się od niego odsuwając. Jack też usiadł na łóżku, zmarszczył brwi i spojrzał na mnie z niezrozumieniem.

– Co z nią?

– Też była blisko, też spałeś obok niej i też jej pilnowałeś – odparłam, cofając się jeszcze bardziej, na sam skraj łóżka. – Ale jakoś nie widzę, żebyś do niej biegł, wręcz przeciwnie...!

– Złotko, oszalałaś? – prychnął z rozbawieniem, ale jednak trochę ostrożnie, jakby bał się, że mu ucieknę. Faktycznie, byłam tego bliska. Właściwie to byłam już na samym skraju, bo właśnie kończyło mi się łóżko, a przy ostatniej takiej sytuacji wylądowałam tyłkiem na podłodze. Wolałabym tego nie powtórzyć. – Nie obchodzi mnie Annabelle! Z tego co wiem, jutro może cię tu już nie być, więc czemu winisz mnie, że chciałem spędzić z tobą trochę czasu?

– Zakradając się po nocy jak stalker? I co, obserwowałeś mnie, jak śpię?! – Z każdą chwilą nakręcałam się coraz bardziej i byłam coraz bardziej przerażona, bardziej chyba ze względu na to, co mówił. Jack wyciągnął w moją stronę rękę, więc czym prędzej podniosłam się z łóżka i odsunęłam o dwa kroki. – Jack, myślę, że powinieneś wyjść.

– Nie, zaczekaj, Dorothy. – Też podniósł się z łóżka i dopiero wtedy stwierdziłam, że był w pełni ubrany. Podniósł obydwie ręce, jakby chciał mnie uspokoić, ale ponieważ podszedł bliżej, wywołał tylko we mnie jeszcze większą panikę. – Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem, nie chciałem, naprawdę. Musisz zrozumieć, proszę... Ja...

Nie zdążył dokończyć, bo w następnej chwili rozległo się głośne pukanie do drzwi.

– Dorothy! – Poznawałam już ten głos, to był Christian. O rany, a ten czego chciał? – Dorothy, otwórz drzwi!

Rzuciłam Jackowi ostatnie, przeciągłe spojrzenie, po czym podeszłam do drzwi i je otworzyłam. Zanim zdążyłam choćby mrugnąć, do sypialni wpakowało mi się trzech strażników; ich wzrok natychmiast padł na Jacka, podeszli więc do niego i wykręcili mu ręce zupełnie w stylu policji z mojego świata.

– Tak myślałem, że on może tu być, u ciebie – mruknął Christian, wchodząc do środka. Czy tylko mi się wydawało, czy widziałam na jego twarzy jakiś rodzaj niechęci? – Zabierajcie go. Do twierdzy, do celi w piwnicach!

– Zaraz, moment! – Jeszcze przed chwilą chciałam go wyrzucić, ale teraz zastawiłam drogę strażnikom, którzy już chcieli wyprowadzić Jacka z mojej sypialni. O dziwo, sam Jack w ogóle nie protestował. Wręcz przeciwnie – był spokojny, wręcz zrezygnowany, jakby to było całkiem normalne! – O co tu właściwie chodzi? Dlaczego go zabieracie?!

– Dostaliśmy anonimowy donos – odparł spokojnie Christian, chwytając mnie za ramię i odsuwając na bok, żeby strażnicy mogli przejść. – Jack jest oskarżony o szpiegostwo, zdradę stanu, działanie na szkodę społeczeństwa Emerald City i kradzież. Dzisiaj po południu proces, a jutro wykonamy wyrok.

Dzisiaj proces, a jutro wyrok?! Społeczeństwo prawa, jak widzę...!

– Jaki wyrok?! – zapytałam histerycznie, próbując się wyrwać. Christian jednak trzymał mnie mocno i nie pozwolił mi pójść za strażnikami i Jackiem. Jack, swoją drogą, nawet na mnie nie spojrzał, gdy go wyciągali. Dowódca straży przyciągnął mnie do siebie, kazał mi na siebie spojrzeć, po czym odpowiedział poważnie i tym razem słyszałam w jego głosie współczucie:

– Dorothy, wyrokiem w przypadku zdrady stanu jest kara śmierci. Jack zostanie jutro rano powieszony.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top