Rozdział 29

Goście gospody rozsunęli się, aby zrobić miejsce dla nadciągającego Dereka deLeon, najbogatszego człowieka w mieście. Potentat z Cothary nie musiał zwalniać, krocząc rozpędzony przez zabrudzoną resztkami jedzenia podłogę z desek, prosto do kontuaru, a potem na zaplecze.

– Gdzie jest karczmarka Eliza? – zapytał głośno, odszukując kucharza w kuchennym labiryncie.

– W magazynie na tyłach, panie deLeon.

– Dziękuję, Peter.

Energicznie szarpnął drzwi, prowadzące na podwórze. Zaczynało się ściemniać. Drzwi zamknięto od środka. Nie zrażając się, zapukał w nie trzykrotnie.

– Pani karczmarko! Przyszedłem uregulować rachunek za solony słonecznik.

– Wejdź, proszę – dobiegło ze środka.

Nie zwlekając ani chwili nacisnął klamkę. W środku zastał trójkę dodatkowych ludzi z niewyraźnymi minami na zbójeckich twarzach.

– Idźcie – rozkazała Eliza, machając ręką na swych podkomendnych. Odwróciła się i niespokojnie przeszła od beczek z kradzionym piwem do ściany zastawionej workami mąki, również zagrabionymi.

– Zdradziłaś się zwiadowcy – zaczął najbogatszy mieszkaniec miasta. Usiadł na jednej z beczek, krzyżując nogi, przyodziane w oficerki z lakierowanej skóry.

– Lepiej, żebym ja to zrobiła, zanim sam się dowie.

– Dałaś mu uciec – kontynuował beznamiętnie.

– Naprawię ten błąd.

– Dlaczego od razu go nie zabiłaś?

– Chciałam przeciągnąć go na naszą stronę. Inaczej, gdybyśmy zabili tego, to pojawi się kolejny. I kolejny. To zacznie wzbudzać podejrzenia.

– Nie możesz igrać sobie ze zwiadowcami. Jeśli już chcesz jakiegoś wciągnąć do współpracy, następnym razem spróbuj szantażu. Albo upewnij się, że naprawdę trzyma naszą stronę.

– Przejdźmy do mojego pokoju. Nie będę z tobą rozmawiać tutaj – zażądała Iris, chcąc na moment uciec od trudnego tematu. Podróż przez wewnętrzny dziedziniec, zaplecze i klatkę schodową zapewniłaby jej kilka cennych minut na obmyślenie dalszej linii obrony, tak przed zwiadowcą, jak i przed swoim rozmówcą. Nie pozostawiła wyboru Derekowi, przemykając do wyjścia. Ekstrawagancki mężczyzna z gracją zeskoczył z beczki. Strzepnął niewidzialny kurz z peleryny, noszonej na modłę iberiońską, i ruszył za karczmarką.

– Musisz podjąć decyzję dzisiaj. Co dalej ze zwiadowcą? – zaczął, kiedy tylko szczęknął klucz w zamku w drzwiach od sypialni.

– Pozbędę się go. – Eliza podeszła do biurka. Odłożyła klucz na blat i objęła się, dłonie zaciskając na ramionach.

– Jak? Iris, nie możesz zaniedbywać takich rzeczy.

– Nie pouczaj mnie – odgryzła się, krzywiąc usta. – Zaszantażuję go.

– Czym? W jaki sposób? – Derek podszedł bliżej, rozkładając ręce w geście niecierpliwego oczekiwania na oświecenie.

– Nie wiem jeszcze, dobra?! – wybuchła, pochylając się ku rozmówcy. – Nie ułatwiasz – dodała spokojniej.

DeLeon głośno wypuścił powietrze.

– Zastanówmy się nad tym – zasugerował, bawiąc się końcówką podwiniętego wąsa. Podszedł bliżej i położył dłoń na ramieniu Elizy. Ta sięgnęła do jego palców, gładząc je w zamyśleniu.

– Rhett opowiedział mi o pościgu. Zwiadowca jest ranny, Bob postrzelił go z kuszy w nogę. Po tym spadł z dachu. Zwiadowca, nie Bob.

– Czyli sprawność zwiadowcy ograniczono. Tym bardziej powinniśmy zadziałać teraz. – Derek dołożył rękę na drugie ramię karczmarki i ścisnął lekko.

– Drugim zajęła się Sia. To kwestia czasu, aż go zlikwiduje.

– Akurat czasu nam brakuje. – Nachylił się nad jej twarzą.

– Nie ułatwiasz. – Uciekła wzrokiem, a usta ściągnęła w niezadowolonym grymasie.

– Załóżmy, że twoja podopieczna zabija starego. – DeLeon postarał się o mniej napastliwy ton. – Co z pozostałymi?

– Zapewne szykują się do wysłania raportów do dowództwa. Możemy spróbować je przechwycić. Kontrolujemy posłańców, strzeżemy dróg wylotowych z lenna. Jeśli jednak zwiadowca wyjedzie samemu lub, co bardziej prawdopodobne, wyśle dziewczynę, z pomocą Brysona zaradzimy temu. Baron się wszystkiego wyprze i zwali winę na starego świra Silasa. Złoży skargę. Chase'a albo przeniosą, albo wywalą. To byłaby najlepsza opcja, bo zabicie trójki zwiadowców w tym samym czasie jest co najmniej podejrzane.

– Bardzo chciałbym wierzyć w to, że nie jest to tylko wymówka do utrzymania pięknego Chase'a przy życiu – oznajmił Derek zgryźliwie. – Namieszał ci w głowie.

Oboje niemal podskoczyli na donośny dźwięk stukania, czy raczej energicznego uderzania w dębowe drzwi od sypialni.

– Pani Elizo, Sia do pani!

– Niech zaczeka.

– Obawiam się, że nie zostało jej wiele czasu!

– Co? – Iris dotruchtała do drzwi, otwierając je gwałtownie.

– Wykrwawia się. – Kucharz Peter wskazał kciukiem na schody.

Zapominając o Dereku i problemie zwiadowców, Eliza zbiegła na dół, przez kuchnię docierając do przedsionka. Na klepisku leżała Sia, oparta głową o ścianę za piecem. Bladymi dłońmi przyciskała kuchenną szmatę do lewego biodra, zakrwawionego wokół wystającej ponad skórą rękojeści noża. Widząc nadbiegającą karczmarkę, uniosła głowę, uśmiechając się przez grymas bólu.

– Zabiłam go. Zabiłam zwiadowcę! – wykrzyknęła w euforii, po czym syknęła z bólu.

– Spokojnie. Peter, biegnij po uzdrowiciela! – Eliza rozkazała kucharzowi, samemu klękając przy Sii. – Świetnie się spisałaś!

– Zranił mnie, ale przyjechałam powiedzieć, że go zabiłam. – Kelnerka mamrotała dalej przymykając oczy.

– Dziękuję, dobrze zrobiłaś. Jestem z ciebie dumna. – Karczmarka nie przestawała do niej mówić. – Proszę, Sia, spójrz na mnie.

Nastoletnia zabójczyni zmrużyła oczy, nie tracąc w nich blasku niezdrowego uniesienia.

– Nie zawiedziesz się na mnie!

– Wiem, Sia, wiem. – Gładziła ją po głowie, obejmując ramieniem jej kościste i wąskie ramiona. – Dlaczego medyka jeszcze tu nie ma?! – Podniosła głos, rozglądając się w około.

– Elizo, przyjdę później dokończyć nasze rozliczenia.

– Tak, tak, idź już.

*

Wiedząc, że w mieście zrobiło się niebezpiecznie, Sienna zaniechała standardowych objazdów. Zwłaszcza, że najpierw musiała odzyskać swojego konia. Zarówno Werwa jak i Pług zostały w miejskiej stajni jeszcze w piątek, przed walkami. Bez wierzchowców mobilność zwiadowców została mocno ograniczona. W razie nakrycia przez przestępców, nie mieliby jak uciec. Wieczorem zamierzała zakraść się do Cothary i wyprowadzić z niej niezastąpione zwierzęta.

W ciągu dnia nie miała zbyt wiele do roboty. Upewniła się, że Cooperowi się nie pogarsza, przygotowała jedzenie dla wszystkich na cały dzień, pokazała kobietom miejsca z krzewami owocowymi i jabłoniami, zlecając im nazbieranie soczystych przekąsek.

Po wyznaczeniu zadań innym mogła na spokojnie naradzić się z Chase'em. Idealnym pretekstem do wspólnej narady z daleka od wścibskich uszu pani Brown, bądź co bądź, rasowej wieśniaczki, było zabranie rannego zwiadowcy nad rzekę. Dziewczyna prowadziła go wydeptanymi przez zwierzęta scieżkami, pozwalając mu oprzeć się o nią ramieniem, jako że mężczyzna lekko kulał. Po jakimś czasie oddalili się na bezpieczną odległość. Nie zaprzestając spaceru, rozpoczęli naradę.

– Musimy wymyślić plan działania – zaczęła Sienna zdecydowanym tonem. – Wiemy, kto jest naszym celem, chociaż straciliśmy przykrywkę i prawdopodobnie całe lenno na nas poluje.

– Trzeba aresztować Elizę i ludzi z listy, najlepiej jednej nocy.

– Trzeba – powtórzyła, mrużąc oczy. – Ciekawe komu, skoro ty ledwo chodzisz.

– Daj mi trzy dni.

– Nie możesz nawet strzelać z łuku!

– Dam sobie radę i bez tego, jeśli mam aresztować ich pojedynczo.

– Trzeba pomyśleć, gdzie będziemy ich trzymać.

– Wrzucimy ich do jakiejś piwnicy.

– Miasto jest pod kontrolą syndykatu.

– Pospieszymy się. W ciągu jednej nocy nikt ich nie odnajdzie.

– Obyś miał rację.

Dotarli nad rzekę, w tym miejscu z obu brzegów osłoniętą kurtyną drzew i krzewów. Chase ciężko usiadł na brzegu. Przetarł dłonią zroszone potem czoło. Sienna stanęła nad nim. Niecierpliwie kopnęła suchą gałązkę.

– Wstań, pomogę ci się rozebrać. Sama chcę się schłodzić.

– Dobra, już wstaję.

Podniósł się, krzywiąc twarz. Współpracując, sprawnie uwolnił się z przepoconych ubrań. Wszedł stopami do rzeki, powoli wchodząc głębiej. Woda łagodziła ból i przyjemnie chłodziła. Przymknął oczy i stanął po szyję w rzece. Zanurzył twarz, rękoma przeczesując włosy, opuszkami palców masując skórę. Wyprostował się, akurat by zobaczyć, jak Sienna zdejmuje płaszcz i buty. W koszuli i spodniach weszła do brunatnej od mułu wody.

– Mogę się odwrócić – powiedział drwiąco, przekrzywiając głowę i marszcząc brwi na ten osobliwy widok. – Chyba, że wolisz uprać ubranie razem z sobą.

– I tak muszę je wyprać – odpowiedziała wymijająco.

– A potem wysuszyć na drzewie.

– Wyschnie na mnie, jest gorąco.

– Jak uważasz. – Wzruszył ramionami i ponownie się zanurzył.

Dziewczyna przepłynęła kawałek, stając nieco dalej od zwiadowcy. Rozpuściła włosy, uprzednio związane w ciasny warkocz. Na zaniedbanych, cienkich kosmykach pozostały odgięcia od zaplecenia.

Stracili poczucie czasu, siedząc w wodzie, w poczuciu nieważkości i lekkości. Z rzeki wywabiła ich dopiero gęsia skórka, pokrywająca ich ciała po długiej kąpieli. Szczękając zębami wyszli na powierzchnię. Sienna rozścieliła na trawie swój maskując płaszcz, by zaraz potem położyć się na nim w słońcu, teraz przyjemnie ogrzewającym twarz. Zazdroszcząc jej chyżości, Chase powolnymi ruchami starca wdrapał się na brzeg, sięgnął po własną pelerynę, pozostawioną na gałęzi drzewa. Rozrzucił ją na ziemi. Sycząc z bólu, kucnął i usiadł obok dziewczyny.

– Zanim zaczniemy akcję aresztowania ludzi z Budrostomu – odezwał się, starając się emanować obojętnością – upewnij się, że lady Alice Smoke wyjechała z Thiscord.

– Co? – mruknęła, nie otwierając oczu w błogim lenistwie. – Dlaczego? Kto to?

– Nieważne. Powiedzmy, że znajoma – uciął, odwracając się i wyciskając kropelki wody z końcówek włosów. – Proszę, przekaż jej, by wyjechała jak najszybciej – dodał z naciskiem.

Dziewczyna mruknęła pod nosem coś o ratowaniu z opresji niebezpiecznych kochanek. Potem zmieniła ton na zupełnie neutralny.

– Jak wygląda? Sprawdzę, czy nadal jest na zamku.

Zwiadowca opisał arystokratkę, używając wyjątkowo dużo, jak na siebie, słów.

– Na pewno ją rozpoznasz. Ubiera się najlepiej z całego dworu – zakończył charakterystykę, spoglądając w kierunku północno-wschodnim, gdzie ponad szczytami drzew wznosiło się wzgórze, zwieńczone zamkiem Thiscord. – No i jest najładniejsza.

– Łał. – Sienna podniosła się do pozycji siedzącej i po raz pierwszy od wyjścia z rzeki spojrzała na rozmówcę. – Jesteś zakochany.

Mężczyzna tylko wzruszył ramionami. Odwrócił głowę w bok, mrużąc oczy od oślepiającego słońca, przez co wykrzywił usta. W szparkach po obu ich stronach uwydatniły się jego kły. Za to dziewczyna, tkwiąca idealnie w jego cieniu, patrzyła na niego roziskrzonymi, szerokimi jak złote monety, oczami.

– Opowiedz mi o niej więcej! Jak się poznaliście?

Zamarła z ustami, otwartymi w radosnym oczekiwaniu. Już myślała, że nie doczeka się reakcji, kiedy zwiadowca przemówił.

– A kurwa, co mi tam. – Usiadł wygodniej, opierając się o ziemię prawą, zdrową ręką. – Znam ją od zawsze. Kocham ją, też od zawsze. – Poruszył się, szukając wygodnej pozycji. Żadna nie dawała mu tyle komfortu przy temacie, na który z nikim dotąd nie rozmawiał, przeżywając swoje problemy w samotności, starając się o nich nie myśleć. – Mieszkaliśmy obok siebie. Pozwalano jej się z nami bawić. Nami, dzieciakami z miasta. Podobałem jej się. Nawet zanim zostałem zwiadowcą. Wtedy spędzałem czas głównie na bójkach z innymi bachorami. Wszyscy byliśmy małymi chujkami, ale kilku z nich naprawdę zasługiwało na areszt. Dzieci to najgorsi psychopaci. Zajebałyby cię, bo śmiałeś się im postawić, albo, bo byłeś od nich w czymś lepszy.

Ale o Allie. Jakoś dwa miesiące temu pochwaliła się znalezieniem kandydata na męża. Pogratulowałem jej i poszedłem się zachlać.

– Nie powiedziałeś jej o tym, że ją kochasz? – Nie chcąc zabrzmieć impertynencko, Sienna użyła najdelikatniejszego tonu, zarezerwowanego do tej pory dla dzieci i ofiar przestępstw.

– Nie chciałem, by mnie żałowała. – Wzruszył ramionami, lecz tym razem po to, aby odwrócić uwagę od łamiącego się głosu. Chciał wstać i odejść, aby zyskać trochę czasu na opanowanie. Zamiast tego stęknął i przekręcił na siedzeniu z rezygnacją. – A tym bardziej nie chciałem, by było jej smutno z mojego powodu.

– Takie małżeństwa rzadko się udają – rzekła z współczuciem, dotykając jego ramienia. – Ojciec zapewne zabronił jej wychodzić za ciebie.

– Chuj z ojcem, on nic nie wiedział. Allie sama wybrała syna jakiegoś barona, rezygnując z nas. Nie chciała spędzać większości życia w samotności, podczas gdy ja ryzykowałbym zdrowiem na kolejnych misjach. Nie każdemu musi odpowiadać takie życie.

– Czekaj. – Sienna wyprostowała się gwałtownie, jak porażona gromem, łącząc kropki wspomnień z wczesnych lat szkolenia. – To ty zabrałeś dziewczynę na zlot? To była Allie? – Było widać, że z wielkim trudem utrzymuje kamienną twarz.

Chase natomiast uniósł kącik ust, dumny ze swoich dawniejszych wybryków.

– Nigdy nie widziałem jej tak podekscytowanej.

Sienna nie wytrzymała. Wybuchła głośnym śmiechem, podrywając siedzące dotychczas na gałęzi nad ich głowami ptaki do panicznej ewakuacji.

– Czyli... to ty... Hahaha! – Nie mogła przestać, zwłaszcza, kiedy przypomniała sobie więcej szczegółów z tamtego zdarzenia na swoim pierwszym zlocie. – To ty pomyliłeś konia swojego mistrza z koniem Michaela Sly!

– Były identyczne! – Żachnął się. – Zwłaszcza po nocy. Konie Sly'a i mojego mistrza Bertrama były braćmi – tłumaczył się, w miarę, jak dziewczyna śmiała się coraz głośniej. – Powiedziałem Bertramowi, że zabiorę nasze konie nad rzekę, dzięki czemu Allie mogła się między nimi schować.

– Ja nie mogę, pomylić konia!

– Gdyby nie to, że Sly poszedł szukać swojego akurat wtedy, nikt nigdy by się nie dowiedział. Opowiedziałbym o tym wszystkim sam mistrzowi na koniec zlotu, żeby zobaczyć jego minę. – Dopiero teraz Sienna uspokoiła się, z zainteresowaniem spoglądając na swojego towarzysza. – Pewnie by się roześmiał i rzekł "Doskonałe, Chase! Dawno nie słyszałem tak dobrej historii, będę miał co opowiadać innym na kolejnym zlocie!" – opowiedział, naśladując swojego mistrza, przez co dziewczyna znowu wybuchła śmiechem. Odczekał chwilę. – Swoją drogą – zaczął, kiedy jej chichot przycichł – i tak mi to powiedział, dodając, że historia z pomyleniem konia jest jeszcze lepsza.

– Zabawny jesteś, kiedy się nie dąsasz – powiedziała Sienna, jak tylko skończyła krztusić się ze śmiechu.

– To mój urok osobisty.

– Używaj go częściej, wszystkim będzie przyjemniej.

– Też jesteś w porządku, o ile nie zgrywasz wielkiej pani.

– Cóż, pochodzenia się nie wybiera.

– Byłaś szlachcianką, co?

– Tak, siódmym i najmłodszym dzieckiem Heathertonów z Caraway.

– Jak ich przekonałaś do zostania zwiadowcą?

– Połowa mojego rodzeństwa zdążyło założyć rodziny, zanim skończyłam czternaście lat. Rodzicom było wszystko jedno, czy uda mi się znaleźć męża. Mniemam iż nie liczyli na to specjalnie, znając mnie i moje upodobania do wiejskich zabaw. Uchodziłam za nieco nieokrzesaną.

– Ciekawe. Obstawiałbym raczej nakrycie na stogu siana i przymusowe wysłanie na zwiadowczy termin.

Sienna popatrzyła na niego z ukosa.

– Nie zaczynaj znowu.

– Mówię, co obstawiałem. Myliłem się. Miałaś sporo szczęścia. Wypiłbym za to. – Uniósł rękę, markując gest wznoszenia toastu. Widząc jej rozbawioną minę, dodał: – No co? Lubię wypić, choć niestety, nie jest to wskazane w tym zawodzie.

– Tak samo jak kobieciarstwo.

– Możliwe. Nie mam, jak tego stwierdzić.

– A Eliza, o, przepraszam, szefowa Budrostomu? I to całe całowanie w policzek przy okazji walk?

– Przykrywka.

– Mhm. – Nie wyglądała na przekonaną, ale porzuciła ten temat.

– Nie podrywam cię, chociaż mógłbym.

– Co? – wykrztusiła, zdezorientowana.

– Pracujemy razem, jesteś młoda i ładna. Kobieciarz by to wykorzystał.

– Nie wiem, czy tak bym siebie określiła. Wolałabym być postrzegana jako zwiadowca.

– Jesteś zwiadowcą, dlatego traktuję cię jak zwiadowcę, a nie jak salonowego pieska. – Wyciągnął pięść i lekko trącił dziewczynę w ramię. Szybko tego pożałował, bo instynktownie użył do tego lewej ręki, jako że właśnie po lewej jego stronie Sienna siedziała. – Ała.

– Ostrożnie! – zachichotała, rozbawiona jego nieostrożnością. – No dobrze, możemy na tym poprzestać. – Trąciła go łokciem pod żebro, odwzajemniając koleżeńskiego kuksańca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top