Rozdział 5

Rozmawiali ze sobą, dopóki prowadzący nie zawołał zawodników kolejnej walki. Eliza pokiwała głową ze zrozumieniem, kiedy zwiadowca przeprosił ją i udał się na środek stodoły. Zanim przecisnął się do ringu, przeciwnik już na niego czekał. Byczy Gary nie posiadał pod skórą ani grama tłuszczu. A przynajmniej tak wyglądał. Wysoki, chudy, z wszystkimi ścięgnami, mięśniami i kośćmi rysującymi się pod nierówno opaloną skórą, nie wydawał się typem człowieka ujarzmiającego byki. Włosy i zarost miał równie niechlujne, a jego spodnie cerowano co najmniej pięć razy. Po lewej stronie brzucha widniała okrągła blizna, średnicą pasująca do byczego rogu. Dodatkowo mężczyzna miał wytatuowaną głowę byka na ramieniu. Swoją drogą, w Cotharze można było znaleźć niemal wszystko, zapewne i tatuatora. Z racji wzrostu i przyzwyczajenia do walk, mężczyzna lekko się garbił.

Zwiadowca przystanął przed samą areną, zdjął wierzchnią tunikę i koszulę. Widząc za sobą Elizę, podał jej ubrania.

– Potrzymasz?

Ta uśmiechnęła się tylko, przejmując jego rzeczy.

Chase schylił się, przechodząc pod barierką. Wyprostował się jak struna, wolnym krokiem podchodząc do przeciwnika na środku wyznaczonej do walki przestrzeni. Uśmiechnął się po szelmowsku, słysząc zachwycone krzyki i wzdychania żeńskiej części widowni, jeszcze głośniejsze od tych na widok Ankera.

– Gotowi na kolejny pokaz siły, zwinności i wytrwałości? Bo właśnie zaczynamy czwartą walkę! Przed wami dobrze znany wam poskramiacz byków, Byczy Gary! – Gary potrząsnął uniesioną pięścią. – Jego przeciwnikiem będzie nowy zawodnik, Chase z Araluenu! Zobaczmy, czy nasz miejscowy Gary poradzi sobie z paniczem ze stolicy! – Komentator odsunął się pod samą barierkę, gotów ewakuować się na zewnątrz. – Zaczynajcie!

Oboje oponentów uniosło pięści bliżej twarzy. Żaden nie spieszył się do ataku z dwóch zupełnie różnych powodów. Gary podejrzliwie mierzył wzrokiem o głowę niższego przeciwnika, szukając słabych punktów w obronie i obmyślając pierwszy atak. Zwiadowca zamierzał odparować pierwsze ciosy, zmniejszyć pewność przeciwnika, nie będącego w stanie przebić się przez żelazną barierę ramion, i wtedy dołożyć kilka szybkich, skutecznych ciosów.

W końcu Chase, znudzony czekaniem na ruch rzekomego poskramiacza byków, zaczepnie wyprowadził proste uderzenie. Czujny przeciwnik zareagował odruchowo, blokując i odskakując w tył. Dzięki długim nogom i rękom miał większy zasięg. Teraz i on oddał, dokładając jeszcze jeden cios z drugiej ręki. I jeszcze kilka kolejnych. Chase bronił się od niechcenia. Mógłby wykończyć miejscowego zawodnika w kilka sekund, po tym, jak zapoznał się z jego stylem walki. Ale nie o to chodziło w pokazowych turniejach. Tłum obserwatorów nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby zakończył starcie po jednej akcji. Motłoch pragnął widowiska.

Wymienili jeszcze kilka ciosów. Nadszedł czas, kiedy Chase zadecydował o przyspieszeniu zakończenia. Przypuścił pierwszy poważny atak, zmuszając przeciwnika do gwałtownego odskoczenia. Gary się nie poddawał. Stał się dużo bardziej agresywny, widząc, jak zwycięstwo staje się coraz bardziej odległe, wręcz nieosiągalne. Krwawił z rozciętej wargi, policzek zaczynał mu puchnąć, podczas gdy zupełnie nowy zawodnik, niewidziany dotąd w walce przez nikogo z Cothary, jedynie odrobinę się spocił.

Ostateczne rozstrzygnięcie nastąpiło prędko. Jednej rzeczy Chase nie przewidział. Gary zdecydował się na desperacki ruch, czując przegraną. Nie mógł przeboleć nienaruszonego żadnym ciosem oponenta. Odsłonił się i z całej siły zdzielił go w twarz na ułamek sekundy przed tym, jak sam otrzymał ostateczny cios. Padł na ziemię. Podparł się rękoma, zostając na kolanach. Na moment go zamroczyło. Zwiadowca bezceremonialnie kopnął go w bok, nie za mocno, na tyle, by Byczy Gary wylądował na plecach.

Chase zaklął, próbując powstrzymać krwawienie z rozciętej brwi. Mógł tego uniknąć. Sędzia doskoczył do niego, klepiąc po plecach i gratulując.

– No, no! Mamy kolejnego pretendenta do walki o wysokie stawki! Przyznać się, kto stawiał na panicza, he, he! – Ściszył głos, zwracając się do zwiadowcy. – Zostaniesz z nami na dłużej, mam nadzieję. Możesz się tu nieźle dorobić.

– Gdzie odbiorę wygraną?

– Tam, przy tym żłobie stoi bukmacher. Wrócisz do nas za tydzień?

Chase uspokoił go skinieniem dłoni, drugą wciąż przyciskając do rany. Zszedł z ringu, poklepywany przez kolejnych ludzi. Odpędził się od nich dłonią, rozdrażniony pulsującym bólem. Odebrał ubrania od Elizy, przyjmując od niej kawałek szmaty. W tle komentator zapowiadał kolejne starcie.

– Proszę państwa, Chase wróci za tydzień, więc nie zapomnijcie! A teraz, przygotujcie się na przedostatnią walkę wieczoru...!

– Tyle by było z unikania ciosów na twarz. – Młoda kobieta zganiła go, pomagając wycierać krew, zalewającą oczy. – Idź z tym do Mavis Green, miejscowej lekarki. Pewnie skończyła składać Ankera.

– Poradzę sobie.

– To rozcięcie wymaga szycia. Nikt nie zrobi tego lepiej od Green. Szkoda twarzy.

– Dzięki za potrzymanie rzeczy. – Odwrócił się, lekko poirytowany. Nagle zmienił zdanie. Nie powinien rzucać podejrzeń, rezygnując z wizyty u lekarza. Silas na pewno by go zszył, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć. – Odprowadzisz mnie?

– Żebym przegapiła kolejną walkę? – prychnęła, lecz wciąż z sympatią. – Wyślę z tobą koleżankę. Przyjdź do mnie do gospody na jutrzejszy obiad. Gdzie tak w ogóle się zatrzymałeś?
– To nie ma znaczenia, na następną noc przeniosę się do ciebie. – Zabrzmiało to dwuznacznie, ale żadne z nich się o to nie obraziło. Wręcz przeciwnie, Eliza zbliżyła się i szepnęła mu do ucha.

– "Lisia Przystań" cię ugości. Najlepiej w całej Cotharze.

– Do zobaczenia jutro, pani właścicielko – wymruczał zniżonym głosem.

– Lucy! Zaprowadź proszę Chase'a do Mavis Green.

– Oczywiście, Elizo!

To wydało się dziwne. Trochę nietypowe, żeby Lucy aż z takim oddaniem posłuchała rozkazującej jej koleżance, ale zwiadowca szybko przestał o tym myśleć, skutecznie zajmowany przez piekące rozcięcie. Przynajmniej poznał kolejną osobę, samą właścicielkę gospody. To cenne źródło informacji, które planował dobrze spożytkować. A atrakcyjność Elizy ani trochę mu nie przeszkadzała. Od zbyt dawna nie zbliżył się tak do żadnej dziewczyny, bo choć spotykał miłe, urodziwe panienki, z żadną nie udało mu się tak porozmawiać. Karczmarka nie siliła się na bycie miłym. Coś go w niej zaintrygowało. Zrównoważona mieszanka intelektu i piękna zawsze go pociągała, jak w przypadku Allie. Nowe lenno dawało mu szansę na nowe życie i nowy początek, i choć nic nie wskazywało na to, by miał się zakochać, nie zamierzał odmawiać sobie innych uciech.

W milczeniu dotarli przed dom uzdrowicielki. Drewniana chata z solidnych balii stała na samym uboczu miasta. Do wejścia przechodziło się przez ogród z ziołami zasadzonymi na grządkach. Wąska ścieżka, biegnąca między nimi, zaprowadziła ich pod drzwi.

Na ganku siedziało dwóch Skandian. Jeden z nich zabijał czas, rzucając nożem o ziemię. Drugi, zafrasowany, oparł głowę na pięści, wpatrując się w pustą przestrzeń przed sobą. Oboje zerknęli na nowo przybyłych. Ze środka dobiegło ich ciche stęknięcie i stłumiony kobiecy głos. Lucy zapukała w drzwi, czekając na odpowiedź.

– Do jasnej cholery! – Dobiegł ich wyraźny krzyk. – Zaraz!

Minutę później otworzyła im kobieta w średnim wieku, wzrostem przewyższająca ich oboje. Kilka dobrych centymetrów dodawał jej kok z rudych włosów, upiętych na czubku głowy. Szarozielone oczy mierzyły ich nieprzychylnym spojrzeniem znad złamanego niegdyś nosa.

– Zacznę pobierać podwójne opłaty!

– To ja pójdę... – Lucy chyłkiem wycofała się i oddaliła szybkim krokiem.

Chase uśmiechnął się, unosząc dłonie w uspokajającym geście.

– Zaczekam.

– Ja myślę. To nic nie zmieni, czeka mnie bezsenna noc przez te wasze walki!

– Jeśli jest pani aż tak zajęta, poproszę kogoś innego. Znajomy mnie pozszywa.

– Żebym potem miała po nim poprawiać? Mowy nie ma, zaczekaj tutaj. – Wskazała mu krzesło ustawione zaraz za drzwiami.

Chcąc uniknąć dalszych połajanek, od których zaczynała pulsować mu głowa, posłusznie zajął miejsce. W przeciwległym rogu pomieszczenia, na pochylonym fotelu pół siedział, pół leżał Anker, z połową twarzy obłożoną szarą papką i obandażowanymi dłońmi, opartymi na podłokietnikach. Uzdrowicielka zszywała ostatnią ranę na jego ciele, używając do tego cienkiej, półokrągłej igły. Skandianin czasami stęknął, momentami głośniej wciągał powietrze. Mimo ukłuć, siedział spokojnie. Oprócz kącika leczniczego, w pomieszczeniu znajdowało się też biurko, zastawione słoikami w wielu rozmiarach, pojemniki i skrzynie, niektóre zamknięte na kłódkę, dwa łóżka, nakryte prześcieradłami, oraz drewniana balia, będąca w stanie wygodnie pomieścić rosłego mężczyznę. W rogu, na wypchanym sianem posłaniu, wylegiwał się rudy kot, leniwie obserwując ludzi spod półprzymkniętych oczu. W pewnym momencie wstał i przeciągnął się. Nie miał jednej łapy. Zamiast dostojnie kroczyć, przekicał w podskokach do wyjścia, gdzie w drzwiach wydrążono mały otwór z zapadką. Przez nią koci inwalida opuścił dom, udając się na nocne łowy.

– Niech zgadnę, walki pod "Lisią Przystanią"? – Uzdrowicielka stanęła przed zwiadowcą, skończywszy z Ankerem. Skandianin wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz, dziękując za opiekę medyczną. Od razu otoczyli go towarzysze, pozwalając mu się wesprzeć na ramionach.

– Jedna walka. Udana. – Chase sprostował i pochwalił się, swoim zwyczajem zawadiacko przechylając głowę.

– Wstań i zdejmij koszulę, muszę cię zbadać.

– Zapewniam panią, zarobiłem tylko jeden cios. – Wskazał na krew cieknącą po policzku. Niemniej jednak zastosował się do polecenia i ściągnął górną część garderoby. Wyprostował się, podczas gdy kobieta uciskała jego boki, szukając wszelkich złamanych żeber, krwotoków wewnętrznych lub jakichkolwiek innych urazów.

– Zapraszam na fotel. – Mavis skończyła oględziny i wskazała mu leżankę. Sama usiadła na wysokim stołku. – Głowa do tyłu.

Oczyściła ranę zniszczonymi od pracy rękoma, wycierając twarz zwiadowcy wilgotnym kawałkiem materiału. Odkaziła rozcięcie i zabrała się za zszywanie. Spokój, jaki okazał przy tym poprzedni pacjent, teraz nie wydawał się niczym wyjątkowym. Mavis znała się na rzeczy. Ukłucia lekko szczypały, ale ból był znikomy, zwłaszcza w porównaniu do tego, co czuł, kiedy zszywał go jego dawny mistrz, a nawet zielarz z Chessville. Za dobrze wykonaną robotę Chase zapłacił uzdrowicielce srebrną monetę, czwartą część wygranej w walce. Kobieta, po wręczeniu jej zapłaty, zmrużyła podejrzliwie oczy.

– Zazwyczaj płacą mi o połowę mniej.

– Masz wprawną rękę. Nic nie poczułem, jak mnie szyłaś.

– Właśnie dlatego nie powinieneś odwiedzać partaczy.

– Często przychodzą do ciebie ludzie poobijani w walkach?

– Nie interesuję się walkami, ale organizowane są od co najmniej dwóch lat, zazwyczaj w soboty, sądząc po nagromadzeniu pacjentów w te noce. Nie mam wtedy czasu dla wszystkich potrzebujących mojej pomocy. – Wyraźnie się zafrasowała, ściągając usta i patrząc w podłogę.

– Nie pomożesz wszystkim. Ale robisz dobrą robotę.

– Szyję kretynów, zbyt zajętych durnymi walkami, żeby pomyśleli o innych chorych, potrzebujących pomocy i mojej uwagi. Nie mamy wystarczająco dużo uzdrowicieli, a ja nie mam czasu szkolić innych. Naprawdę nie jest lekko. Przede mną kolejna bezsenna noc, a muszę jakoś pozostać w formie.

– Mavis – przerwał jej spokojnym, poważnym tonem.

– Słucham? – Zaczerwieniła się lekko, zawstydzona nagłym upustem negatywnych emocji.

– Zdarzało ci się leczyć pojedyncze przypadki bójek? Ludzi, którzy wyglądali na pobitych albo celowo zranionych? Pomijając zorganizowane walki.

– Po co ci ta wiedza?

– Masz okazję pomóc.

– Nie rozumiem.

– Wiesz, czym zajmują się zwiadowcy?

Uzdrowicielka ponownie zmarszczyła brwi.

– Wydaje mi się, że tak – rzekła ostrożnie. – Parę miesięcy temu składałam tutejszego zwiadowcę, starszy mężczyzna, ale w doskonałej formie.

– Słyszałem o niefortunnym wypadku.

– Pieprzył coś o jakimś zbrodniczym syndykacie. Ja rozumiem, walki i drobni przestępcy na ulicy, czasem kogoś pobiją, kogoś okradną, ale syndykat?

– Mam do ciebie wielką prośbę. Kiedy następnym razem przyprowadzą do ciebie kogoś ciężko pobitego, i nie będzie to uczestnik zorganizowanych walk, mogłabyś mnie o tym poinformować?

– Człowieku, przecież mówiłam, że nie mam czasu nawet się porządnie wyspać...

– W porządku, będę przychodził raz w tygodniu.

– Mam ci sprzedawać informacje?

– Przysłużysz się temu lennie. W zasadzie, to całemu królestwu.

– Co ty bredzisz?

– Pomożesz mi pozbyć się przestępczości. Będziesz miała mniej ludzi do ratowania.

Wyszedł, ignorując skonsternowaną znachorkę. Kobieta otrząsnęła się wraz z kolejnym pukaniem do drzwi. Wzięła głęboki wdech.

– Proszę!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top