rozdział 8
Dziewczyna ziewnęła i się przeciągnęła. Spomiędzy drzew wyszły trzy koniki, jeden kary, drugi dereszowaty a trzeci gniady z podpaleniami. Ten ostatni z miejsca ruszył do Wadiry. Trącił łbem dziewczynę szukając przysmaku.
-Ni ma. - dziewczyna odepchnęła łeb konika. Kary kuc Wadiry przyglądał się młodszemu towarzyszowi, dawno się już nauczył, że ten maluch i tak nie odpuści i jeśli młodzik znajdzie smakołyk to jego pani mu też da.
Młodzik jednak nie znalazł przysmaku i musiał zadowolić się trawą. Razem z resztą koni poszedł do innych zwiadowczych kucyków.
-Uroczy ten diablik.
Wciąż korzystała z karuska ale już od jakiegoś czasu uczyła młodego reagowania na pomoce i sygnałów które każdy zwiadowczy wierzchowiec musiał znać, jednak puki co wolała korzystać z doświadczenia starszego konia, bo wiedziała, że on nie zawiedzie i będzie wiedział co robić. Poszła oporządzić konie razem z Dickiem. Tak z przyzwyczajenia dała sygnał swojemu trzylatkowi do prostego zestawu ćwiczeń który wymyśliła jeszcze w stadninie Saddlerów. Często potem używała go by zjednać sobie młodzież i dzieciaki lub by rozbawić dorosłych. Po dobrze wykonanym ćwiczeniu poklepała go po szyi i poszła spać. Tym razem nie została skrępowana tak jak poprzednio, rzemieniem, a skórzanymi pętlami przymocowanymi do paska.
W przeciwieństwie do poprzedniego wieczoru tylko udawała, że szybko zasnęła, nie pozwalała jej na to kofeina krążąca w krwi. Leżała obok koni, niebo było czyste i nic nie wskazywało na to by miało padać a noc ciepła więc koc i płaszcz wystarczały, żeby nie zmarznąć. A konie pilnowały jej, ich czuły słuch był najlepszą gwarancją tego, że nie zwieje, co miała zamiar zrobić.
Poczekała godzinę po czym zabrała się do roboty, wydrapała paznokciami sporo skóry z rzemienia mocującego skórzane kajdanki do paska. Szarpnęła go mocno przewracając się na drugi bok by zamaskować nagły ruch. Jeden z koni podniósł łeb i zastrzygł uchem, uważnie przyglądał się Wadirze. Ręce dała pod głowę i niezauważalnie zaczęła przegryzać zębami skórzane pętle. Skóra nie była najsmaczniejszym co kiedykolwiek miała w ustach, ale nie było najgorzej.
Po pół godziny pracy udało jej się z tym uporać, poczekała chwilę na zmianę warty, a kiedy Jeff ukląkł przy Jhonie by go obudzić skoczyła w las i wspięła się na pierwsze lepsze drzewo. Trafiła akurat na rozłożysty klon, wspięła się wysoko starając się nie myśleć co by się jej stało, gdyby spadła. Przyczaiła się między konarami i rozejrzała się po wygodniejszym miejscu by się zdrzemnąć do rana, bo cały dzień jazdy i polowanie ją zmęczyło i nie wyobrażała sobie siedzenia całej nocy czuwając w niezbyt wygodnej pozycji przysypiając co chwila. Westchnęła, bo musiała wejść wyżej. No cóż najwyżej spadnę i się zabiję - stwierdziła filozoficznie.
Drzewo było wysokie i górowało nad lasem. Cudowny punkt obserwacyjny. Widziała stąd chyba całą puszczę. Zwróciła uwagę na jasną łunę bijącą od jakiegoś ogniska kilka kilometrów dalej. Ciekawe kto to – pomyślała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top