Rozdział 19

Wchodząc do gospody, Chase czuł na sobie dziesiątki spojrzeń. Prawdopodobnie część z nich wiedziała o jego wczorajszych przygodach z alkoholem, lecz inni wciąż mogli zachodzić w głowę, dlaczego faworyt nie stawił się na wyczekiwanej przez wszystkich walce z obecnym mistrzem lenna.

– To on, to on nie stawił się na wczorajszą walkę! – dobiegło gdzieś z tłumu biesiadników.

– Pewnie stchórzył – zawtórował mu inny głos.

– Może zapomniał?

– Jak zapomniał, debilu?! 

Nie przejmując się kolejnymi docinkami, zwiadowca dotarł do lady. Rozejrzał się po sali, odnajdując interesującą go sylwetkę dostawcy piwa, wciąż noszącego na twarzy ślady po ubiegłotygodniowej walce. W tłumie ciężko było kogokolwiek rozpoznać. Mężczyźni i rzadziej kobiety tłoczyli się na ławkach i krzesłach, przekrzykując i przepychając się, tworząc kłębiącą się masę spoconych, pijanych, rządnych taniej i prostej rozrywki mieszkańców miasta. 

Wyjrzał za kontuar, gdzie przez uchylone drzwi widać było Się, czekającą na uwijającego się kucharza.

– Mmm, ale aromat, Peter! Czego dodałeś? – Dziewczyna nachyliła się nad garem, wdychając zapach gotowanej potrawy.

– Soli.

– Aaa, klasyka! – Chwyciła tacę, wręczoną jej przez kucharza i weszła na salę dla gości. Chase zaczepił ją, kiedy wracała do kuchni po doręczeniu posiłków.

– Dwa piwa poproszę.

Otrzymawszy je, zaczął od upicia paru łyków. Od razu poczuł się trochę lepiej. Przesiadł się z wysokiego taboretu przy ladzie na ławę przy stole Rhetta. Ten spojrzał na niego spode łba, przygarbiony nad własnym kuflem. Z jego twarzy zeszła cała opuchlizna, zostały tylko pożółkłe siniaki i dobrze gojące się rozcięcie, zszyte zręcznymi palcami Mavis Green.

– Rhett, dobrze wyglądasz! – Zwiadowca postawił przed nim piwo, zanim ten wstał od stołu.

Mężczyzna odburknął pod nosem, ale przyjął kufel. Jednym łykiem opróżnił poprzedni, zaraz nachylając się nad nowym.

– Dam ci radę na przyszłość. – Niezrażony Chase szturchnął go ramieniem. – W defensywie odsuwaj się na stronę mojej słabszej ręki.

– Takiś pewny siebie, a wczoraj? – Dostawca piwa nie był w nastroju na pogawędki. – Spierdoliłeś przed Ianem. – Upił niewielki łyk ze swojego kufla.

– Zachlałem. Przyznaję się. – Uniósł ręce, wskazując na swą bezsilność.

– Ty? Zachlałeś?

– W jednej z portowych knajp. Winien wam jestem wyjaśnienia.

– Jak chcesz się wykręcić?

– Nie chcę się wykręcić. Stawię się na walkę w najbliższym terminie. Zachlałem, bo spotkał mnie zawód miłosny.

Kiedy sens tych słów dotarł do Rhetta, ten dla odmiany wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem. Odchylił się do tyłu, uderzając dłonią w stół.

– Ty? Pierdolisz! – parsknął, dalej zaśmiewając się złośliwie. Chase wzruszył ramionami. – Wybacz, tym razem ja odrobinę wypiłem.

– Odrobinę? – Zwiadowca przekrzywił głowę.

– Ano widzisz. – Nachylił się do nich kolega Rhetta, do tej pory spokojnie siedzący nad wielkim kuflem, bardziej przypominającym wiadro. Sam mężczyzna był równie wielki i zwalisty, z rudą grzywą nad czołem i krótką bródką. Śmierdziało mu z ust, nie tylko alkoholem. – Strasznie wczoraj zachlałem. Żłopałem kufle do piątej rano.

– Jak się nazywasz? – spytał Chase, stukając się z nim przed kolejnym łykiem.

– Rob, ale wczoraj tego nie pamiętałem. Pamiętam za to, że odpłynąłem, jak leżałem w stodole. Trochę się przespałem, ale musiałem wstać rano, bo mam obowiązki. Mam krowy. Niektórzy mówią, że nie można chlać, jak się ma krowy, ale to nieprawda. Można, tylko trzeba wstawać rano.

– Cóż za odpowiedzialność.

– Ano. Nakarmiłem i wypuściłem je na pole, po czym uciąłem sobie drzemkę. – Rob zakończył donośnym beknięciem.

– Mhm. Spotkajmy się na zajęciach w Budrostomie – zasugerował Chase, zwracając się do Rhetta. – Słyszałem o najlepszym wyposażeniu treningowym.

– Ty nie jesteś członkiem – zaprotestował mężczyzna z fałszywym zmartwieniem.

– Ale chciałbym zostać. Wszyscy szanujący się ludzie do niego należą.

– Tak mówisz?

– Mhm.

– Hmm. – Uniósł do ust kufel, dając sobie chwilę do namysłu. – Po co ci to członkostwo? Nie jesteś przejazdem?

– Rozważam zadomowienie się na stałe. Kupuję od Dereka deLeon kamienicę w Cotharze.

– A to ciekawe! – Rhett znowu zaśmiał się nieprzyjemnie.

– A ty kiedy dołączyłeś do Budrostomu?

– Jak tylko deLeon go założył. Dostałem monopol na dostawy piwa.

– Gdzie jeszcze dostarczasz piwo? Poza tą karczmą oczywiście. Jest dużo lepsze od tych sików z wczoraj.

– A widzisz, mam najlepszy towar! – Krzyknął, potrząsając kuflem, marnując kilka kropel swojego najlepszego towaru.

– Skąd go bierzesz?

– Z browaru w Pharapecie.

– Doprawdy? Dałbym sobie głowę uciąć, że smakuje jak wyrób Heynesa z Caraway. – Teraz to zwiadowca się napił, z satysfakcją patrząc, jak mina Rhetta rzednie.

Zanotował w pamięci, by sprawdzić browar w Pharapecie. Mógł tam następować przeładunek kradzionego z Caraway piwa popularnego wyrobnika Adriana Heynesa. Jako największe i najbogatsze lenno sąsiadujące z Rochead, ale też i Thiscord, Caraway służyło jako miejsce eksportu wielu towarów, z którymi zwiadowca później miał styczność. Dotyczyło to zwłaszcza różnych alkoholi.

– Gdzieś w Cotharze na pewno można je dostać – dodał, odstawiając do połowy opróżniony kufel.

– Może rzeczywiście jest podobne... To znaczy, że dobre!

– Oczywiście.

– Pan Chase! Jak miło, że pan wpadł!

Zwiadowca poczuł uścisk na ramieniu. Odwrócił się przez nie, spoglądając na Elizę. Patrzyła na niego uporczywie, czego nie zatuszował nawet uśmiech na jej zarumienionej od nawału pracy twarzy.

– Ahh, pani Eliza, dobry wieczór – odpowiedział z mniejszym entuzjazmem.

– Co to za opuszczanie walk?

– Proszę przekazać organizatorom, że stawię się za tydzień.

– Sam im pan to powie. Zapraszam ze mną.

Chase uśmiechnął się przepraszająco do swoich towarzyszy.

– Wybaczcie panowie. Do dna! – Jednym haustem skończył swoje piwo, odstawił kufel z hukiem i odszedł za Elizą.

*

Niedzielę Sienna rozpoczęła od objazdu wiejskich części lenna. Zajęci śledztwem w sprawie zbrodniczego syndykatu, Silas z Chasem przez ostatnie tygodnie zaniedbywali bardziej odległe od Cothary zakamarki Thiscord. Do tej pory bogactwo głównego miasta zrobiło na niej spore wrażenie. Sama pochodziła ze szlacheckiej rodziny z Caraway, jednego z najważniejszych i najbogatszych lenn w Araluenie, natomiast Thiscord należał do lenn mniej wpływowych, biedniejszych. Przynajmniej do niedawna.

Złudzenie bogactwa i przepychu wyparowało wraz z opuszczeniem okolic zamku. Po przejechaniu kilku dobrych kilometrów oczom młodej kobiety ukazały się skromne zabudowy rolniczej wioski. Chaty były niskie, z dziurami zabitymi nowszymi, jaśniejszymi deskami. Gdzieniegdzie przechadzały się wyliniałe kury z podciętymi skrzydłami, by nie uciekły za daleko.

Wszyscy wieśniacy, jakich napotykała, patrzyli na nią ze strachem i nieufnością, niepewni, jak powinni zachować się w obecności tajemniczej postaci w owianym złą sławą zielonym płaszczu. Mężczyźni pracujący w polu trzymali się na bezpieczną odległość, mocniej ściskając w dłoniach kosy. Kobiety chowały się do domów, zaganiając tam również swoje wychudzone, obdarte dzieci. Jedynie brudny kundel wybiegł jej na spotkanie, szczekając donośnie i merdając wyliniałym ogonem. Na ten wybuch entuzjazmu Werwa zareagowała podskoczeniem w miejscu, wystraszona nagłym wybiegnięciem psa z zagrody. Zwierzę na szczęście trzymało się na pewną odległość, zapewne dobrze zaznajomione z końskimi kopytami. Sienna uśmiechnęła się smutno. Psu nie poświęcano zbyt wiele uwagi, skoro desperacko krążył wokół nich, ujadając przez kilka dobrych minut. Dziewczynie zrobiło się żal kundla. Rzuciła mu kawałek mięsa z własnych zapasów, co wreszcie uciszyło go na dobre.

Kolejne odwiedzone przez nią wsie wyglądały bardzo podobnie. Zaniedbane zwierzęta, rozpadające się rudery, podejrzliwi ludzie. Widoki diametralnie różne od tych z siedziby barona Brysona. Wychowana w zgoła odmiennym świecie Sienna czuła się tutaj niechcianym intruzem. Nikt jej tutaj nie wysyłał, nikt jej tutaj nie chciał. Służyła miejscowym zwiadowcom za kukłę, podczas gdy w jej lennie ludzie potrzebowali jej pomocy. Natomiast w Thiscord musiałoby minąć wiele dni, zanim ktokolwiek przestałby uciekać na jej widok.

Na powrocie zajechała na rynek w Cotharze. Zsiadła z Werwy i poprowadziła ją za sobą. Zdjęła kaptur, aby nie budzić aż takiego popłochu, choć w Cotharze ludzie zdawali się nie zwracać na nią uwagi. Nie z powodu jej maskującego płaszcza, dużo mniej skutecznego w mieście, lecz dlatego, że w tłumie przechodniów zawsze znalazł się osobliwie wyglądający cudzoziemiec.

Większość handlarzy zdążyło się zawinąć, wracając do domostw wcześniej, aby zdążyć nacieszyć się kolacją w rodzinnym gronie po ciężkim dniu pracy. Przy najbliższym straganie kobieta po trzydziestce zrzucała pojedyncze warzywa do dwóch worków, resztę pustych odkładając na stos. Obok ojciec z synem pakowali skrzynie z owocami na wóz zaprzężony w osiołka. Znalazło się tam trochę małych, czerwonych jabłek.

– Dobry wieczór! – Sienna zaczepiła rodzinę, stając przy wozie. – Chciałabym kupić trochę jabłek.

Cała trójka zamarła, patrząc na niewielką postać odzianą w zwiadowczą pelerynę.

– Jaki śliczny koń! – wyrwało się chłopakowi.

Ojciec fuknął na niego i trzepnął po głowie.

– Dziękuję, chcesz pogłaskać? – zainterweniowała Sienna, zanim mężczyzna zagonił młodego do dalszej pracy. Szybko wyciągnęła drobną monetę, podając ją przekupce. – Ile za to dostanę?

Kobieta przyjęła zapłatę, przyjrzała się jej, po czym podała ją mężowi. W tym czasie uradowany chłopak podszedł do Werwy, dotykając miękkiego, zaróżowionego nosa zaraz po tym, jak pozwolił klaczy obwąchać dłoń.

– Mogę dać trzy jabłka – oznajmiła kobieta. Wada wymowy lub odmiana wiejskiego dialektu wpływały na niepoprawne wymawianie przez nią słowa "jabłka". – Ale same małe zostały.

– Nie szkodzi, będą idealne. – Uśmiechnęła się zwiadowczyni.

Odebrawszy owoce od przekupki, schowała dwa z nich do kieszeni. Werwa zignorowała głaszczącego ją chłopaka, odwracając łeb w tamtym kierunku. Sienna wyciągnęła saksę, krojąc jabłko na dwie części. Podała połówkę koniowi, drugą wyciągając w stronę chłopaka.

– Chcesz ją nakarmić? – spytała ciepło.

– A mogę? – Nie czekając na odpowiedź, wziął jabłko z jej ręki. Zawahał się jednak przed podaniem go Werwie.

– Oczywiście.

– Dlaczego pani je kroi? Są małe. A te większe to nawet nasz Uszatek – wskazał na osiołka – pożera w całości.

– Właśnie, te są małe. Gdyby połknęła je w całości, mogłaby się udławić.

– Ooo, nie wiedziałem. – Oczy chłopaka rozszerzyły się jak spodki.

– Jak się nazywasz?

– Finn.

– Wystarczy. Wracaj do roboty, musimy to spakować przed zmrokiem! – zawołał na syna mężczyzna.

– Muszę iść – westchnął chłopiec, ostatni raz drapiąc Werwę między ganaszami. – Pa pa, koniku!

– Nazywa się Werwa – poinformowała go dziewczyna, zanim Finn powrócił do roboty.

– Ładnie. Pa pa, Werwa! – pomachał im i pobiegł w stronę irytującego się już ojca.

Sienna popatrzyła za nim. To spotkanie było najmilszym, co się jej dzisiaj przytrafiło. Z dużo lepszym humorem dosiadła nakrapianego konia i ruszyła w drogę powrotną do zwiadowczej chatki. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top