Rozdział 32

Wyjazd z lenna na niewielkim, wprawionym w pokonywaniu wymagającego terenu wierzchowcu, nie stanowił problemu. Thiscord nie miało tylu mieszkańców, by obstawić każdy metr granicy z lennami. Znacznie trudniejsze zadanie stanowiła sama, kilkudniowa podróż. Mięśnie, wciąż pamiętające walkę z poprzednim mistrzem Cothary, zaczynały boleć znacznie szybciej, niż zwykle. Starając się nie nadużywać liści od Mavis, aby nie zużyć ich zbyt wcześnie, pozwalał sobie na zażycie zaledwie dwóch dziennie. Po dziesięciu godzinach od zażycia poprzedniej dawki, ból stawał się ciężki do zniesienia. Teraz, w obliczu dostępności środka uśmierzającego niedogodności, zwiadowca nie musiał uciekać w przymusowe drzemki. Pomimo tego, potrzebował częstszych przerw w podróży i długiego snu w nocy.

Piątego dnia drogi na horyzoncie ukazały mu się wieże zamku Caraway. Okolice były gęsto zaludnione, a grunty orne i zagospodarowane ziemie znacznie przewyższały swym obszarem łąki i nieużytki. Co prawda spotykani na drogach ludzie nadal obdarzali go podejrzliwymi spojrzeniami, z przestrachem ustępując mu z drogi, jednak to zdarzało się w większości lenn, a w dużej mierze zależało od samego zwiadowcy. Za czasów szkolenia u Bertrama Carvera w Aspienne, zdarzało się to znacznie rzadziej przez pogodną, acz skłonną do żartów naturę mistrza.

Wjeżdżając w okolice zamku i otaczającego go miasta, Chase zaczął pilniej rozglądać się za ośrodkiem hodowli i szkolenia koni. Pod lasem, na północny zachód od zamku, rozciągały się pastwiska z wielobarwnymi sylwetkami pasących się rumaków. Objechawszy twierdzę od strony północnej, zza zabudowań ujrzał również długie, pomalowane na biało budynki stajenne, z czarnymi otworami okien w równych rzędach. Choć większość koni na około wyglądało na regularne wierzchowce, pomiędzy nimi przemykały czasem mniejsze i bardziej kudłate osobniki. Zbliżając się to tak licznej grupy przedstawicieli swojego gatunku, Ścigacz zarżał długo i donośnie, aż kilka łbów uniosło się w jego stronę. Reszta nie odrywała się od trawy, kuszącej soczystymi źdźbłami, dzień wcześniej ożywionymi przez nocny deszcz. Kilka głosów odpowiedziało, na co podekscytowany wierzchowiec ponownie wydał z siebie przenikliwe rżenie. Jeden z koni, odznaczający się szerokim białym pasem idącym od czoła do rozdętych chrap, zaczął iść w ich kierunku, by w pewnym momencie przejść w galop. Reszta stada pobiegłą za nim. Przewodnik stada wyhamował ostro tuż przed drewnianym płotem, cały czas czujnie stawiając uszy. Ścigacz przebierał nogami w miejscu, tańcząc pod Chasem, cierpliwie nakazującym mu iść dalej, wzdłuż pastwiska. Konie towarzyszyły im aż do samego końca. Tam, gdzie kończył się wybieg, zaczynał się plac wysypany jasnym piaskiem, z rabatką kwiatków pośrodku. Z trzech stron otaczały go zabudowania stajenne, zaś od strony północnej – pokaźnych rozmiarów dworek. Ścigacz wzdrygnął się na głośne skrzypnięcie. To parobek wywoził gnój na taczce.

Z jednej ze stajni wyszła dwójka innych stajennych. Rozejrzeli się po podwórzu, a zauważając Chase'a, ruszyli w jego kierunku.

– W czym możemy pomóc? – odezwał się mężczyzna uprzejmym tonem. Oparł rękę na pasie, spinającym szarą, wysłużoną tunikę. Na pół kroku za nim zatrzymała się towarzysząca mu młoda kobieta z brązowym warkoczem, przerzuconym przez ramię i sięgającym jej poniżej talii.

– Zwiadowca Chase z Thiscord – przedstawił się Chase. – Przyjechałem odstawić konia do hodowli. Jego właściciel poległ w trakcie misji.

– To Pług, prawda? – spytała stajenna, wskazując na siwego.

– Tak. Skąd wiedziałaś? – Chase spojrzał na nią z zaskoczeniem i zainteresowaniem jednocześnie. Przekrzywił przy tym głowę.

– Moja córka – odpowiedział mu mężczyzna. – Gail, zna wszystkie konie z naszej hodowli. Lord Warren Huntington, do usług. – Wyciągnął rękę na przywitanie.

– Miło mi. – Chase odpowiedział, nie dając po sobie poznać zaskoczenia, jakiego doznał w chwili, kiedy domniemany parobek mu się przedstawił. Zeskoczył na ziemię i wymienił z nim uścisk dłoni. Nieogolony, ubrany w chłopskie szmatki lord Huntington sięgał zaledwie ramion zwiadowcy. Żadna z tych rzeczy nie umniejszała jednak jego pewności siebie ani serdeczności, z jaką go powitał.

Jego córka tylko skinęła głową, po czym wyminęła przyjezdnego, swoją uwagę poświęcając Pługowi. Pogłaskała go po nosie, na co ten przysunął łeb bliżej jej urodziwej twarzy.

– Dobrze widzieć cię z powrotem, Pługuś! – szczebiotała do niego niczym do malutkiego szczeniaczka. – Zaraz wezmę cię do stajni na odpoczynek.

– Czy potrzebujesz czegoś jeszcze, zwiadowco? – spytał lord Huntington, opierając się o solidną barierkę do przywiązania koni. Gail rozpięła parę pasków na uździe Pługa, po czym zabrała wierzchowca do chłodnego, pogrążonego w cieniu korytarza stajennego.

– Nie, dziękuję, mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia przed powrotem. Wiecie, gdzie szukać zwiadowcy Bena Hammera? – spytał zwiadowca, nie spodziewając się twierdzącej odpowiedzi. Tutaj ponownie został zaskoczony.

– A i owszem. – Huntington skinął głową. – Powinien dziś być w Akademii Samoobrony Cywilnej.

– Co to takiego?

– Zwiadowca Ben założył szkołę dla osób niezwiązanych z wojskiem, aby uczyć ich obrony. Korzystają z tego głównie kupcy i generalnie bogatsi mieszczanie, celem zwiększenia bezpieczeństwa osobistego. Dzięki poznaniu zasad walki wręcz oraz unikania ryzykownych sytuacji, poddani są czujni, a zarazem bardziej pewni siebie, a Ben od kilku lat ma znacznie mniej pracy w tym zakresie. Moja córka także tam uczęszczała. Na wiosnę została jednym z mistrzów. Tak się składa, że będzie tam dzisiaj jechać. Udajcie się tam razem, Gail wskaże ci drogę.

Zarzucany kolejnymi niespodziewanymi informacjami i sytuacjami, Chase w końcu się na nie uodpornił. Szybko przestał dziwić się decyzji wysoko postawionego szlachcica, by jego własna córka pojechała z obcym mężczyzną bez przyzwoitki. Nie zauważył na jej palcu pierścionka.

– To wspaniałomyślna oferta.

– Możesz zostawić swojego konia w stajni. Napoimy go i nakarmimy, a tobie udzielimy gościny.

– Dziękuję, lordzie Huntington.

– Wystarczy Warren. Wyglądasz na zdrożonego. Chodź ze mną do jadalni.

– Proszę wskazać mi wolny boks.

– Naturalnie. Tu, zaraz za ścianą.

Lord Huntington odszedł do otwartego na oścież korytarza stajennego. Na jego końcu Gail rozkulbaczała Pługa. Pokazał mu pierwszą kwaterę, wyścieloną grubą warstwą świeżej słomy. W rogu usypano kopiec siana, a w ścianie wykuto kamienne poidło. Chase zostawił Ścigacza w boksie, zdejmując z niego wszystkie elementy rzędu jeździeckiego. Zawiesił siodło i uzdę na drzwiach. Kasztanek od razu zajął się czyszczeniem boksu z siana, leniwie machając ogonem na kilka much, dotychczas czających się w pobliżu. Mężczyźni wyszli ze stajni i skierowali się do dworku, aby się posilić.

Godzinę później dołączyła do nich Gail, łapiąc w biegu jedną z mięsnych bułeczek.

– Pan gotowy do drogi? – spytała, odgryzając połowę bułki.

– Chase jestem.

– Chcesz innego konia? Twój mógłby odpocząć po podróży.

– Tak po prostu dasz mi konia?

– Pożyczę.

– No dobrze.

– Świetnie, bądź w stajni za dziesięć minut.

Wypadła z jadalni równie szybko, co się pojawiła. Chase wzruszył tylko ramionami, dopijając wino do końca. Pożegnał się z lordem Huntingtonem i udał się do stajni. Wstąpił do budynku na lewo od dworu. Nie zauważając nigdzie córki właściciela ośrodka, zajrzał do stajni po drugiej stronie domu. Prawie wpadł na dziewczynę, wyprowadzającą osiodłanego Pługa.

– Proszę! – wręczyła mu lejce, wyraźnie zadowolona z siebie.

– Przecież dopiero co... czekaj – urwał w połowie zdania, przeczuwając mały podstęp. – To jego młodszy brat? Pług dwa zero?

– Dokładnie! – przytaknęła Gail radośnie. – Pomyślałam, że będzie ci miło jechać na znanym sobie koniu. Tak jakby znanym.

– Właściwie to nigdy na nim nie jeździłem.

– Och, wybacz, myślałam, że zmieniałeś konie jadąc tutaj.

– Nie znam nawet hasła do Pługa.

– Nie? – zdziwiła się Gail, na moment przekrzywiając głowę. Zrobiła to w zupełnie inny sposób, niż miał to w zwyczaju młody zwiadowca, poruszając nią szybko, aż skojarzyło się to z koniem ukutym w pysk przez niezauważoną gałąź. – Hasło to "Płaska ziemia."

– W sam raz do orania – skomentował dopasowanie imienia wierzchowca do hasła. Nachylił się nad nakrapianym maleńkimi brązowymi plamkami uchem i mruknął wspomniane przez dziewczynę dwa słowa. Ona tymczasem podeszła do pastwiska, gdzie przy drewnianym płocie pasła się grupka innych koni.

– Wezmę jakiegoś pasującego wzrostem. Hmm, chodź, Błysk.

Na wspomnienie swojego imienia, głowę uniósł płowy, włochaty, typowo zwiadowczy koń. Wstrząsnął czarną grzywą i podszedł pod bramę, otwieraną przez Gail.

– To też młodszy brat, czy nie ma jeszcze przypisanego właściciela?

– Brat. Przeznaczony dla drugiej uczennicy Bena Hammera, Avy Underhill.

– Ben miał mnóstwo uczniów. Chyba ją kojarzę, to mój rocznik.

– Mój też! – ucieszyła się. – Choć nie wygląda na takiego, co chciałby użerać się z nastolatkami, Ben uwielbia wychowywać kolejne pokolenia zwiadowców i innych wojowników. – Mówiąc, dziewczyna założyła Błyskowi prostą uzdę bez wędzidła, z samym sznurem do wiązania, umocowanym po obu stronach tak, by służył za prowizoryczne cugle. Wskoczyła na oklep na swojego konia i wyczekująco wbiła wzrok w zwiadowcę. Ten odwzajemnił jej spojrzenie.

– Ty bez siodła?

– To krótka przejażdżka. Nie uszkodzę mu od tego grzbietu. – Gail uśmiechnęła się szerzej, po czym stępem skierowała Błyska ku drodze, wiodącej wokół miasta.

Korzystając z tego, że dziewczyna nie widzi, jak z trudem wsiada na Pługa Juniora, wgramolił się na siwka i ruszył za swoją przewodniczką. Zrównali się.

– Jesteś kontuzjowany?

– Czemu mnie to nie dziwi... – westchnął, na co dziewczyna zachichotała. – Aż tak głośno sapię?

– Oklapnąłeś na siodło. I trochę sapnąłeś. – Uśmiechnęła się czarująco.

– Mam złamany obojczyk. Nie mogę opierać się na lewej ręce.

– Co się stało?

– Spadłem z dachu.

– A to ciekawe. Oby się wyleczyło! – dodała, reflektując się. – Swoją drogą, pewnie i tak nie opowiesz mi o swoich przeżyciach. Tajemnica państwa i tak dalej.

– Ty coś opowiedz. Pracujesz w stajni, zamiast podbijać salony?

– Nawet gdybym chciała je podbijać, salony są dla mnie zamknięte. – Zrobiła przerwę, aby przełknąć ślinę. Jej ton pozostawał pogodny, a uśmiech nie schodził z twarzy. Lecz tym, co uderzyło Chase'a, kiedy dziewczyna zwróciła głowę w jego stronę, był nieprzebrany żal i przenikliwy smutek, promieniujący z jej migdałowych oczu. – Ludzie nie chcą mieć ze mną do czynienia. Moi rodzice nie mieli ślubu.

– Jesteś bękartem. – Zwiadowca stwierdził fakt.

– Ale ojciec dał mi nazwisko i wychował mnie na szlachciankę. Kochał moją matkę, wzięliby w końcu ślub, gdyby nie zginęła przy porodzie. Chciał dobrze, ale przez to ludzie z niższych sfer, gorzej urodzeni i biedniejsi, mają mnie za taką samą arystokratkę, jak moich prawowicie urodzonych braci.

– Przejebane.

– Eee, mogło być gorzej. Mam wszystko, czego potrzebuję, robię to, co lubię.

– Szkolisz konie dla zwiadowców?

– Nie tylko. Szkolę różne konie, a ostatnio zostałam mistrzem w Akademii Samoobrony Cywilnej. To taka szkoła...

– Wiem, twój ojciec o tym wspominał.

– A, to wiesz. – Entuzjazm Gail osłabł.

– Tylko trochę. – Zwiadowca dopowiedział szybko. Widząc, jak pasja z jaką opowiadała mu o swoich zajęciach gaśnie w jej oczach, jednocześnie zaciekawiony pomysłem Bena, poprosił o więcej szczegółów.

Rozmawiając całą drogę, dotarli na w całości wybrukowane kwadratowe podwórze między kamienicami. Zostawili konie w ciasnych zagrodach wygospodarowanych w niskiej stodole, przyklejonej do wyższych zabudowań. Stamtąd przeszli do właściwej kamienicy.

Większą część parteru zajmowała tutaj otwarta przestrzeń, jeszcze większa, niż w klubie pięściarskim w Budrostomie. Podobny wystrój przywodził na myśl właśnie tamtą salę. Były tu worki do bicia, tępe atrapy noży i mieczy, mnóstwo sprzętu ściśniętego w pootwieranych skrzyniach i na półkach wzdłuż ścian. Pomiędzy nimi, na drewnianym parkiecie, stała grupka osobników w różnym wieku, począwszy od kilkuletnich dzieci, po młodzież i dorosłych. Stali w parach i trójkach, skoncentrowani na zadaniu polegającym na wytrąceniu przeciwnikowi krótkiego kijka, bezpieczniejszego zamiennika dla noża bądź sztyletu. Pośród tej zbieraniny przechadzał się człowiek niski, w średnim wieku, krótko ostrzyżony. Krążył między ludźmi z drapieżnym skupieniem na ogorzałej twarzy. Zatrzymał się przed najniższymi uczestnikami spotkania, trzema chłopcami w zwyczajnych, szaro-burych mieszczańskich strojach. Jeden z nich, z blond czupryną, dokazywał w najlepsze, przeszkadzając pozostałym w ćwiczeniach, rozpraszając ich dziecięcymi wygłupami. Nauczyciel zatrzymał się przed nim. Wyrywał mu kijek, zanim ten włożył go sobie za koszulę.

– Zasady zajęć są proste – zagrzmiał mężczyzna. – Ja pokazuję ćwiczenie. Wy je wykonujecie. A ty, Leo?

Dzieciak tylko wyszczerzył się głupkowato. Zarobił za to trzepnięcie w głowę.

– Teraz się wygłupiasz. – Po sali przeszło echo od kolejnego uderzenia. – Potem na ulicy przyjdzie bandyta i tobie głupi ryj rozwali! Nie przeszkadzaj innym, bo wylecisz. Do ćwiczeń!

Leo przesadnie mocno kiwnął głową, odebrał kijek i wrócił do swojej trójki, niezrażony. Tym razem jednak przestał się chichrać i stroić miny. Podobnie jak reszta grupy, wrócił do dość nieporadnych ćwiczeń.

Chase i Gail obserwowali zajęcia jeszcze przez kwadrans, aż w końcu nauczyciel pozwolił zdyszanym uczniom wyjść z sali.

– Co tam, Gail? – Mężczyzna zauważył stojących w drzwiach gości.

– Dzień dobry. Przyprowadziłam gościa.

– Kogo ja tu widzę. – Uśmiechnął się przebiegle. – Witaj, Chase.

– Witaj. – Trochę zaskoczony tym, że Ben pamiętał jego imię, podszedł uścisnąć mu rękę. Ostatnim razem rozmawiał z nim podczas swojego egzaminu, więcej konwersacji z żywą legendą Korpusu nie pamiętał.

– Gail, weź dzisiaj drugą grupę dziecięcą.

– Jasne. – Odwróciła się, przez ramię posyłając Chase'owi pożegnalne spojrzenie. – Do zobaczenia, zwiadowco.

– Bywaj – odpowiedział Chase, wpatrując się w jej oczy, dopóki nie odwróciła głowy.

– Co cię sprowadza do Caraway? – zapytał Ben, konspiracyjnie zniżając głos.

– Przyjechałem odstawić konia po śmierci właściciela, Silasa Vandertin-Foil.

– Silas był paranoikiem. Aż dziwne. Jak do tego doszło?

– Użeram się z gangiem, który jemu wymknął się spod kontroli. Ktoś go dopadł, kiedy leżał ranny po starciu z bandytami.

– Lepiej przyłóż się do tego zadania. Szkoda Silasa. Przejdźmy w bardziej ustronne miejsce. – Gestem zaprosił go na zaplecze.

Tam, na biurku, oprócz papierów i kałamarza, leżał maskujący płaszcz. Na skrzyni dodatkowo spoczywała reszta codziennego wyposażenia i umundurowania zwiadowcy. Pod ścianą na podłodze leżało trochę uszkodzonego lub zabrudzonego sprzętu treningowego.

– Masz do mnie jakąś sprawę? Zaraz zaczynam szkolenie kolejnej grupy.

– Sienna Heatherton cię pozdrawia.

– Aaa, Sienna. Niedługo spotkamy się na zlocie. Złożymy tam też należne honory Silasowi.

– Dostałeś już wiadomość z terminem zlotu?

– A ty nie? – Ben poruszył brwiami, szerzej otwierając oczy ze zdumienia.

– Najwyraźniej bandyci przechwycili konwersację – mruknął Chase.

– Zlot rozpoczyna się w przyszłym tygodniu w piątek. Odbywa się w Borach Rzywopłockich na terenie lenna Dacton.

– Dziękuję. Nie będę ci zajmował czasu, oboje się spieszymy.

– Do zobaczenia na zlocie. Rozpraw się z tymi bandytami. – Zwiadowca podszedł do drzwi, zatrzymując się w połowie kroku. – Masz problem z gangiem, a mimo to przyjeżdżasz sobie tutaj, by odstawić konia?

– Chwilowo nie jestem w stanie strzelać z łuku, złamałem obojczyk. W lennie została Sienna, pomaga mi.

– W takim razie dacie sobie radę. W końcu sam ją szkoliłem!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top