69. Dorothy i obce wojsko
Christian poprowadził mnie pustym korytarzem gdzieś w głąb domu, z daleka od krzyków i tupotu butów, które poza celą słyszałam jeszcze wyraźniej. Tylko raz w pełnym pędzie minął nas jakiś strażnik, ale nawet nie zwrócił na nas uwagi, myślami widocznie będąc gdzieś daleko. Christian nie opierał się ani nie próbował uciekać, co już samo w sobie wydawało mi się podejrzane, nie powiedziałam jednak na ten temat ani słowa, tylko wzmagając czujność, aż zaczęły boleć mnie wszystkie mięśnie. I oczy, od wypatrywania w półmroku korytarzy niebezpieczeństw.
– Twój mały rycerzyk znowu potrzebuje twojej pomocy, co? – mruknął w pewnym momencie Christian, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać. Jedno było pewne: nawet z ostrzem przy szyi nie tracił fasonu. – A dzielna Dee rusza na ratunek, jak zwykle.
– Zamknij się – warknęłam. Christian jednak niewiele sobie z tego robił.
– A co, jeśli Jack wcale nie potrzebuje pomocy? Co wtedy, kochanie?
Nie wiedziałam, co miał na myśli i nie chciałam wiedzieć. I tak z każdą chwilą niepokoiłam się coraz bardziej.
– Ciekawi mnie też, jak zamierzacie się stąd wydostać beze mnie – dodał beztrosko. – Wyglądałem na zewnątrz, aż roi się tam od żołnierzy. Na twoim miejscu naprawdę nie chciałbym na nich wpaść, kochanie.
Jeszcze raz powie na mnie kochanie, a ręka ze skorupą zadrży mi za bardzo, pomyślałam z rozdrażnieniem. Głośno jednak odparłam:
– Skoro to wasi wrogowie, na pewno będą wobec Jacka i mnie przyjaźnie nastawieni.
– Nie bądź taka pewna – prychnął. – Nigdy wcześniej nie widziałem takich znaków. Coś w rodzaju czerwonozłotej szachownicy. Skoro nie wiemy, kim są, na pewno nie mają dobrych intencji. Wobec nikogo. Nie wiesz, po co tu są i dlaczego atakują kryjówkę Clarissy, a chcesz się bezmyślnie oddać w ich ręce? Naiwniaczka z ciebie, kochanie.
Puściłam jego ostatnie słowa mimo uszu, za bardzo zajęta czym innym. Czerwonozłota szachownica. Miałam wrażenie, że skądś powinnam to znać, że gdzieś już wcześniej to widziałam, ale kompletnie nie mogłam skojarzyć, gdzie ani kiedy. Po chwili więc odsunęłam od siebie tę myśl, uznając, że mogłam pomartwić się nią później. Najpierw musiałam znaleźć Jacka.
W końcu, po jakiejś godzinie kluczenia korytarzami, Christian zatrzymał się przed ostatnimi w kolejnym z nich drzwiami. Zabrzęczały klucze, gdy ostrożnie sięgnął do kieszeni i wyciągnął je na zewnątrz, czemu przyglądałam się uważnie, tak na wszelki wypadek, gdyby jednak planował zrobić cokolwiek, żeby mnie przechytrzyć. Dziwiłam się, jakim cudem w tym pęku staromodnych kluczy Christian odnalazł ten właściwy, a jednak zrobił to bez zawahania. Włożył klucz do zamka, zawahał się i odwrócił do mnie.
– Powinienem cię chyba ostrzec – zaczął nadspodziewanie poważnym tonem – że to pomieszczenie, podobnie jak tamto, gdzie rozmawiałaś z Clarissą, nie jest chronione magią. Jeśli więc nie chcesz zrobić krzywdy swojemu cennemu Jackowi, powinnaś spróbować się z nią ograniczyć. Tak tylko radzę.
– Radzisz? – prychnęłam. – Od kiedy to dajesz mi dobre rady? Otwórz wreszcie te drzwi.
Trochę mnie niepokoiło, dlaczego właściwie tamto pomieszczenie nie było odporne na magię, nie zapytałam jednak od razu, a Christian nie dał mi czasu, żeby zrobić to później. Przekręcił w końcu klucz w zamku i posłał mi jeszcze jedno niepewne spojrzenie.
– Tak czy inaczej, nie daj się zabić, Dorothy. Clarissie będziesz jeszcze potrzebna żywa.
Uniosłam brew, nie skomentowałam jednak jego uwagi. Niby kto zamierzałby mnie zabić, skoro ani on, ani Clarissa nie chcieli tego zrobić? Ci obcy żołnierze, którzy szturmowali jej kryjówkę? W to akurat nie zamierzałam wierzyć.
Ostrożnie pchnęłam drzwi, cały czas nie spuszczając wzroku z Christiana. Nie wyglądał już jednak, jakby zamierzał mnie odwieść od tego pomysłu albo próbować powstrzymać. Wręcz przeciwnie – uśmiechał się złośliwie, wyczekująco, jakby wiedział coś, czego ja nie wiedziałam, odsuwając się nieco od drzwi, kiedy tylko go puściłam.
Kiedy ostatecznie zniknęłam w otwartym przez niego pokoju, pomyślałam z niepokojem, że tak pewnie było. Tylko o czym takim mógł wiedzieć, że reagował w ten sposób?
W końcu zamknęłam za sobą drzwi i oparłam się o nie plecami, w dłoni nadal ściskając skorupę rozbitego dzbanka. Zmarszczyłam brwi, bo w pomieszczeniu, w którym się znalazłam, było całkiem ciemno i nie widziałam nic poza wąskim pasmem światła wydobywającym się ze szczeliny, zapewne w miejscu, gdzie okno zabito deskami.
Wsłuchałam się w ciszę panującą w pomieszczeniu, przez chwilę nie ruszając się na wszelki wypadek z miejsca, dopóki wzrok nie przyzwyczai się do ciemności. Dopiero po chwili zaczęłam myśleć w miarę racjonalnie. Jaką właściwie miałam pewność, że Christian w ogóle poprowadził mnie do właściwego pokoju? Zostawiłam go na zewnątrz, z kluczami, a sama weszłam jak ostatnia owca do pomieszczenia, które mi wskazał, chociaż równie dobrze mógł mnie w ten sposób zamknąć po raz kolejny. Czy wraz z upływem krwi przestałam całkiem myśleć?
Wymacałam klamkę, która o dziwo po tamtej stronie drzwi się znajdowała, po czym szarpnęłam ją mocno do siebie. Chociaż spodziewałam się już, że drzwi okażą się zamknięte na klucz, ustąpiły bez problemu. Zmarszczyłam brwi. No dobrze, więc Christian nie próbował mnie jednak przechytrzyć. Ale dlaczego?
– Jack? – zawołałam w ciemność niepewnie, wytężając wzrok w ciemności tak bardzo, że aż zaczęły mi łzawić oczy. – Jack, jesteś tu?! To ja, Dorothy!
Byłam pewna, że poznałby mnie po głosie, ale na wszelki wypadek postanowiłam podać też imię. Nie, że spodziewałam się czegoś złego... Skąd. Przecież w Oz nigdy jeszcze nie spotkało mnie nic złego, prawda?
Mocniej ścisnęłam w dłoni odłamek dzbanka, gdy w ciemności przed sobą usłyszałam nagle jakiś dźwięk. Jakby coś cicho, ostrożnie szło po deskach podłogi. Albo ktoś.
Odruchowo przesunęłam się nieco w bok, bo przecież krzyczałam, ktokolwiek był w tym pomieszczeniu ze mną, mój głos mógł go nakierować na to, gdzie stałam. To oraz fakt, że jeszcze chwilę wcześniej otwierałam drzwi.
To nie mógł być Jack, zawyrokowałam po chwili, gdy ostrożne kroki się powtórzyły. Jack nie zachowywałby się w ten sposób, prawda? Więc jednak najwyraźniej Christian mnie po prostu okłamał. Powinnam porządnie skopać mu tyłek, kiedy się znowu zobaczymy.
Krzyk uciekł mi z gardła, gdy coś ciężkiego rzuciło się nagle na mnie, pociągając mnie za sobą na ziemię, aż łupnęłam plecami o deski, co wycisnęło mi z płuc całe powietrze i sprawiło, że kawałek skorupy wyślizgnął mi się z dłoni. Odruchowo wyciągnęłam ręce przed siebie i chwyciłam czyjeś przedramiona, zanim coś ostrego zdążyło przyszpilić mnie do podłogi. Chyba sztylet, sądząc po tym, jak drasnął mnie w nadgarstek.
Światło! Potrzebowałam światła...!
Ledwie w mojej głowie pojawiła się ta desperacka myśl, światła w pomieszczeniu zapaliły się nagle niczym bożonarodzeniowa choinka. Wrzasnęłam odruchowo, mrużąc oczy, nagła zmiana oświetlenia przeszkodziła jednak bardziej mężczyźnie nade mną niż mnie. Widząc to, zadziałałam odruchowo: korzystając z chwili rozproszenia, zbiłam jego rękę, wytrącając mu z ręki sztylet i odwinęłam się łokciem, trafiając go prosto w nos. Zrzuciłam go z siebie celnym kopniakiem i odczołgałam się kawałek, wyciągając równocześnie w jego stronę rękę.
– Jack – powiedziałam drżącym głosem, kiedy chwycił się za nos, z którego puściła się krew. – Jack, to ja, Dorothy.
Nie spodziewał się mnie, przemknęło mi przez głowę. Było ciemno i nie wiedział, że to ja, dlatego zaatakował.
Krzyknęłaś swoje imię, odezwał się natychmiast jakiś głos w mojej głowie. Nawet jeśli nie był pewien, czy ktoś nie próbuje go oszukać, nie powinien był tego robić.
Niezdolna do wykonania żadnego sensownego ruchu, hipnotycznie w niego wpatrzona, przyglądałam się, jak Jack poniósł się z podłogi i otarł krew z nosa. Gdy podchwyciłam jego spojrzenie, próbowałam w tych tak znajomych mi, szarych oczach dostrzec cokolwiek – błysk zrozumienia, uczucia, ulgi, jaką ja sama czułam na jego widok. Znalazłam go, był cały i zdrowy – przecież wszystko powinno już być dobrze.
Serce wyrywało mi się do niego, a jednak pozostałam w miejscu, podniosłam się do klęczek, nie spuszczając z niego wzroku. Niby to wszystko było tak bardzo znajome – te ostre rysy twarzy, zaciśnięte w wąską kreskę usta, ciemne, zdecydowanie za długie, opadające mu na kark włosy – a jednak coś było nie tak. Może dlatego, że spojrzenie miał puste, a tak obojętnie nie patrzył na mnie nawet wtedy, gdy się poznaliśmy. Miałam wrażenie, że jeśli jeszcze chwilę utrzymam z nim kontakt wzrokowy, to w końcu złamie mi serce.
– Czarownica – powiedział zachrypniętym głosem. Podniosłam się ostrożnie, ale nadal nie ruszył się nawet o krok w moją stronę. – Jesteś czarownicą.
– Wiesz, kim jestem, Jack. – Byłam pewna, że mogłam to przerwać. W końcu to nie był mój wujek. Clarissa nie miała lat, żeby go indoktrynować. Cokolwiek mu zrobiła, to musiało być płytkie. – Posłuchaj, Clarissa coś ci zrobiła. Rzuciła jakieś zaklęcie, które pomieszało ci w głowie. Proszę, przypomnij sobie, wiem, że to potrafisz. Znasz mnie. Kochasz mnie. Nie chcesz mnie skrzywdzić.
Zrobił krok w moją stronę, w jego ręce błysnęło znowu ostrze sztyletu, które musiał podnieść, gdy się od niego odsuwałam. Oderwałam na moment wzrok od jego oczu i spojrzałam w dół, ale nie odsunęłam się ani o cal. Nie chciałam pokazać po sobie, że się go bałam.
– Jesteś czarownicą – powtórzył, robiąc kolejny krok w moją stronę. Wyciągnęłam przed siebie ręce, ale nadal się nie cofnęłam. – Zabijam czarownice.
– Jack, na litość boską! – Nie wytrzymałam, podniosłam w końcu głos. – Nie chcesz mnie zabić, kochasz mnie! Wiesz o tym, tylko musisz sobie przypomnieć! Nie pozwól namieszać sobie w głowie!
Nie powinnam była krzyczeć. Zorientowałam się od razu, gdy tylko skończyłam tę wypowiedź.
Jack ruszył w moim kierunku, szybko, zdecydowanie za szybko. Ruchy miał płynne niczym pantera i chociaż tyle razy wcześniej cieszyłam się, że był sprawny i potrafił mnie obronić, tym razem widziałam w tym jedynie zagrożenie.
Boże, jak ja nienawidziłam w tamtym momencie Clarissy.
To był tylko moment, ledwie sekunda na zdecydowanie, co robić. Odskoczyłam, gdy Jack zamachnął się na mnie sztyletem, poczułam ból, gdy ostrze zadrasnęło skórę na brzuchu. Spięłam się, czekając na jego kolejny ruch, bo chociaż nadal nie wierzyłam, że mógłby mnie faktycznie skrzywdzić, nie zamierzałam ryzykować.
Tym razem byłam gotowa, gdy zaatakował. Znałam Jacka, wiedziałam, jak myślał, nawet jeśli mózg miał wyprany przez tę pieprzoną czarownicę. Uchyliłam się, gdy znowu zamierzył się na mnie nożem, złapałam go za rękę i wykręciłam, aż Jack krzyknął, a nóż upadł na podłogę; zdążyłam kopnąć go butem gdzieś pod ścianę i w następnej chwili poczułam przeraźliwy ból w szczęce, gdy Jack uderzył mnie z całej siły pięścią.
Zamroczyło mnie na moment i straciłam równowagę, ponownie padając na podłogę. Otrzeźwił mnie ból, który niczym prąd przepłynął przez mój łokieć. Odczołgałam się kawałek, ale na szczęście Jack nie cofnął się po sztylet; zamiast tego natarł na mnie, chwytając mnie za nogę i do siebie przyciągając. Wywinęłam się, wystosowałam kopniaka prosto w jego szczękę; uchylił się, rzucił na mnie całym ciałem, aż przyszpilił mnie do podłogi, wyciskając ze mnie całe powietrze. Chwyciłam go za ramiona, próbując odciągnąć je ode mnie, ale Jack mimo wszystko był ode mnie silniejszy.
Krzyknęłam, gdy poczułam jego palce na gardle. Spróbowałam się spod niego wywinąć, ale trzymał mnie mocno i był za ciężki. Kopnęłam go raz i drugi, ale nie mogłam dosięgnąć żadnych czułych punktów, a zupełnie zignorował moje kolano w swoim udzie. Palce na mojej szyi zacisnęły się, utrudniając mi oddychanie. Zarzęziłam.
– Jack, spójrz mi w oczy – wymamrotałam, ciągle próbując odciągnąć jego ręce. Chociaż nie zwolnił uścisku, faktycznie na mnie spojrzał. Dobre i tyle. – Nie chcesz mnie zabić, Jack. Proszę. Nie rób tego.
Zamarłam w bezruchu, gdy nacisk na moją krtań się zwiększył. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, gdy walczyłam o kolejny haust powietrza. Jack miał naprawdę dużo siły.
Wystarczyłby mocniejszy nacisk, żeby połamać mi krtań. A wtedy nawet magia by mnie nie uratowała.
Tylko nie to, przemknęło mi przez głowę. Nie mogłam się znowu udusić!
Paliły mnie płuca i resztka sensownych myśli umknęła mi z głowy. Palce ześlizgnęły mi się z jego ramion, wpatrzyłam się w niego uporczywie, w niemym błaganiu.
Jack. To był Jack, on nie mógł mnie skrzywdzić!
Zawahał się dosłownie na moment, wystarczający, bym zaczerpnęła oddechu. Chociaż gardło i płuca znowu mnie bolały, szarpnęłam się do góry i uderzyłam głową w jego głowę, celując tak dobrze, jak tylko potrafiłam w tych okolicznościach.
Zabolało tak bardzo, że aż zobaczyłam gwiazdy w oczach, ale zadziałało: Jack zwolnił uścisk, najwyraźniej zamroczyło go na moment. Wykorzystałam tę chwilę, zbiłam jego rękę, uwalniając gardło, chwyciłam ją drugą dłonią i podbiłam od dołu, z całej siły, wykonując piękną dźwignię. Jack krzyknął i odsunął się wystarczająco, żebym dołożyła kopniaka w kolano i wyczołgała się spod niego, łapczywie chwytając powietrze.
Trzymał się za rękę, wykrzywiając twarz w grymasie bólu, patrzył na mnie z nienawiścią, która niemalże złamała mi serce. To tylko zaklęcie Clarissy, przemknęło mi przez głowę, gdy odsunęłam się wystarczająco, by czuć się bezpiecznie. Nie pozwoliłam sobie na płacz, chociaż bardzo miałam na niego ochotę. Dusił mnie, o mało mnie nie zabił i nie wyglądało na to, żeby cokolwiek się w jego nastawieniu zmieniło. Przecież nie mogłam go skrzywdzić!
– Przestań! – Chciałam krzyknąć, ale wyszło raczej jak ochrypły jęk. Bolało mnie gardło, głowa, płuca paliły żywym ogniem i musiałam zamrugać kilkukrotnie, by odzyskać pełną sprawność widzenia. Nie potrafiłam z nim walczyć. Był dla mnie za silny, poza tym wstrzymywałam się, bo wcale nie chciałam go skrzywdzić. I szalałam z niepokoju, że w końcu znowu przez przypadek uwolnię magię i zabiję go, tak jak zabiłam wujka. – Przestań, proszę. Nie chcę z tobą walczyć.
Jego pełne nienawiści spojrzenie nie złagodniało ani trochę, co tylko jeszcze bardziej mnie dobiło. Próbowałam sobie wmówić, że nie mogłam płakać, ale coraz gorzej mi to szło. Nie chciałam z nim walczyć. Nie chciałam robić mu krzywdy. Chciałam, żeby po prostu się opamiętał.
Dla mnie. Chciałam, żeby dotarło do niego to, co mówiłam, żeby to, co było między nami, okazało się silniejsze od zaklęcia Clarissy. Tak bardzo tego chciałam.
Więc oczywiście tego nie mogłam mieć.
– Więc nie walcz – powiedział spokojnie, aż przeszły mnie ciarki. – Jesteś czarownicą. Musisz zginąć. Muszę cię zabić.
– Wcale nie musisz – zaprotestowałam rozpaczliwie. – Proszę, przestań. Nie chcę ci robić krzywdy. Jesteś moim przyjacielem i kocham cię. Nie jestem twoim wrogiem, Jack. Przecież wiesz o tym, po prostu sobie przypomnij!
Nienawidziłam się za to, że nie potrafiłam do niego dotrzeć. Że nagle zaczął zachowywać się jak robot i nie potrafiłam tego przerwać.
– Nie mogę kochać czarownicy – zaprotestował tymczasem, aż poczułam w gardle płacz. To tylko zaklęcie, usiłowałam sobie wmówić, ale niewiele to dawało. Te słowa robiły na mnie większe wrażenie, niż bym chciała. – Musisz zginąć.
To nie miało sensu.
Tym razem to ja zaatakowałam pierwsza. Obawiałam się, że jeśli pociągnę to dłużej, w końcu nie wytrzymam i faktycznie zabiję go magią, a na to nie zamierzałam pozwolić. Wobec tego zrobiłam jedyne, co przyszło mi do głowy.
Zamarkowałam cios, zanurkowałam pod jego rękami, kolanem wystosowałam bardzo nieładny cios prosto w krocze. W ostatniej chwili podniósł nogę i mnie zablokował, i wtedy właśnie wycelowałam porządnie i wyprowadziłam kolejny cios prosto w splot słoneczny.
Nigdy wcześniej nie zrobiłam tego świadomie, żeby pozbawić kogoś przytomności. Z rosnącym poczuciem winy patrzyłam, jak Jack stracił na moment oddech, a potem wytrzeszczył oczy i runął jak długi na podłogę. Próbował jeszcze podpierać się rękami, ale nie miał szans. Widziałam, że miał trudności ze złapaniem oddechu; zacisnęłam ręce w pięści, żeby nie rzucić się przy nim na kolana, a w następnej chwili oczy uciekły mu gdzieś w tył głowy i stracił przytomność.
Odetchnęłam ciężko, dopiero wtedy pozwalając sobie na padnięcie przy nim na podłogę. Przygryzłam wargę, żeby się nie rozpłakać. Nadal bolały mnie gardło i głowa, podobnie pogryzione przedramię, które przeforsowałam przy tej ostatniej potyczce, ale potrafiłam myśleć tylko o Jacku. Miałam nadzieję, że nie uszkodziłam go poważnie, w końcu starałam się, żeby uderzenie nie było za silne. Nie wiedziałam jednak, jak będzie się zachowywał, gdy już się obudzi.
I w jaki sposób nieprzytomnego miałam go przetransportować na zewnątrz, poza kryjówkę Clarissy.
Sięgnęłam do jego twarzy i odsunęłam mu z czoła ciemne włosy. Ze złością otarłam łzy, bo przecież nie mogłam płakać o byle co. O to, że będąc pod wpływem zaklęcia chciał mnie zabić? Powinnam już dawno się przyzwyczaić.
A jednak te słowa nadal bolały. I nadal bolało to, że wolałam pozbawić go przytomności, że widziałam w tym jedyne możliwe wyjście. Prawdopodobnie złamałam mu rękę. Znowu najważniejsza była dla mnie własna skóra.
Cholera.
Sprawdziłam mu jeszcze oddech, ale zdążył już wrócić do normalności, co nie uspokoiło mnie za bardzo, bo nie miałam pojęcia, jak długo będzie nieprzytomny. I co stanie się, kiedy się obudzi. Nadal będzie próbował mnie zabić? A może znowu będzie tym samym Jackiem, który sto razy ratował mi życie? Skąd to właściwie miałam wiedzieć?
Podniosłam się chwiejnie z podłogi, obiecując sobie, że znajdę pomoc, choćbym znowu miała użyć przemocy fizycznej. Musiałam jak najszybciej wytaszczyć go na zewnątrz, w bezpieczne miejsce, a sama przecież nie mogłam tego zrobić.
Ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Jakiś człowiek minął mnie w pędzie, nawet nie zwracając na mnie uwagi, zanim zdążyłam się schować. Przymknęłam drzwi, przeczekując tupot kilku par stóp, który najpierw przybliżył się do mojej kryjówki, a potem zaczął oddalać. Nie miałam pojęcia, czy ukrywałam się przed wrogami, czy przed kimś innym – ale jeśli tak, to właściwie przed kim? Nie spodziewałam się sojuszników – ale na wszelki wypadek wolałam nie znajdować się na widoku. Jak w takiej sytuacji miałam znaleźć jakąkolwiek pomoc i uciec z tego miejsca – nie miałam pojęcia.
Wyjrzałam ponownie na korytarz i lekko spanikowałam, gdy poczułam w nim dym. Z początku czuć go było bardzo słabo, ale z każdą chwilą mojego wahania stawał się coraz gęstszy i bardziej gryzący. Wyglądało na to, że ktoś podpalił kryjówkę Clarissy. A ponieważ na pewno nie zrobił tego żaden z jej ludzi, Christian musiał mieć rację.
Ktoś faktycznie atakował to miejsce. To nadal jednak nie rozwiązywało kwestii, jakie ten ktoś mógł mieć zamiary względem mnie i Jacka.
Ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi i przykleiłam się plecami do korytarza, jakby to miało sprawić, że stanę się niewidzialna. Przemieściłam się kawałek, do najbliższego zakrętu, nos zasłaniając prowizorycznie rękawem, bo nie miałam ochoty na zaczadzenie, a gdy usłyszałam przed sobą głosy, szarpnęłam pierwszą z brzegu klamkę. Drzwi niestety okazały się zamknięte, cofnęłam się więc korytarzem z powrotem, potem jednak zatrzymałam się, dochodząc do wniosku, że w zasadzie nie miałam powodu, żeby to robić.
Potrzebowałam pomocy. A jak zamierzałam ją znaleźć, jeśli uciekałam przed ludźmi?
Wycofałam się do pomieszczenia, z którego wyruszyłam, zostawiłam uchylone drzwi i wyjrzałam przez nie, gdy głosy i kroki się przybliżyły. Zmarszczyłam brwi. Korytarzem szło trzech mężczyzn w mundurach z emblematem czerwonozłotej szachownicy na piersi. Nie spieszyli się, rozglądali na boki i zaglądali do wszystkich pomieszczeń po kolei. Nie czekałam, aż zajrzą i do tego, w którym sama się znajdowałam, bo po co. Wystarczyło mi, że to nie byli ludzie Clarissy. Z resztą, byłam tego pewna, mogłam sobie poradzić.
Otworzyłam drzwi i stanęłam w progu, pamiętając, że pomieszczenie, w którym pozbawiłam przytomności Jacka, nie było chronione magią. Nie, żebym nagle nauczyła się jej używać, ale to przynajmniej dawało mi jakąś szansę, gdybym się na nich wściekła.
Mężczyźni – wszyscy trzej wysocy, ciemnowłosi, z twarzami zasłoniętymi materiałowymi chustami, co oznaczało, że byli przygotowani na tę sytuację, a więc zapewne wiedzieli wcześniej o zamiarze podpalenia kryjówki Clarissy – nie zdziwili się na mój widok. Wręcz przeciwnie. Wymienili spojrzenia, a potem skinęli mi krótko głowami.
– Dorothy Gale? – zapytał jeden z nich, występując przed szereg i postępując krok do wnętrza pomieszczenia, gdy ja sama się cofnęłam. – Szukaliśmy pani.
Szukali? To było coś nowego. Podniosłam brwi.
– Dlaczego niby ktokolwiek miałby mnie szukać?
– Prosimy z nami – odparł, zupełnie ignorując moje pytanie. – Jesteśmy tu po to, by zapewnić pani bezpieczeństwo. Musimy jak najszybciej wyprowadzić panią z budynku. Niedługo nie będzie się tu dało oddychać.
Posłałam im nieufne spojrzenie. Facet, który ze mną rozmawiał, brzmiał stanowczo i zdecydowanie, ale też bardzo... służbiście? Wypełniał tylko czyjeś polecenia, taką najwyraźniej miał pracę. Miałam wrażenie, że trafiłam na żołnierzy z jakiejś armii. Tymczasem w Oz poza pałacową strażą w Emerald City praktycznie ani razu nie trafiłam na prawdziwą, wyszkoloną armię. A skoro nie byli z Oz...
To skąd właściwie byli?
– Kim jesteście? – zapytałam, cofając się o kolejny krok, aż piętami dotknęłam leżącego wciąż bezwładnie na podłodze Jacka. Dalej cofać się nie zamierzałam. Mimo że chciał mnie zabić, gdy jeszcze był przytomny, musiałam go przecież w razie czego bronić. – Kto was tu przysłał?
– Ktoś, komu zależy na pani bezpieczeństwie – odparł ten sam mężczyzna z niejakim znudzeniem. – Bardzo prosimy z nami, nie mamy czasu do stracenia.
Przyjrzałam im się uważniej, przekrzywiając głowę. Mimo że najwyraźniej chcieli mnie stamtąd zabrać i mieli jakieś rozkazy związane z moją osobą, nie robili nic, żeby mnie zmusić. Mężczyzna, który ze mną rozmawiał, cały czas utrzymywał dystans, którego wprawdzie nie zwiększał, idąc za mną, gdy się cofałam, ale też nie próbował zmniejszać, a odzywał się do mnie z wyraźnym szacunkiem, bardzo grzecznie i spokojnie.
Jedno z dwojga, zawyrokowałam ostatecznie. Albo ktoś kazał im zachowywać się wobec mnie uprzejmie, albo...
Albo wiedzieli, że miałam magię i mogłam użyć jej przeciwko nim, gdyby coś mi się nie spodobało. Tym bardziej nie rozumiałam, kim mogli być, jeśli to drugie wchodziło w grę. W końcu niedużo osób o tym wiedziało.
Podjęłam decyzję w ciągu sekundy. Kimkolwiek byli, przynajmniej nie próbowali mnie zabić. A skoro zależało im na mnie, mogli też pomóc mi z Jackiem. Odsunęłam się nieco, wskazując im nieprzytomnego mężczyznę.
– Dobrze, możemy iść, ale musicie mi pomóc z nim.
Mężczyzna w mundurze pierwszy raz okazał jakiekolwiek uczucia, marszcząc brwi.
– Nie było mowy o nikim więcej.
– Nic mnie to nie obchodzi – warknęłam, odruchowo napinając mięśnie. Walczyłabym zębami i pazurami, gdyby spróbowali mnie od niego odciągnąć siłą. – Bez Jacka nigdzie nie idę. Albo pomożecie mi go wynieść, albo się stąd wynoście.
– Dlaczego jest nieprzytomny? – zapytał idiotycznie mój rozmówca po chwili milczenia. Wywróciłam oczami.
– Bo musiałam go znokautować. – Chyba w ogóle nie zrozumieli tego wyrażenia, sądząc po konsternacji na ich twarzach, ale już się tym nie przejmowałam. – Zamierzacie tak stać tutaj i wypytywać mnie do jutra? Czy może jednak pomożecie mi go wynieść na zewnątrz? Sama tego nie zrobię, jest dla mnie za ciężki, to może jednak pomożecie kobiecie, co?!
Sama nie wiedziałam, skąd pod koniec wziął się u mnie tak agresywny ton, ale grunt, że zadziałało. Dwaj pozostali mężczyźni, którzy w ogóle się nie odzywali, rzucili się podnosić nieprzytomnego Jacka z podłogi, nie czekając nawet na rozkaz tego pierwszego, który wyraźnie tej grupce przewodził. Tamten tylko spojrzał na nich z lekkim zniecierpliwieniem, ale nie powiedział ani słowa. Byłam coraz bardziej zdumiona.
Jasne, może i miałam stanowczy ton, ale nadal byłam tylko drobną, niepozorną dziewczyną. Dlaczego właściwie ci mężczyźni, wyraźnie należący do jakiegoś wojska i z pewnością przyzwyczajeni do słuchania swoich przełożonych, tak po prostu rzucili mi się na pomoc, gdy tego od nich zażądałam? Kompletnie tego nie rozumiałam.
Przyglądałam im się uważnie, gdy podnosili nieprzytomnego Jacka na nogi i przewiesili go między swoimi ramionami. Zamierzałam pilnować ich przez całą drogę, czy dobrze się z nim obchodzili i czy wszystko z nim było w porządku. Gdy ruszyli powoli w stronę drzwi, mamrocząc coś pod nosem z niezadowoleniem – nic dziwnego, w końcu Jack był w cholerę ciężki – poszłam za nimi, ale zatrzymał mnie ten trzeci, chwytając mnie za ramię, które natychmiast mu wydarłam.
– Proszę. – Wyciągnął przed siebie dłoń z czarną chustką, taką samą jak ta, którą i oni mieli na twarzach. Posłałam mu nieufne spojrzenie. – Proszę to założyć. Na korytarzu naprawdę trudno się teraz oddycha.
Z ociąganiem wzięłam od niego chustkę, przypominając sobie pewien głupi dowcip o chloroformie. Nie zakładałam jednak, żeby po pierwsze, znali w Oz takie wynalazki, a po drugie, chcieli mnie pozbawić przytomności. W końcu już dwóch z nich taszczyło Jacka, chyba ostatnim, czego potrzebowali, było drugie bezwładne ciało.
W końcu więc, choć niechętnie, zawiązałam jednak chustkę na twarzy i pozwoliłam się wyprowadzić z pomieszczenia. Ten z żołnierzy, który pozostał wolny, położył mi rękę na plecach, jakby próbując mnie eskortować, ale warknęłam na niego i odsunęłam się, na co uniósł dłonie w geście poddania i nie próbował tego więcej. Miał pieprzone szczęście, że nie próbował.
I bez tego denerwowałam się wystarczająco.
Na korytarzu w powietrzu unosiło się coraz więcej dymu i mimo woli poczułam wdzięczność, że dostałam od niego tę chustkę do zasłonięcia twarzy. Oczy natychmiast zaczęły mi łzawić, zwłaszcza że za wszelką cenę starałam się nie spuścić wzroku z holowanego przede mną przez dwóch mężczyzn Jacka. Chyba przyłożyłam mu mocniej, niż początkowo zakładałam, skoro cały czas był nieprzytomny, ale nie miałam w tamtej chwili czasu się tym przejmować. Najpierw musieliśmy uciec.
Potem mogłam martwić się całą resztą.
W korytarzu było ciemno i duszno, a widoczność pogarszała się z każdą chwilą. Żołnierze najwidoczniej jednak wiedzieli, dokąd iść, bo nie wahali się ani chwili, skręcając w kolejny korytarz, który po chwili otworzył się na sporych rozmiarów hol. Szeroko otwarte drzwi wejściowe prowadziły z niego na zewnątrz, prosto w chłodny, wczesny wieczór Oz.
Zerwałam chustkę natychmiast, gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, i zaczerpnęłam głęboko powietrza, rozkoszując się jego słodkim smakiem. Było ciepło, lekki wiaterek zmierzwił mi włosy, gdy upadłam na wilgotną od rosy trawę niedaleko wejścia, obok Jacka, którego żołnierze ostrożnie położyli na ziemi. Nadal był nieprzytomny, ale twarz miał zaróżowioną, jakby nie było mu nic poważnego. To dobrze, bo obawiałam się, jak mógł znieść ten transport przez zadymione korytarze.
Odwróciłam się, by spojrzeć na płonący budynek; był to sporych rozmiarów, zniszczony dom, coś w rodzaju dworu; płomienie ognia lizały go ze wszystkich stron, podczas gdy pozostali żołnierze wyprowadzali ze środka podduszonych ludzi Clarissy. Wyostrzyłam wzrok, ale nigdzie wśród nich nie dostrzegłam Christiana. Nie zdziwiłoby mnie zbytnio, gdyby udało mu się uciec.
Wiatr zmienił nieco kierunek i znowu poczułam gryzący dym, od którego na nowo rozbolało mnie gardło. Odkaszlnęłam, a chwilę później czyjaś ręka wysunęła się w moim kierunku, żeby pomóc mi wstać. Pewnie bym z niej nie skorzystała, gdybym nie rozpoznała blondwłosego, postawnego chłopaka, który ją podał.
– Bardzo się cieszę, że cię znaleźliśmy, Dorothy – odezwał się poważnie, głębokim głosem, który nie pasował mi do jego nieco dziecięcej twarzy. – Szukałem cię.
Odruchowo ujęłam jego dłoń i pozwoliłam się wywindować do pozycji stojącej. W zdziwieniu pokręciłam głową, potem jednak przypomniałam sobie, gdzie wcześniej widziałam herb w kształcie czerwonozłotej szachownicy.
W pałacu w Iw.
A przede mną, otoczony swoimi żołnierzami, stał Ian.
Osiemnastoletni król Iw.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top