Rozdział 9
Zadowolony z szybkich przesłuchań, Chase wrócił do pomieszczenia dla straży. Wersje całej trójki pasowały do siebie. Wszyscy przyznali się do uczestnictwa w tym samym spotkaniu. Każdy potwierdził miejsce niedzielnego bandyckiego zebrania. Nikt nie znał tożsamości "szefowej".
– Panowie! – zwrócił się do strażników. – Niezmiernie dziękuję za sprawną interwencję. Zabieram więźniów ze sobą. – Dodał mniej teatralnie. – Zakujcie ich, mają być gotowi do drogi za dziesięć minut.
– Ależ panie, jest środek nocy...
– Rób, co mówię – uciął zwiadowca, podchodząc niebezpiecznie blisko tego, który śmiał zakwestionować wyraźne polecenie. – Gdyby ktoś pytał, powiedzcie, że zwiadowca Cortan zabrał ich do zamku Highground.
Nie zamierzał prowadzić ich aż do Highground, ale strażnicy i więźniowie nie musieli o tym wiedzieć. Zwłaszcza, że żadni nie trzymali jego strony. Nie chciał też zdradzać swojego prawdziwego imienia. Najbezpieczniej i zarazem najbardziej cwanie było mu używać nazwiska jedynych braci bliźniaków w korpusie. Nawet gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, co zwiadowca Cortan robił w Pharapecie, doszedłby do przykrej konkluzji – było ich dwóch. Zawsze jeden mógł zrzucić na drugiego.
Pomimo cichych protestów zabrał trochę jedzenia z miejskiej strażnicy, głównie dla siebie i swojego wierzchowca. Bandyci mogli liczyć na co najwyżej kawałek suchej wołowiny na śniadanie. Kolację zjedzą w lochach zamku Trelleth.
Gotowi do drogi rozbójnicy ustawili się w rządku na zewnątrz, starając się uniknąć największego błota. Jeden z nich otrzymał toporną laskę. Rana na udzie nie pozwalała mu iść normalnie.
Na pożegnanie Chase nachylił się do kapitana straży.
– Wiem, co obiecali wam ci rozbójnicy. Ich czas dobiega końca. Zaprowadzę porządek w Thiscordzie. Lepiej, żebyście do tego czasu nie podpadli mi po raz drugi. Za zdradę stanu i współpracę z bandytami mógłbym was wybatożyć. Ale dam wam szansę. Macie wybrać nowych strażników, potem opuścicie to miasto. Daję wam dwa tygodnie. Ci, którzy zostaną, skończą w lochach Thiscordu.
Zostawił ich z ponurą perspektywą na przyszłość. Rozumiał, dlaczego tak postąpili, niejako nie mieli wyjścia. Nikt ich nie obronił. Ale musieli ponieść konsekwencje swoich czynów.
Wsiadł na konia i pogonił rozbójników. Ruszyli przed siebie opieszale, znużeni po ciężkim dniu. Co jakiś czas któryś uskarżał się na tempo lub słabą widoczność, wkrótce potem również na znużenie i senność. Zwiadowca pozostawał nieugięty. Przemieszczali się wolno, lecz konsekwentnie, krok za krokiem. Zrobili dwa krótkie postoje, aby napić się wody. Nastał świt, kiedy dotarli do mostu, jednocześnie stanowiącego granicę między lennami Thiscord i Trelleth. Aresztańci szczękali zębami z zimna, wychodząc na smagane wiatrem nadmorskie wzgórza.
W południe zawitali na zamku. Chase przekazał przestępców tamtejszym stróżom prawa z miejscowego garnizonu. Gwardziści, tym razem nie przekupieni ani nie zastraszeni przez zbrodniczy syndykat, zamknęli Jaxa i jego towarzyszy niedoli w cuchnących lochach. Chase dzielnie zachowywał niewzruszony wyraz twarzy, za to po wyjściu na świeże powietrze wziął kilka głębszych oddechów, z wyraźną, acz niezauważalną spod kaptura ulgą.
Przy okazji wizyty na zamku powiedziano mu o miejscowym zwiadowcy oraz o jego wyprawie na południe lenna. Podobno miał się zająć kradzieżą zapasów mąki i zaginięcia syna okradzionej bogatej wdowy, zapewne porwanego przy okazji. Chase'a nakarmiono, podobnie jak Ścigacza. Oboje odpoczęli, szykując się na jutrzejszy powrót do lenna. Przy braku niespodziewanych przeszkód, wyjeżdżając o brzasku, powinni wrócić do Cothary przy ostatnich. Na ich szczęście, słońce w letnie dni nie spieszyło się do chowania się za horyzont.
Podróż minęła bez zakłóceń.
Jak przez mgłę pamiętał, że z samego rana, na dzień po powrocie, obudziło go znajome, przenikliwe rżenie. Zaraz zawtórowało mu drugie, nieco odmienne, dochodzące z oddali. Wymiana końskich powitań powtórzyła się jeszcze dwa razy. Silas wpadł do domu z hukiem drzwi. Upuścił juki pod ścianę, wyciągnął z szafki kubek, gwałtownie nalał wody, rozbryzgując trochę na posadzce, rzucił coś do na wpół śpiącego młodego zwiadowcy, i wyszedł.
Chase rozbudził się dwie godziny później. Ubrał się i postawił wodę na owsiankę, następnie wyszedł zajrzeć do stajni. Silas musiał nakarmić Ścigacza. Wierzchowiec nie zaczął dopominać się o śniadanie, zamiast tego spokojnie skubał siano. Leniwe przedpołudnie minęło mu spokojnym oczekiwaniu na powrót Silasa.
Ten pojawił się niedługo potem, galopując ścieżką między leśnymi drzewami. Zatrzymał Pługa na polanie, poluźnił popręg i odprowadził siwka do stajni.
– Młody?! – Doświadczony zwiadowca wparował do chatki. Obrzucił wnętrze wzrokiem. Namierzając Chase'a, podszedł i usiadł naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu. – Musimy pogadać.
Wyjątkowo odpuścił sobie szyderczy ton. Młodszy zwiadowca pochylił się z zainteresowaniem, słuchając uważnie.
– Zdążyliśmy powstrzymać rabunek, twoje informacje były prawdziwe. – Silas odgarnął kaptur i przeczesał włosy swymi czterema palcami. – Sześciu bandytów. Zwiadowca z Whitby zabrał ich do siebie. Szefa zabiliśmy w ataku, reszta to zwykłe płotki. Co z twoim napadem?
– Powstrzymany. Wiem, gdzie będzie kolejne spotkanie bandytów. Udam się na nie i podsłucham, co się na nim dzieje. W razie możliwości, zaaresztuję "szefową" w drodze powrotnej.
– Dobrze. Kiedy jest to spotkanie?
– W niedzielną noc.
– To się łączy z kolejnym problemem. Baron Bryson zaczyna się niecierpliwić. Pytał mnie o mojego zastępcę i czemu jeszcze nie dotarł do Thiscord.
– Im dłużej będą działać pod przykrywką, tym lepiej dla nas.
– Dokładnie to mówiłem od początku. Potrzebujesz wymówki, i to dobrej.
Kilkanaście minut spędzili na gorączkowym rozważaniu wszelkich możliwości, dzięki którym młody zwiadowca mógł pozostać nierozpoznany, by dalej podszywać się pod aralueńskiego szlachcica. Nie wchodziło w grę dalsze spóźnianie się przyszłego zastępcy. Nie mogli też ujawnić prawdziwej tożsamości Chase'a. Silas został skierowany na emeryturę i nie mógł samodzielnie pełnić swojej funkcji ani dnia dłużej.
W końcu Chase zaproponował małą mistyfikację. Zniecierpliwiony brakiem dobrych pomysłów, rzucił po prostu:
– Znajdźmy innego zwiadowcę.
– Co? – Wyrwany z zamyślenia Silas spojrzał na niego, roztargniony.
– Poprośmy innego zwiadowcę, żeby mnie udawał. Baron zna moje imię?
– Nie. – Po twarzy starszego mężczyzny przemknął błysk zrozumienia.
– W takim razie wystarczy zaangażować kogoś z pobliskiego lenna.
– Tylko kogo? Zwiadowca z Whitby jest zajęty. Miles też.
– Może ten z Caraway?
– Ben Hammer? Nie zostawiłby Caraway, podobno znowu ma ucznia. Poza tym, jest zbyt znany, raczej nam nie pomoże.
– Co to ma do rzeczy?
– Zrobią go nowym komendantem, mówię ci! W końcu byłby odpowiedni na to miejsce.
– Cortan?
– Który?
– Którykolwiek.
– Merrina przenieśli, a James jest zajęty. Szkoda, ten drugi by się nadał.
Chase zamyślił się, czując, jak powoli wyczerpują mu się inne opcje.
– Może jakiś uczeń?
– Za dwa miesiące mają egzaminy. A nawet jeśli, to zbyt niebezpieczne. Dzieciaki mogą sobie nie poradzić. Co wtedy powiesz ich mistrzom?
– Przecież nie byłby sam.
– Powiedziałem, że się nie zgadzam.
– Nie wiem, kto inny jeszcze mógłby tu dotrzeć i nam pomóc. Wiem jedynie, że w Rochead jest na tyle spokojnie, by tamtejszy zwiadowca je zostawił pod opieką Vincenta i przybył tutaj.
– To może być jakiś pomysł. Kto tam teraz siedzi?
– Sienna Heatherton.
– Kobieta? – Silas prawie opluł się kawą. – Nie poradzi sobie.
– Żebyś się nie zdziwił, staruszku. Odebrała takie samo szkolenie i przeszła ten sam egzamin, co ja. Poradzi sobie.
– To gorzej, niż uczeń...
– Jeśli inni w lennie podzielają twoją opinię, przestępcy będą jeszcze bardziej śmiali. Ułatwi to nam ich schwytanie.
– Może coś w tym jest. – Silas potarł pokrytą parodniowym zarostem brodę. – Pojadę po nią.
– Dopiero co wróciłeś z wyprawy.
– A ty musisz utrzymać przykrywkę.
– Poślijmy po nią.
– Nie ufam posłańcom, sam jestem szybszy. Przynajmniej przypilnuję, żeby się nie ociągała.
– Skoro tak uważasz.
– Tak właśnie uważam.
Chase z rozbawieniem patrzył, jak staruszek zapamiętale czyści swój kubek. Agresywnie przeszedł do drugiej części pokoju, pakując rzeczy na podróż. Młody mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie reakcje Silasa na widok Sienny, świeżo upieczonej zwiadowczyni, niedoświadczonej jeszcze w terenie. Kiedy dotrze, nie będzie miał wyboru. Będzie musiał zacisnąć zęby, ze zgrzytem zgadzając się na współpracę z dwoma "szczylami", jak zapewne by ich określił.
*
Cothara nigdy nie spała, chociaż większość rezydentów znajdowała się już w swoich, wynajętych w gospodach lub należących do kochanków, łóżkach. Słabo oświetlone boczne ulice nie zachęcały do nocnych wycieczek. Pomijając szemranych typów.
Postać w długim płaszczu z kapturem zakrywającym twarz maszerowała w kierunku jednej z kamienic. Na jej parterze urzędowała krawcowa, z tyłu zaś umieszczono pomieszczenia gospodarcze. Tam właśnie udał się nocny wędrowiec. W przedsionku skinął głową do czającego się w kącie szemranego obdartusa. Przepuszczony dalej, otworzył odpowiednie drzwi i wkroczył do słabo oświetlonej salki, zapełnionej wieloma osobami, zarówno mężczyznami jak i kobietami, w różnym wieku, w ubraniach sugerujących różnorakie zawody. Wspólny mianownik w wyglądzie zebranych stanowiły, mniej lub bardziej dyskretne, drogocenne dodatki, dobrej jakości materiały ubrań, porządne buty. Drugą cechą zgromadzonych, choć niewidoczną gołym okiem, była broń, poukrywana w połach gustownych szat, strojów i sukien. Liczna i niebezpieczna.
Na widok zakapturzonej postaci zrobiło się cicho. Cała sala zamarła.
– Zwołałam to spotkanie w trybie natychmiastowym, ponieważ nasze ostatnie działania zostały sabotowane. Zack nie wrócił z Whitby, Jax został pojmany w Pharapecie. Za jednym i drugim stoją zwiadowcy.
– Trzeba było zabić tego starego kutasa. – Ktoś podsumował. – Od początku tak mówiłem.
– Vandertin był nam potrzebny, Patrick. Podejrzewał nas, ale nie zagrażał w żaden sposób.
– Patrick ma rację. Dopóki nie pojawił się ten nowy, stary siedział w lesie, ale teraz oboje pozwalają sobie na zbyt wiele.
– Śmiało sobie poczyna ten nowy!
– Zawrzeć mordy! – Jeden krzyk kobiety w płaszczu przywołał ich do porządku. Zapadła grobowa cisza. – Patrick, Rhett, doceniam waszą troskę, ale wiem, co robię. Silas Vandertin-Foil do tej pory był nietykalny. Teraz pozwalam wam zorganizować kolejny zamach, tym razem uzgodniony ze mną. Szczegóły omówimy w dalszej części spotkania. Co do nowego zwiadowcy, nie możemy rzucać na siebie podejrzeń, nie możemy go zlikwidować. Tak jak mówiłam wcześniej, Chasem zajmę się ja. Z tego, co mi wiadomo, Eliza owinęła go sobie wokół paluszka. – W głosie szefowej wyraźnie pobrzmiewało drwiące rozbawienie. Zawtórowała jej młoda dziewczyna, siedząca w pierwszym rzędzie.
– Tak było, nie zmyślam!
– Dziękuję, Sia. – Uciszyła kelnerkę z gospody. – Zabraniam wam atakować zwiadowcę Chase'a. Przynajmniej do następnego spotkania, zmieniam je na godzinę jedenastą, we wtorkową noc, u Rhetta w magazynie. Powiem wam wtedy, co robimy dalej. Do tego czasu wszystkie działania oprócz walk pięściarskich mają zostać wstrzymane. W trybie natychmiastowym. – Odwróciła się w kierunku kogoś w tłumie.
– Tak jest, szefowo! – Zgodził się potencjalnie problematyczny osobnik.
Usatysfakcjonowana kobieta na powrót zwróciła się do swoich najbardziej zaufanych ludzi.
– Z pozostałych działań długotrwałych, zatrzymamy też gry Dereka. W razie czego wiesz, co powiedzieć. – Skinęła do odzianego w szykowne, czerwono/złote szaty mężczyzny z ekscentrycznym czarnym wąsem.
– Oczywiście, szefowo. Prywatny biznes. – Zawadiacko puścił jej oczko.
– Upewnij się, że twoi podwładni podzielają tę wiedzę. Przede wszystkim ci nieobecni.
– To się rozumie.
– Tak samo wy wszyscy. Przekazać nieobecnym, do jutra wszyscy mają zostać poinformowani o tym, co ustaliliśmy na spotkaniu. Koniec spotkania. Zostają ci, co zawsze.
Nastąpiło ożywienie. Jak na komendę, przestępcy podnieśli się i tłumnie ruszyli w stronę wszystkich wyjść z budynku. Część przez podwórze, kilku od strony warsztatu, jeszcze inni korytarzem do sąsiedniej kamienicy. Zorganizowani w niewielkie grupki, pojedynczo przemykające ulicą, powracali do własnych mieszkań i pokoi.
Szefowa odczekała, aż zostaną jedynie najbardziej zaufani i najwyżej postawieni w organizacji. Rhett, Derek, Patrick, Sia i Owen zasiedli na cherlawych krzesłach wokół zakurzonego stołu. Czekali w napięciu.
Iris ściągnęła kaptur. Odgarnęła z czoła kilka złotych kosmyków, wypuściła głośno powietrze i przeszła się po pomieszczeniu.
– Patrick, pojedziesz do Trelleth i spróbujesz wykupić Jaxa i pozostałych z więzienia. Weź ze sobą trzech najbardziej ogarniętych ludzi, mały wóz, ze dwieście złotych monet. Powinno wystarczyć. Powiesz im, że to twoja służba i że za nich odpowiadasz. Powiesz też, że chcesz ukarać ich w swoim lennie dla przykładu, a potem wtrącić do tutejszych lochów.
– Jasne, szefowo. – Doświadczony rozbójnik energicznie wyraził swoją aprobatę. – Wyciągniemy go, nie martw się.
Podziękowała mu skinieniem głowy. Chwilę myślała, przykładając złożoną pięść do ust. – Powinniśmy teraz uważać, ale może udałoby się zrobić jakiś napad poza granicami lenna?
– No, nie wiem. Ostatni się zjebał.
– Bo byliście cholernie nieostrożni, Owenie. Ktoś was podsłuchał w stodole. Jeśli to ktoś na usłuchach zwiadowcy, znajdź skurwiela.
– Przesłuchamy stajennych.
– Dyskretnie przesłuchacie stajennych. – Poprawiła go, z naciskiem na "dyskretnie". – Sia pomoże wam w śledztwie.
– Tak, szefowo – przytaknęły dwa głosy jednocześnie.
– Jesteś pewna, że poradzisz sobie ze zwiadowcą? – odezwał się Rhett z drugiego końca stołu.
– Przecież nie będę się z nim bić. W razie czego, wbiję mu nóż w plecy.
– To nie byle pijany bandyta.
– Przeciągnę go na swoją stronę. Jeśli nie, pomożecie mi go zabić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top