Rozdział 4
Cześć. Chcę wam powiedzieć, że nastąpi częściowa zmiana fabuły. W poprzednich rozdziałach wprowadziłem kilka zmian.
Więc proszę was, aby przeczytali poprzednie rozdziały przed przeczytaniem tego.
Zapraszam! Kurtyna w górę!
😴😴😴😴😴Jack😴😴😴😴😴
Rano znowu zaspałem i prawie spóźniłem się na śniadanie.
Wpadłem do jadalni i usiadłem przy pierwszym wolnym miejscu. Dziś była owsianka i chrupiący chleb. Poprosiłem też o kawę. Po chwili służąca przyniosła mi kawę, i posłodziłem ją dwoma łyżkami miodu. Delicje!
Dziś poszedłem potrenować bezszelestne poruszanie się.
Ćwiczyłem z Crowleyem, bo Will pojechał z Haltem z misją do Norgate.
Mogłem wreszcie poćwiczyć z kimś innym.
Cały czas zastanawiałem się o co chodzi z tą Korporacją.
Ćwiczenia przerwały nagłe krzyki, dochodzące z dziedzińca zamkowego.
Pobiegłem tam, nie zważając na krzyki Crowleya
Chwyciłem kij z ziemi i popędziłem w stronę zamku. Wpadłem na dziedziniec i zobaczyłem Scottów. Zamurowało mnie. Jakim cudem, dostali się aż do zamku Araluen? Długo się nie zastanawiałem i rzuciłem się do walki. Moje ręce skakały same, posługując się kijem po mistrzowsku. Niszczyłem wszystkich Scottów, którzy natknęli się mi na drogę. Wszyscy rycerze stanęli jak wryci, widząc mój bitewny szał. Kilka chwil poźniej na dziedzińcu zostali tylko martwi Scoci. Odwróciłem się do rycerzy.
Nagle zaczęli krzyczeć i wskazywać palcami za moje plecy.
Odwróciłem się i zobaczyłem Scockiego dowódcę.
Biegł do mnie z mieczem i rządzą mordu w oczach. Wziąłem nogi za pas i pobiegłem do lasu. Nawet nie próbowałem z nim walczyć, bo wiedziałem, że przegram.
Scott szybko mnie doganiał i wiedziałem, że mu nie ucieknę.
Wpadłem nagle na genialny pomysł.
Wypatrzyłem przed sobą gałąź wielkiego dębu. Skoczyłem i złapałem się gałęzi.
Zakręciłem się i stanąłem na gałęzi. Zacząłem wspinać się coraz wyżej, chwytając się innych gałęzi.
Znalazłem się na czubku drzewa.
Piękny widok.
Moje myśli przerwał potężny wstrząs. Spojrzałem na dół i zobaczyłem, że Scott trzęsie drzewem, aby mnie zrzucić.
Złapałem się mocniej gałęzi i zerknąłem za Scotta.
Rycerze zbliżali się, ale nie mieli szans do mnie dotrzeć na czas.
Rozglądałem się panicznie po lesie, szukając czegoś co mogło mi pomóc.
Mój wzrok padł na lianę.
Bez namysłu skoczyłem i złapałem się liany.
Popędziłem do przodu łapiąc się gałęzi i lian.
Jakbym biegł na rękach.
Scott patrzył na mnie osłupiały.
Gałąź.
Chwyt.
Liana.
Do przodu.
Mknąłem do przodu nadziemną drogą z gałęzi i lian. Dotarłem na koniec lasu i puściłem się biegiem w stronę rycerzy.
Poczułem, jak coś uderza mnie w głowę.
Scott rzucił we mnie kamieniem.
I trafił w głowę.
Ostatkami sił dobiegłem do rycerzy, a moje zmysły pochłonęła cudowna ciemność.
🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕🤕
Usłyszałem gwar. Ktoś się kłócił.
- To przez was!- krzyczał znajomy głos.- Mogliście go ratować!- to głos mojego ojca.
- Spokojnie Willu.- powiedział inny głos.
- Nie chcę być SPOKOJNY!!!!!- wrzasnął.
" Niech oni przestanął! Obudź się Jack!!!"
Próbowałem, ale moje powieki były z ołowiu.
- Will!!! Cisza!!!!
" Jack! Obudź się!!! Proszę"
Moja podświadomość krzyczała, żebym się obudził.
- MACIE BYĆ C I C H O ! ! !- wrzasnąłem i od razu tego pożałowałem.
Moją głowę przeszył okropny ból i padłem na łóżko.
- Jack...ty.. żyjesz!- wyszeptała znajoma sylwetka.
Ostrość powróciła i zobaczyłem Maddie, całą w łzach.
Rzuciła mi się na szyję i przytuliła się.
- Żyjesz...- szeptała.
Teraz odezwał się tata.
- Synu.. kocham cię. - wyszeptał szczerze.
- Ja też cię kocham, tato.- powiedziałem, uśmiechając się słabo.
Ktoś chrząknął.
Wszyscy natychmiast odemnie odskoczyli.
Tylko Maddie została.
W moich objęciach.
Naprzeciwko mnie stał król.
Trochę zdziwił mnie jego widok.
- Jack'u.- zaczął.- Chciałbym podziękować ci, w imieniu zamku, za pomoc i udział w przegonieniu Scottów. Przyjmij ten medal, jako gest wdzięczności
Przyjąłem dar i wyszeptałem cicho:
- Dziękuję...
To ostatecznie mnie wykończyło i zasnąłem w wygodnym, ciepłym łóżku szpitalnym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top