Rozdział 6
Powróciwszy do wynajętego pokoju, Chase szybko przebrał się w zwiadowczy płaszcz, do pasa umocował podwójną pochwę z saksą i nożem do rzucania. Na koniec zabrał łuk i kołczan pełen strzał. Sprawdził, czy wszystko dobrze trzyma się na swoim miejscu. Czekało go trochę gimnastyki.
Zgasił świecę w swoim lokum. Uchylił okno, starając się przy tym nie hałasować. Ostrożnie wyszedł na parapet. Jego pokój ulokowano na pierwszym piętrze, a taką wysokość był w stanie spokojnie pokonać. Zawiesił się na parapecie, do ziemi pozostały mu niecałe dwa metry. Zeskoczył miękko, lądując na podeszwach swoich cichych butów.
Przemykał przez ulice, kryjąc się w cieniu budynków, ciasnych, mało uczęszczanych zaułkach, a gdy trzeba było, chował się za rogiem. Księżyc, jeszcze nie w pełni, oświetlał drogę wystarczająco. Lekki wiatr wyznaczał zwiadowcy tempo. Musiał być ostrożny, miasto, pomimo późnej pory i braku światła, żyło. W zaułkach czaili się żebracy i półdzikie, żywiące się odpadkami koty, a także pozostawione przez nich, śmierdzące niemiłosiernie odchody.
Dwie przecznice od "Lisiej Przystani" Chase odszukał dogodny budynek, zebrał się w sobie i doskoczył do niskiego balkoniku, łapiąc za dolną część poręczy. Podciągnął się, przeszedł nad barierką, odetchnął i wskoczył na drewnianą balustradę, balansując na niej. Wzbił się i doskoczył do dachu, wdrapując się na niego z odrobinę większymi trudnościami. Raz czy dwa noga mu się obsunęła. Zdegustowany swoją gorszą formą, zwiadowca poprzysiągł sobie częściej trenować wspinaczkę. Mieszkając w Cotharze miał do tego idealne warunki. Domy były wysokie, wiele z nich – wielopiętrowe, stojące blisko siebie, stanowiące sieć nadziemnych, pustych dróg, bez tłoku i gapiów.
Lekko pochylony, przebiegł po dachu kamiennego budynku, rozpędzając się przed oddaniem skoku. Przeleciał nad zaułkiem, doskakując na tyle blisko, by oprzeć się na kolejnym dachu przedramionami i pospiesznie wciągnąć na górę. Jeden skok dzielił go od gospody. I ten nie stanowił wyzwania dla ponadprzeciętnie sprawnego, młodego mężczyzny. Kilka kroków i znalazł się nad "Lisią Przystanią". Rozejrzał się po ulicach. Coraz więcej ludzi opuszczało przyległą do gospody stodołę. Walki musiały się zakończyć lub być temu bliskie. Głośna wrzawa, nagle przebijająca się przez grube deski, potwierdziła zwycięstwo ostatniego pięściarza, trwała jednak krócej, niż ta po jego własnym występie. Jeszcze więcej osób wylewało się na zewnątrz przez bramę i drzwi boczne.
W dachu stodoły nie było żadnych okien. Dało się z niego zeskoczyć na ziemię, nie robiąc przy tym hałasu, jak dotąd, wszystkie drzwi też były otwarte. Na razie jednak zbyt wiele osób się pod nimi kłębiło. Minęło pięć, dziesięć, piętnaście minut, zanim przycupnięty na skraju dachu zwiadowca zdecydował się z niego zeskoczyć. Trzymając się blisko ściany, przemknął pod wejście akurat wtedy, gdy ktoś wypchnął przez nie zataczającego się pijaczynę. Zamarł w bezruchu. Cuchnący potem i bimbrem, wieśniak wsparł się o ścianę niecałe dwa metry obok Chase'a, szarpaniem rozpiął spodnie i zaczął sikać. Skończywszy, niezdarnie poprawił ubranie i, zataczając się, ruszył w długą, nie zauważając kryjącej się w mroku postaci.
Droga wyglądała na wolną. Zwiadowca, korzystając z chwilowej pustki, wślizgnął się do środka stodoły. Trzymając się blisko ściany, dotarł do składu słomy. Upewniwszy się, że nikt z nielicznych zgromadzonych go nie obserwuje, przecisnął się między balotami i zaszył między kłującymi źdźbłami, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Zamierzał posłuchać, o czym będą rozmawiać organizatorzy. Przez pierwsze dwadzieścia minut obserwował, jak kowal Owen i kilku innych sprzątało powstałe pobojowisko.
Cierpliwość mu się opłaciła. Zaledwie kilka kroków od niego przystanął potężny kowal, wraz z paroma innymi.
– Dobra, można zamykać. Jaki utarg, Owen? – odezwał się człowiek, który mógłby być jego sobowtórem, gdyby nie blond czupryna. Równie wysoki, równie umięśniony, stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma założonymi na klatce piersiowej. Jego głos był pewny, jak u kogoś przywykłego do dyrygowania ludźmi.
– Najwięcej zarobiliśmy na Pucybucie. Mamy równowartość dziesięciu złotych monet.
– Nie zapominajmy, kto wpadł na pomysł by właśnie jego, kurwa, z twarzy niepodobnego do nikogo, postawić przeciw temu wypindrzonemu Skandianinowi. – Niższy od wszystkich zebranych konus, o wyglądzie cwaniaczka, zabrał głos, piskliwie domagając się atencji. – Kolczyki? Tatuaże? Makijaż oczu? Kto to widział u faceta...
– Ale motłochowi się podobał i to się liczy. – Uciął kowal. – Dostaniesz od tego działkę, Terrence.
– I to rozumiem!
– Za tydzień potrzebujemy ciekawszej walki. Jeśli nikt ciekawy się nie zgłosi, w ostatniej walce my się zmierzymy. – Przywódca wskazał na Owena.
– Tym razem cię pokonam, Jax.
– Jeśli myślisz, że oddam ci drugie miejsce w rankingu, to chyba cię pojebało.
Kowal tylko wzruszył ramionami, kiedy Jax kontynuował.
– Zarobki z dnia dzisiejszego nie wystarczą szefowej. Zorganizujemy przechwycenie transportu sukna z Whitby i rabunek szewca w Pharapecie. Potrzebujemy nowych butów na opłacenie północnego oddziału straży miejskiej.
– A co zrobimy ze zwiadowcą? – Terrence przestąpił z nogi na nogę, wytrzeszczając swoje wyłupiaste oczy.
– Też mi się to nie podoba. – Dołączył do niego Owen. – Za dużo węszy.
– Na razie nie ma na nas żadnych dowodów, i tak ma pozostać. Szefowa powiedziała, że się nim zajmie, to znaczy, że się nim zajmie, hę?
Chase przysłuchiwał im się z fascynacją. Skoro byli w stanie opłacać część straży miejskiej, nie mogli być malutkim gangiem. Jax, na początku wydający się szefem organizacji, wspomniał o szefowej, która to równie dobrze mogła być szefem, nazywanym tak dla niepoznaki. Dowiedział się o aż dwóch planowanych atakach, co miał zamiar zgłosić garnizonowi barona. Wreszcie, wspomnieli o Silasie. Staruszek miał rację od samego początku. Coś mu groziło, a gang wcale nie zaliczał się do małej szajki rozbójników. Nie usłyszał nic więcej, mężczyźni sprawnie zakończyli krótkie spotkanie i się rozeszli, ryglując za sobą stodołę. Zwiadowca westchnął, starając się wygodniej ułożyć. Nie zamierzał próbować wychodzić przed świtem, przez co ryzykowałby nakrycie. Zapadł w lekki sen.
Zbudziły go pierwsze promienie słoneczne i dźwięk odryglowywanej bramy. Stajenny przyszedł po siano dla koni, stacjonujących w karczemnej stajni. Gdy wynosił jedną z kostek siana, Chase wyszedł chwilę po nim i skręcił w zaułek. Trafił na podwórze przed jednym z budynków. Nagle usłyszał wrzask. Trójka małych chłopców patrzyła na niego, całego w słomie. Zanim zdążył zdjąć kaptur, do tej pory dobrze zasłaniający jego twarz, dzieci uciekły z jeszcze głośniejszym krzykiem. Z uchylonych drzwi kamienicy wyjrzała kobieta w białym czepku, z miotłą w dłoniach. Widząc straszydło i uciekające przed nim dzieci, uniosła swojego drapaka.
– Poszedł stąd! Dzieci mi straszysz! – wrzasnęła, potrząsając kijem.
Zwiadowca odwrócił się, nie chcąc, by matrona zobaczyła jego uśmieszek, odszedł kawałek i pospiesznie ściągnął pelerynę. Z płaszczem zwiniętym pod ramieniem, wewnętrzną częścią na wierzch, wrócił do gospody. Chwilę zajmie mu oczyszczenie go ze słomy.
Pozbierał swoje rzeczy, zanosząc wszystko do stajni. Tam czekał na niego Ścigacz, nakarmiony i gotowy do drogi. Przejeżdżając przez Cotharę, zahaczyli o targ, od rana tętniący życiem. Chase kupił tam coś na śniadanie, szybciej i taniej niż w karczmie, a zależało mu na czasie. Musiał dzisiaj znaleźć Silasa, aby wyjawić, czego się dowiedział w nocy.
Wypoczęty koń ochoczo galopował przez całą drogę, dowożąc swego jeźdźca w mniej, niż godzinę. Włochaty wierzchowiec zarżał na widok chatki, a właściwie to na zapach stajni i mieszkającego w niej siwego kolegi. Ścigacz przyspieszył, nie wstrzymywany. Przed chatką zatrzymali się z poślizgiem. Chase rozsiodłał prychającego, niecierpliwego konia i wpuścił go do stajni, ledwie unikając stratowania. Z rozbawieniem zamknął bramę, udając się do domu Silasa.
– Moje podwórze to nie tor wyścigowy! – zagrzmiał stary zwiadowca, wymachując chochlą. Kilka płatków owsa, strząśniętych gwałtownym ruchem, spadło na pelerynę gościa. Silas powrócił do mieszania w garnku. Na stole obok paleniska stał kubek z parującą kawą. W powietrzu czuć było jej aromatyczny zapach.
– Mam wieści z miasta.
– Śmiało, nie czekaj, aż przygotuję śniadanie.
Kręcąc głową z niedowierzaniem, Chase usiadł przy stole, wpatrując się w unoszącą się nad gorącą kawą parę.
– Miałeś rację co do rozbójników.
– To wiem. Coś jeszcze?
– Poznałem imiona pozostałych organizatorów walk. Jax, wydaje się jednym z ważniejszych osób w gangu, do tego Terrence, pomniejszy typ. Wspominali coś o szefowej i o tym, że ma się ona tobą zająć. Albo on.
– O szefowej słyszałem, ale Jax to ciekawy trop. Trzeba będzie go śledzić i dowiedzieć się, co zamierza.
– Tego też się dowiedziałem. Planuje dwa napady. Chcą przejąć transport sukna z Whitby i obrabować warsztat szewca w Pharapecie. Nie wiem dokładnie, kiedy ma to nastąpić, ale na pewno damy radę temu zapobiec.
– Czyżbyś wymyślił jakiś plan?
– Właściwie, to tak.
– Zamierzasz się nim podzielić?
Po odczekaniu, aż Silas łaskawie skończy, Chase oparł przedramiona o blat stołu i zaczął tłumaczyć.
– Mamy dwie okazje, aby złapać i przepytać rozbójników. Jednocześnie, najlepiej byłoby zrobić to w ten sposób, aby nie domyślili się, że ich podsłuchaliśmy. Niech nadal są przekonani o obecności tylko jednego zwiadowcy w Thiscord, ciebie. Po pierwsze, sukno z Whitby. Zaalarmujmy zwiadowcę z Whitby, a on unieszkodliwi naszych gagatków. Albo lepiej, sam pojedziesz do Whitby, powstrzymasz bandytów, przepytasz ich i oddasz w ręce tamtejszemu baronowi.
– Skąd wiesz, że napad nie nastąpi w Thiscord?
– Dla niepoznaki. Jeśli Thiscord jest ich bazą wypadową, raczej nie będą chcieli zwracać na siebie podejrzeń. Zwłaszcza, że w tym samym czasie chcą ograbić szewca w Pharapecie, czyli w naszym lennie. Tam pojadę ja. Udam ochroniarza szewca.
– Po chuja byle szewc miałby zatrudniać ochroniarza?
– Racja. To strażnika miejskiego. Kogokolwiek, byle nie zwiadowcę. Chociaż nie, jeśli wyłapię wszystkich, nie będzie komu na mnie donieść. Przyczaję się gdzieś i powstrzymam napad, a potem oddam bandytów w ręce władzy miasta. Przyznaj, to słuszna koncepcja.
Nieprzekonany Silas zmarszczył brwi, intensywnie przetwarzając słowa młodego mężczyzny. Chcąc, nie chcąc, musiał przyznać mu rację.
– Czegoś się tam jednak nauczyłeś na szkoleniu – rzekł tonem mniej uszczypliwym, niż na dotychczas. – Transport sukna wyruszy najszybciej po niedzieli. Mam dwa dni na dotarcie do Whitby, lepiej ruszę zawczasu. – Oderwał się od paleniska i upił nieco kawy, myślami będąc już poza granicami Thiscord. – Ty masz jeszcze trochę czasu. Rabunek nastąpi w nocy, ale nie dzisiaj, prędzej w niedzielę, kiedy wszyscy idą spać przed poniedziałkową robotą. Dzisiaj zapewne będą świętować zwycięstwa wczorajszych walk.
– To się doskonale składa, bo akurat dostałem zaproszenie do "Lisiej Przystani".
– Pamiętaj o zachowaniu ostrożności! – Silas uniósł głos, grożąc palcem. – Wyjeżdżam za pięć minut, nie będzie komu ratować twojej schlanej dupy!
Chase uśmiechnął się półgębkiem. Wszystko wróciło do normy.
– Jeszcze jedno. – Staruszek odwrócił się w drzwiach, rzucając ostatnie napomnienie na odchodnym. – Strzeż się karczmarki. Na pewno ma układy z bandytami, skoro pozwala im organizować walki w swojej stodole.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top