Rozdział 27

Gdyby jego los potoczył się inaczej, a Chase dokonał mądrzejszych wyborów, miałby szansę zostać doskonałym dyplomatą. To wszystko za sprawą doskonałego opanowania gry aktorskiej, a przede wszystkim, mimiki twarzy. Zwiadowca wątpił, że najlepsze królewskie kurierki poradziłyby sobie z ukryciem takiej burzy emocji, które sam w tym momencie przeżywał.

Tymczasem wszyscy goście patrzyli na niego, niczym stado wilków na okrążonego barana. Kelnerka nonszalancko usiadła na blacie, machając chudymi nogami. Uśmiechnęła się do niego. Przyprawiło go to o dreszcze.

– Dysponujesz taką siłą. Po co ci jeszcze zwiadowca? – zapytał, dbając o zachowanie niewzruszonego tonu.

– To ostatnie, czego mi brakuje do osiągnięcia pełnej kontroli, ale i bezpieczeństwa. Masz dużą władzę w tym lennie, jak i poza nim. – Eliza zaczęła oddychać szybciej i patrzeć na niego intensywniej. Nie wiadomo, co podniecało ją bardziej: zwiadowca, czy siła i kontrola, jaką zapewniłby jej sojusz z nim.

– Skoro mam taką władzę w lennie, nie boisz się mnie?

– Nie, nie boję się. Tam, gdzie inni widzą zagrożenia, ja widzę możliwości.

– Przedsiębiorcza z ciebie kobieta. Powiedz mi, skąd w ogóle wiedzieliście, że jestem zwiadowcą?

– Załogant wieży strażniczej cię widział. Podobno pobiłeś jego i jego towarzysza.

– Oni zaczęli – rzucił z miną niewiniątka. Rozbawił tym Elizę. Roześmiała się perliście. Kiedy skończyła, to ona zadała mu pytanie.

– Ty też nie wydajesz się zaskoczony tym, co ci powiedziałam.

– Nie musiałaś nic mówić. Ja też wiem to i owo.

– I mimo tego mnie nie aresztowałeś.

Chase nie odpowiedział. Zamiast tego posłał jej długie, znaczące spojrzenie. Na koniec przedłużającej się ciszy sięgnął po dzbanek z kawą.

– Dziwi mnie, że kobieta, która ukrywa twarz przed członkami swojej organizacji, nie boi się siedzieć w gospodzie z tyloma ludźmi.

– To nie byle ludzie. Byli ze mną od początku, znają mnie, a ja ich.

– Czuję się zaszczycony, dołączając do tego grona.

Eliza prychnęła z rozbawieniem. Chase kontynuował, czując się nieco pewniej z każdą chwilą.

– Eliza to ładne imię, ale czy to tak nazwano cię przy narodzinach?

– Ładne czy nie, tak nazywała się moja prababka. Staroświeckie, musisz przyznać.

– Nie zwróciłem uwagi.

Karczmarka nachyliła się ku niemu, gestem nakazując, by uczynił to samo. Zanim to wykonał, błyskawicznie przyjrzał się jej dłoniom, czy aby nie skrywa gdzieś broni.

– Zdradzę ci moje prawdziwe imię. Jednak możesz używać go tylko w moim łóżku – wyszeptała mu do ucha, łaskocząc je czubkiem swojego nosa.

– Słucham – zniżył głos, przymykając oczy od przyjemnego dotyku i wyrazistego zapachu swojej niefortunnej kochanki.

– Przy narodzinach dano mi imię Iris. – Przeciągała słowa, w sposób, w jaki mówiła do niego w sypialni, tuż zanim przenosili się do łóżka.

– Współczuję konieczności jego ukrywania – odpowiedział, starając się upodobnić do jej stylu wypowiedzi. Imię rzeczywiście przypadło mu do gustu, jak mało które. Po chwili uświadomił sobie, dlaczego. Brzmiało podobnie do imienia kogoś, kogo kochał.

– "Eliza" dobrze się przyjęła. Karczmarka, idealna przykrywka. – Z powrotem rozsiadła się wygodnie, z zadowolonym uśmieszkiem i lekko przymkniętymi oczami. Jej nonszalancja nie była na pokaz, kobieta czuła się panią sytuacji. Jak najbardziej miała ku temu powody.

– No dobrze. Opowiedziałaś mi trochę o sobie. Pasjonująca z ciebie osoba, nie zaprzeczę, ale jaki masz plan na najbliższą przyszłość? Jak to wszystko ma działać?

– Jesteś zwiadowcą. Będziesz robił to, co zwiadowcy robią najlepiej – oznajmiła radośnie, urywając w połowie zdania, z otwartą buzią czekając, aż zapyta ją o rozwinięcie.

Co nie nastąpiło. Chase uniósł brew, typowy dla zwiadowców, oszczędny sposób dając jej do zrozumienia, iż faktycznie jest średnio zainteresowany tym, co miała mu do powiedzenia.

– Będziesz krył się po lasach, co jakiś czas przymkniesz oko na nasze działania. Wykorzystamy cię do ochrony transportu przechwyconych towarów i eskortę na terenie innych lenn. Okazjonalnie ukarasz jakiegoś nieuczciwego kupca, który nie będzie chciał nam zapłacić. W raportach będziesz chwalić dobrą sytuację w Thiscord, tego, jak się rozwija, prosperuje, przy znikomej ilości przestępstw. A to dopiero początek moich pomysłów.

– Nic, tylko pogratulować bystrości.

– Chase, to jak będzie? – Spoważniałą równie szybko, co niespodziewanie. – Przyłączysz się?

Cisza panujaca w gospodzie byłaby nienaturalna, gdyby nie ciche skwierczenie ognia w kuchni i dochodzące z ulicy ciche urywki rozmów przechodniów.

Chase już miał odpowiedzieć tak, w końcu wiadome było, że nie miał wyjścia. Musiał się dołączyć teraz, aby potem jakoś się z tego wykpić. Zawahał się jednak.

Eliza, czy też Iris, była nim zauroczona. Atrakcyjna, rezolutna, przebiegła niczym sam lis w nazwie jej gospody, dodatkowo zręczna i zwinna, z inicjatywą. Kolejne zalety karczmarki przemykały mu przez myśli. Wyobraził sobie, siebie z nią w łóżku, ze skrzyniami złota, żyjących z dnia na dzień życiem pełnym przygód i ekscytujących niebezpieczeństw. Lekki uśmiech na moment przewinął się przez twarz zwiadowcy. Kolejne wygrane walki, pokonywanie coraz to nowych przeciwników. Użeranie się z baronem i jego świtą ograniczone do minimum, kiedy to wszystkim zajmowali się ludzie Iris. Iris.

Alice. Alice uwielbiała drobne wybryki, zwłaszcza tam, gdzie uparcie wierzyła w swoją rację nad rację zakazów ojca, czy przepisów Korpusu. Jednak nie posunęłaby się tak daleko, by dołączyć do kryminalnej organizacji. Szansa na to, by działania Budrostomu dotknęły szlachcianki z innego lenna były znikome, lecz w dalszym ciągu w Cotharze mieszkała jej ciotka, a kto wie, czy nie ktoś jeszcze. Poza tym, wszyscy zwiadowcy zobowiązali się służyć królestwu. Gdyby chodziło jedynie o króla, równie młodego co on sam, a co za tym idzie, z żadnym doświadczeniem, być może nie wahałby się go opuścić. Ale ogrom złych rzeczy, dziejących się w lennie tym jak i innych, w których służył, nie pozwalał mu z czystym sumieniem zmienić strony. Jakkolwiek ciekawsze i bardziej ekscytujące mogłoby być takie życie, nie mógłby z zimną krwią przyczyniać się do dalszego nękania ludu Araluenu, nawet jeśli jego tolerancja na zadawanie i otrzymywanie bólu przewyższała średniego żołnierza, o zwyczajnych cywilach nie wspominając.

Zdecydował się.

– Od początku zyskałaś moje zainteresowanie.Teraz dodatkowo masz mój podziw. Zaimponowałaś mi – mówił, patrząc na rosnące napięcie w oczach Iris. Zawiesił się na moment. Pomyślał o tym, co powiedziałby Alice. – Nie spotkałem jeszcze żadnej kobiety choć w połowie tak intrygującej, jak ty. Będę cię wspierał.

Przywódczyni zbrodniczego syndykatu uśmiechnęła się szeroko.

– Doskonale. Jako mój wysoko postawiony, zaufany oficer, od razu otrzymasz zadanie na dziś.

– Jestem do twojej dyspozycji.

– Pójdziesz do swojej koleżanki-zwiadowcy. Nie obchodzi mnie, czy to ona wcześniej złamała ci serce, masz ją odesłać. – Kiedy Eliza wspomniała o jego złamanym sercu, mężczyzna drgnął nieznacznie. – Dasz jej do zrozumienia, że misja skończona, że jest potrzebna tam, skąd przyjechała. Zanim jednak wyjdziesz, oddasz nam całą swoją broń.

– W takim razie zabieram się do pracy. – Podniósł się, jednocześnie wykładając na blat stołu sztylet, jedyną broń, jaką miał przy sobie.

– Nie tak szybko. – Powstrzymała go, lekko podnosząc głos. – Pójdą z tobą Barry, Bobby i Rhett.

Wymienieni z imienia również się podnieśli. W tym dostawca piwa, dotychczas siedzący do nich plecami w najciemniejszym kącie.

Chase zmierzył ich wzrokiem, przy okazji kiwając im głową. Rhetta znał, pozostałych dwóch jeszcze nie spotkał. Mieli odrzucające, miejscami pokiereszowane twarze i aparycję przydrożnych bandytów. Jeden z nich wyjął spod stołu kuszę, nieco lepszej jakości niż najtańsza, toporna. Z bliska mógłby nawet kogoś z niej trafić.

– Ruszajmy. – Zwiadowca wskazał dłonią na drzwi karczmy.

– Ty pierwszy – warknął Rhett.

Chase uniósł dłonie w uspokajającym geście, po czym skierował się do wyjścia.

Iris patrzyła za nim, aż drzwi się za nim zamknęły. Wtedy zwróciła się do kelnerki.

– Wiesz, co masz robić.

– Oczywiście, Elizo!

Tymczasem Chase kroczył ulicą, spowolniony ciężarem bolesnych informacji bardziej, niż faktycznymi ranami i obiciami. Użalanie się nad sobą musiało poczekać. Teraz intensywnie myślał nad sposobem ucieczki. Przerwał mu szorstki głos Rhetta, idącego za jego plecami.

– Dostaliśmy informację, że kobieta-zwiadowca jest na zamku. Jeśli się pospieszymy, złapiemy ją tam. Nie ma co przedłużać.

– Jestem po najcięższej walce, jaką do tej pory stoczyłem, a wciąż jestem w stanie chodzić. Doceń to. – Spojrzał się przez ramię ze złośliwym uśmieszkiem, ale nieznacznie przyspieszył. Rhett odburknął coś pod nosem. – Spokojnie. Wiem, gdzie pojedzie. Jeszcze dzisiaj odjedzie do siebie.

Wiedział jednak, że nie może do tego dopuścić. Sienna była jego jedyną pomocą, teraz, kiedy Silas leżał ranny. Zresztą nie mógł jednoznacznie określić, czy to nie jest pułapka. A nawet jeśli nie jest, ile kolejnych rzeczy musiałby zrobić dla Iris, by udowodnić swoją wierność.

Rozejrzał się, nieznacznie tylko przechylając głowę. Za kilka kroków mieli znaleźć się koło zaułka, w który mógłby uciec. Kamienica akurat była w remoncie, a rusztowanie umożliwiłoby mu szybkie przedostanie się na dach i dalszą ucieczkę, prosto do stodoły, gdzie zostawił Ścigacza. Dalsza ucieczka byłaby formalnością.

Nieubłaganie zbliżali się do uliczki. Dodatkowy zakręt wyglądał na idealną drogę ucieczki.

Krok, dwa. Minęli zaułek.

Zwiadowca w ostatniech chwili zorientował się, że mogli być na to przygotowani. Czuł na sobie wzrok Rhetta. Trzeba było uśpić czujność dostawcy kradzionego piwa. Dlatego na ucieczkę wybrał kolejny zaułek.

Wyrwał do przodu na dwa kroki przed uliczką, wpadając za róg kamienicy. Usłyszał pierwsze krzyki, mknąc zaułkiem do kolejnego skrzyżowania, aby zawrócić wokół remontowanej kamienicy. Stękał przy tym, czując pracę obolałych mięśni. Pierwszy bełt przemknął mu koło prawego ramienia. Skręcił w kolejną uliczkę i wskoczył na rusztowanie. Zaczął piąć się pod górę w szaleńczym tempie. Usłyszał kolejny wystrzał z kuszy. Tym razem pocisk świsnął dużo za wysoko, wbijając się w drewniany pal od rusztowania. Ponownie rozległ się szczęk naciąganej cięciwy. Niezłomnie pokonał ostatnie piętro. Błyskawicznie spojrzał w dół. Od Rhetta dzieliło go tylko kilka kroków. Mimo to prawdopodobnie dzięki temu uniknął strzałów, jako że kusznik bał się postrzelić nie tego mężczyznę. Rozpędził się, biegnąc szczytem dachu. Nieco wolniej i tylko z pozoru ostrożniej ruszył za nim Rhett. Sądząc po krzykach i kolejnych krokach, dudniących na dachu, dołączył do nich Barry albo Bobby. Chase powoli zwiększał dystans, dobiegając do krawędzi dachu, jednocześnie oceniając odległość od kolejnego budynku. Na szczęście był to poprzedni zaułek, na tyle ciasny, aby go przeskoczyć. Zwiadowca zwolnił na kilka metrów przed przepaścią, dopasowując kroki tak, aby wybić się jak najbliżej krawędzi. Skoczył, celując w dach następnej kamienicy, nieco niższej od tej remontowanej. Przez ułamek sekundy leciał w powietrzu, by zaraz doskoczyć do lekko stromego dachu. Złapał się komina dla odzyskania równowagi, odepchnął się od niego i pobiegł dalej. Tym sprawnym manewrem znowu zwiększył swoją przewagę. Bandyci nie odpuszczali pościgu. Biegli za nim przez kolejne dwa dachy, zbliżając się do stodoły przy "Lisiej Przystani". Nie mieli jednak takiej wprawy, równowagi i szybkości, jaką cechował się przedstawiciel elitarnej formacji Korpusu Zwiadowców.

– Zastrzel go! Zastrzel! – krzyczał Rhett.

Chase biegł dalej. Widział dach stodoły. Znajdował się on dalej, niż poprzednie dachy kamienic, ale był też o wiele niższy. Zwiadowca miał szansę do niego dolecieć. Skupił się na odmierzeniu kroków. Skoczył.

W locie, zaraz po odbiciu, jego lewą nogę przeszył ból, stłumiony przez adrenalinę, ale wciąż wyrazisty. Syknął, tracąc na moment koncentrację. Wylądował krzywo, nie zdążył złapać równowagi. Wywrócił się i runął na podwórze. Upadł na bok, uderzając ramieniem i głową. Napłynęły mu łzy do oczu, ale przynajmniej zachował przytomność. Skoczył na nogi, przy czym jedna się lekko ugięła. Machinalnie do niej sięgnął, ale bełtu nie wyczuł. Pocisk drasnął go w udo.

Szczęśliwie znajdował się tuż przy bramie. Szarpnął za jej przymknięte wrota i wpadł do środka, wołając Ścigacza po imieniu. Koń uniósł łeb, po czym przytruchtał do właściciela. Ten złapał za linę, wiszącą na haku, przełożył przez szyję zwierzęcia i wskoczył na jego grzbiet, popędzając łydkami, dosiadem, czym tylko się dało. Wierzchowiec wystrzelił galopem, potrącając jednego z bandytów, jedynego, który biegł po ulicach. Pozostali dwaj dopiero schodzili z kamienicy, mozolnie szukając kolejnych oparć. Żaden nie ryzykował skoku na stodołę.

Chase kierował koniem łydkami i pociągnięciami za sznurek, starając się wymanewrować pośród plątaniny uliczek. Ludzie uskakiwali przed nim, nieraz wygrażając mu pięściami po tym, jak prawie rozjechał ich, ich dzieci lub stragany. W końcu miasto zastąpił krajobraz wiejski, w miarę jak zbliżali się do rzeki. Pogoń ustała, dzięki czemu mogli zwolnić. Poturbowany zwiadowca wolał ponownie nie upaść, tym razem z grzbietu Ścigacza. W końcu siedział na nim bez siodła. Pokonali bród rzeki, oddzielony od pól i łąk pasmem drzew, dających cień i schronienie dla komarów i innych skrzydlatych owadów, zainteresowanych teraz spoconym koniem. Jedna trójkątna mucha usiadła na szyi wierzchowca. Zirytowany Chase pacnął ją ręką, ale ta tylko przeleciała kawałek dalej i usiadła bliżej strzygących uszu zwierzęcia. Zwiadowca wyciągnął rękę i przygniótł owada, trąc nim o skórę Ścigacza, aż w końcu mucha odpadła bez życia. Niestety, kolejne dwie usiadły po drugiej stronie szyi. Koń poruszył sierścią, a kiedy to nie zadziałało, wstrząsnął grzywą. Na szczęście od rzeki dzieliło ich kilka kroków. Wierzchowiec wszedł do niej bez oporów, ostrożnie acz stanowczo wkraczając w rozlaną po szerokim obszarze wodę. Dalej kontynuowali stępem.

Niebawem zajechali pod pustą chatkę Silasa, gdzie mieli zebrać się późniejszym popołudniem. Zatrzymał konia przed gankiem, zdjął sznurek z jego szyi i, łapiąc grzywy, zarzucił nogę nad jego zadem, zsiadając ciężko. Zaraz syknął z bólu. Nie od twardego lądowania, lecz od uniesionej lewej ręki, opierającej się o kłąb Ścigacza przy zeskakiwaniu. Zakłuło go między szyją a ramieniem. Łapiąc się za bolące miejsce, dokuśtykał do drzwi chatki. Po opadnięciu emocji i wyjściu ze stanu podwyższonej czujności, coraz mocniej odczuwał zarobioną ranę na udzie. Zamknął za sobą drzwi, po czym dotarł do łóżka. Usiadł na nim, dysząc ciężko. Zaraz potem wstał, zbierając się w sobie po raz ostatni. Wyciągnął naczynie z wodą i dwa bandaże, by przemyć i opatrzeć nogę. Potem nie zadał sobie trudu, by z powrotem ubrać na siebie spodnie. W samej bieliźnie opadł na łóżko, zaciskając oczy z tępego bólu, coraz bardziej dokuczającego mu przy ramieniu.

Cierpiał podwójnie. Czuł, jak wstyd i żal ściskają mu przełyk. Dał się podejść bandzie rozbójników. Dobrze zorganizowanej i prosperującej, lecz wciąż tylko bandzie rozbójników, okrutnych, złych i podłych wsiurów, którzy równie dobrze mogliby napadać wiejskie wozy na gościńcu.

Do tego tym wszystkim zarządzała Eliza. Przechytrzyła go kobieta. Wykorzystywała go, a nie na odwrót, jak wydawało mu się wcześniej. Jednak informacje miały o wiele wyższą wartość, niż chwilowe zaspokojenie potrzeb i ucieczki od dręczących go myśli o Allie. Za każdym razem, kiedy karczmarka go całowała i dotykała, nie robiła tego z sympatii ani czułości, których tak bardzo pragnął, a do czego nigdy by się nie przyznał.

Żal do Elizy zagłuszył w nim tęsknotę do swojej prawdziwej miłości. Zaśmiał się, uświadamiając sobie groteskową sytuację. Zastąpił jedną porażkę drugą. Pozostawało mu jedynie skupić się na obaleniu syndykatu, mobilizując do tego wszystkie siły. Wiedział, że nie nastąpi to dzisiaj, że potrzebuje odpoczynku. Był na skraju wyczerpania, zarówno fizycznego jak i psychicznego. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top