66. Dorothy i antymagiczne więzienie

– Dorothy! Dorothy, gdzie jesteś?!

Ten boleśnie znajomy, przerażony głos wbił mi się pod czaszkę i zmusił do otwarcia oczu, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. W pierwszej chwili nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego leżałam na ziemi, na trawie, nie czując połowy ciała i pod wpływem bólu promieniującego z tej drugiej połowy żałując, że nie mogłam nie czuć i jej. Dopiero potem wszystko do mnie wróciło. Jak znowu okazałam się chojrakiem, który odsunął z zasięgu rażenia zaklęciem Jacka.

I jak zaklęcie ochronne mamy tym razem w ogóle nie zadziałało.

Umrę, przemknęło mi przez głowę, gdy ból powrócił do mnie ze zdwojoną mocą, utrudniając oddychanie. Odkaszlnęłam, na języku poczułam znowu krew, zapewne pochodzącą z któregoś żebra. Umrę. Niech mnie ktoś po prostu dobije, błagam.

– Dorothy! Odezwij się, do diabła!

Znajomy głos. Jack. Szukał mnie. Żałowałam, że nie zdążyłam do tego czasu umrzeć. Nie chciałam łzawych pożegnań. Nie chciałam widzieć winy i rozpaczy na jego twarzy. Tak bardzo chciałam po prostu zamknąć oczy i odpłynąć.

Zamknęłam więc oczy, nie odpowiadając na jego wezwanie. Przedziwna sprawa – po chwili ból jakby zelżał, a potem całkiem ustał. Czy to już? Jeśli tak wyglądało umieranie, to nie było się czego bać – ale przecież wiedziałam, że poprzednim razem było inaczej. Gorzej. Straszniej. Bardziej boleśnie.

Otworzyłam oczy.

Zakrwawiona ręka z wystającą na zewnątrz kością goiła się na moich oczach. Chociaż nie widziałam magii, czułam ją podskórnie, czułam ją całą sobą. Widziałam, jak kość schowała się z powrotem pod skórę, złączyła z resztą, jak skóra zagoiła się, jakby nigdy nie było tam żadnej rany. Wszystko to w ciągu dwóch sekund. Jęknęłam, gdy poczułam kości przesuwające się gdzieś w moim kręgosłupie; ich chrzęst wbił mi się w uszy – nie był to przyjemny dźwięk. Zabolało, gdy żebra ustawiły się na swoich miejscach i już chwilę później mogłam wreszcie wziąć porządny oddech; łapczywie chwytałam powietrze, bo w tym samym momencie zaatakował mnie atak paniki.

Podniosłam się chwiejnie do pozycji siedzącej i ruszyłam nogą. Potem drugą. Wszystko działało. Pomacałam się po głowie: żadnej dziury, żadnej rany, chociaż na ręce zostało mi trochę krwi. Boże. Byłam kupką kości obleczoną w skórę. Przez strasznych kilka minut tym właśnie byłam – duszą ulatującą z okaleczonego ciała. A jednak żyłam.

Cała. Zdrowa. Bez złamań, bez wstrząsu mózgu, bez uszkodzonego kręgosłupa. Żyłam.

Przechyliłam się na bok i zwymiotowałam, chociaż nie bardzo miałam czym. Ręce zaczęły mi się trząść, poniewczasie reagując na stres. Boże. O mało nie umarłam. Powinnam była tam umrzeć! To zaklęcie miało zabić. Miało mnie połamać, zgnieść, roznieść na kawałki. I, o Jezu, właśnie to zrobiło...!

– Dorothy! – Jack pojawił się jakby znikąd, z rozpędu padł na kolana na trawę tuż przy mnie, chwycił mnie za ramiona i odwrócił do siebie. – Dorothy! Nic ci nie jest?! Powiedz coś, odezwij się, do diabła! Dorothy!

Spojrzałam na niego i w oczach pojawiły mi się łzy. Odruchowo podniosłam rękę do jego nieogolonego policzka. W szarych oczach Jacka widziałam przerażenie, którego się spodziewałam, i strach. O mnie. Nigdy wcześniej nie widziałam u nikogo takiego wyrazu twarzy. Gdybym wcześniej miała jakieś wątpliwości co do jego uczuć, pozbyłabym się ich w tamtym momencie. Powiedzieć, że Jack się martwił, to byłoby ogromne niedopowiedzenie. On umierał z niepokoju.

– Wszystko w porządku – zachrypiałam. Odchrząknęłam i po chwili dodałam już normalnym głosem: – Nic mi nie jest. Zaklęcie mamy zadziałało.

Nic nie mogłam poradzić na to, że przy ostatnim zdaniu głos mi się załamał. Jack przytulił mnie mocno i dobrze, bo przynajmniej nie zobaczył moich łez. Tak bardzo chciałam mu powiedzieć prawdę. Wykrzyczeć cały mój strach, wywołany faktem, że zaklęcie mamy nie zadziałało i żyłam wyłącznie dzięki mojej magii, która poskładała mnie do kupy. Tak bardzo chciałam, żeby mnie uspokoił, powiedział, że nie ma się czego bać i że to już wszystko za mną. Tak bardzo chciałam, żeby się dowiedział, jak bardzo przerażona byłam przez te kilka minut, gdy nie mogłam oddychać, ruszać nogami i gdy każda kość w moim ciele bolała tak, że nie mogłam się skupić na niczym poza tym bólem. Zamiast tego jednak go okłamałam. Kolejny raz.

– Musimy uciekać – powiedział po chwili, odrywając się ode mnie i pomagając mi wstać. Miałam wątpliwości, czy nogi mnie posłuchają, ale o dziwo działały dużo lepiej, niż gdy wylądowałam na plaży. Tylko przez sekundę czułam się tak, jakbym musiała się na nowo nauczyć ich używać. Zaraz potem wszystko do mnie wróciło. – Kazałem Octavii i Nickowi wiać do lasu, ale Czarownica zaraz tu będzie. Musimy...

– ...uciekać. Zrozumiałam – dokończyłam za niego i pociągnęłam go za rękę w stronę lasu, który majaczył dosłownie nieopodal nas. Musiało mnie naprawdę daleko odrzucić.

Jack zmarszczył brwi, przyglądając mi się uważniej.

– Skąd na tobie ta cała krew, Dorothy? Nie widzę żadnych ran...

Nie zamierzałam na to odpowiadać, pociągnęłam go więc mocniej przed siebie. Nie opierał się. Znał priorytety.

Niestety nie uciekliśmy zbyt daleko. Tętent końskich kopyt pojawił się jakby znikąd i już po chwili drogę zagrodzili nam konni Clarissy. Jack odruchowo zasłonił mnie sobą, co naprawdę niewiele dało, biorąc pod uwagę, że otoczyli nas kołem.

– Uciekaj, kiedy dam ci znak – szepnął mi do ucha, na co lekko pokręciłam głową.

Nie zamierzałam go narażać. Ani siebie. Już nie. Ostatnie zaklęcie mnie tego nauczyło. Jak niewiele brakowało, żebym naprawdę wtedy umarła.

Spomiędzy konnych na białym rumaku wyjechała Clarissa. Komponowała się ze swoim koniem pięknie, w białym stroju podróżnym, z długimi, białymi, rozwianymi włosami, jasną cerą i idealnym makijażem, w którym wyróżniały się głównie czerwone usta. Jakim cudem ona tak wyglądała po tak szybkiej jeździe konnej? Była idealna. Strój do konnej jazdy, złożony z obcisłych spodni i szerokiej, białej koszuli, również leżał na niej idealnie. W porównaniu do niej musiałam prezentować się okropnie – nieumyta, nieuczesana, w mokrych ciuchach, zakrwawiona i blada ze strachu. Oczywiście w tamtej chwili było to moje ostatnie zmartwienie, ale widok jej, tak doskonałej, w takich okolicznościach, był całkowicie absurdalny – i takie też były moje związane z tym myśli.

– Nareszcie, Dorothy – odezwała się, uśmiechając się lekko i przybliżając do nas. – Już myślałam, że się ciebie nigdy nie doczekam.

Jack ponownie wysunął się do przodu, zasłaniając mnie sobą. Wystarczył jeden gest Clarissy, by padł na ziemię – ale na szczęście było to inne zaklęcie niż to, które połamało mi wszystkie możliwe kości. Jego po prostu przewróciło.

Wstrzymałam oddech, gdy Clarissa jeszcze bardziej się do mnie zbliżyła, aż miała mnie na wyciągnięcie ręki. Po raz pierwszy faktycznie się jej bałam. Wiedziałam już, do czego była zdolna, i nie chciałam ponownie stać się adresatką takiego jej zaklęcia. Starałam się nie pokazać po sobie strachu, ale wątpiłam, by mi się to udało – zadowolony uśmieszek Czarownicy mówił sam za siebie.

Niespodziewanie chwyciła mnie za podbródek i dokładnie sobie obejrzała. Jack drgnął, ale powstrzymała go kolejnym machnięciem ręki; ja nie próbowałam. Po prostu przestałam oddychać, chociaż miałam wrażenie, że za chwilę jednak się uduszę.

– No proszę – powiedziała, jakby coś jej się we mnie bardzo spodobało. – Nienaruszona. Po prostu pięknie.

Nic z tego nie rozumiałam. Nie zamierzałam jednak pytać.

– Nie dotykaj jej – warknął Jack, zanim kolejne zaklęcie przygniotło go do ziemi. Dopiero wtedy szarpnęłam się w jego stronę, ale Czarownica mnie powstrzymała.

– Dla twojego rycerzyka przygotowałam coś ciekawego. – Uśmiechnęła się, aż czerwone usta rozciągnęły się w jej twarzy. – Na pewno ci się spodoba.

– Nie! – krzyknęłam i spróbowałam się wyrwać; jeden z ludzi Clarissy na jej znak podszedł bliżej i zamachnął się na mnie. Poczułam tępe uderzenie w głowę.

Potem po raz kolejny zapadła ciemność.


***


Obudziłam się z krzykiem, z bijącym szybko sercem, usiadłam i obmacałam ręce i nogi, pewna, że zamiast nich znajdę tylko kupkę pogruchotanych kości. Z ust wyrwał mi się szloch, jeszcze zanim zrozumiałam, że wszystko było na swoim miejscu.

Nie miałam połamanych kości. Już nie.

Zasłoniłam twarz dłońmi, ale odsunęłam je od siebie natychmiast, gdy tylko poczułam pod palcami coś już zaschniętego na głowie. Krew. Krew, o którą pytał Jack, kiedy mnie wreszcie znalazł. Moja własna krew.

Gdzie ja właściwie byłam?

Rozejrzałam się dookoła, ale niewiele mogłam stwierdzić, bo w pomieszczeniu było całkiem ciemno. Strzelałam, że był to jakiś rodzaj celi. Ostatnim, co pamiętałam, był zadowolony uśmieszek Clarissy. Cholera.

Ledwie dostałam się z powrotem do Oz, już znalazłam się u niej w niewoli. Jak bardzo beznadziejna musiałam być, że do tego doszło? Po co była cała ta ucieczka, cały nasz wysiłek, po co niemalże zginęłam i to nie raz, po co zginęła ciocia Ruth, skoro to wszystko tak się kończyło? W celi u Clarissy?

Podniosłam się chwiejnie na nogi, z niejakim zdziwieniem stwierdziłam jednak, że słuchały mnie całkiem dobrze. Nadal miałam na sobie tę idiotyczną sukienkę, w której odbyłam całą podróż po Iw i buciki na obcasie; słyszałam ich stukot o posadzkę, gdy zrobiłam kilka kroków przed siebie, chcąc zorientować się w rozmiarach mojej celi. Kiedy wreszcie oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zaczęłam rozpoznawać kontury pomieszczenia i zrozumiałam wreszcie, że wcale nie znajdowałam się w celi.

To był pokój. Pozbawiony mebli, ale zdecydowanie pokój, z posadzką i ścianami wyłożonymi wyblakłą tapetą w kwiatowy wzór. Powiodłam dłonią po tapecie, aż palce natrafiły na podłużny kawałek drewna – futryna. Zapewne okna. Gdy pomacałam dalej, stwierdziłam też, że okno było zabite na głucho. Świetnie.

Dopiero gdy zaburczało mi w brzuchu, zrozumiałam, jak bardzo byłam głodna. Nie jadłam nic od tamtego śniadania na Tornadzie, które musiało mieć miejsce jakieś sto lat temu, biorąc pod uwagę, ile się od tego czasu wydarzyło. Póki co miałam jednak ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim musiałam się dowiedzieć, co stało się z Jackiem, a także załogą Tornada i Notosa. Najpierw jednak musiałam znaleźć wyjście z pokoju.

Przez deski, którymi zabito okno, nie przeświecała nawet odrobina słońca, co kazało mi przypuszczać, że na zewnątrz zapadł zmrok. Zaczęłam poruszać się dalej wzdłuż ściany, sunąc dłonią po tapecie, aż natrafiłam najpierw na jeden róg, potem drugi, a wreszcie na drzwi. Gdy je poczułam, odetchnęłam z ulgą, bo przez moment miałam już wrażenie, że jakimś cudem znalazłam się w pokoju bez wyjścia. Znając magię Clarissy, pewnie nie byłoby to niemożliwe.

Oczywiście spróbowałabym najpierw klamki, gdyby nie fakt, że po mojej stronie jej nie było. Coraz lepiej. Poszukałam zawiasów, a kiedy je znalazłam, zrozumiałam, że drzwi otwierały się w moją stronę. Nie było więc szans je wyważyć, nawet gdybym miała na to siły. Cholera, szkoda, że w takich momentach moja magia pozostawała niedostępna, a nawet gdy się objawiała, nie potrafiłam jej w żaden sposób ukierunkować. Zaczynałam wątpić, żeby to się mogło kiedykolwiek zmienić.

Ponieważ nie mogłam otworzyć drzwi samodzielnie, zaczęłam w nie bębnić pięściami i domagać się wypuszczenia. Krzyczałam, póki całkiem nie ochrypłam, nie dało to jednak żadnego rezultatu. Po drugiej stronie albo nikogo nie było, albo ktoś, kto tam był, miał mnie w głębokim poważaniu. To jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Nie miałam pojęcia, gdzie się znajdowałam, nie wiedziałam, jak uciec z tego miejsca, nie znałam też miejsca pobytu Jacka – a w dodatku groziło mi pozostanie w tym miejscu po śmierci, która sądząc po stanie mojego żołądka, mogła nastąpić bardzo szybko. Cholera jasna!

Ostatni raz walnęłam pięścią w drzwi i odeszłam od nich wreszcie, by przejść przez pokój i ponownie zająć się oknem. W ciemnościach orientowałam się już coraz lepiej, przestałam więc trzymać się ścian. Szpary między deskami były wąskie, ale jednak jakieś były, spróbowałam więc wyjrzeć przez którąś z nich. Niewiele zauważyłam na zewnątrz. Rzeczywiście było ciemno, ale chyba chmury zasłaniały niebo, bo okolicy nie rozjaśniało nawet światło księżyca. Zobaczyłam tylko tonący w ciemności kawałek lasu. A więc to zawężało możliwe miejsce mojego pobytu do wszystkich lasów w Oz. Coraz lepiej.

Odwróciłam się, słysząc zgrzyt zamka w drzwiach oddzielających mnie od wolności. Po co w ogóle zamykać drzwi na klucz, skoro od mojej strony nie mogłam ich otworzyć? Przysłoniłam twarz dłonią, gdy do środka wszedł jakiś człowiek z lampą naftową w ręce. W pierwszej chwili, oślepiona światłem po przyzwyczajeniu wzroku do ciemności, nie poznałam go.

– Czegóż to sobie życzysz, moja droga? – usłyszałam znany mi, drwiący głos.

Siłą powstrzymałam cisnącą mi się na usta, zjadliwą odpowiedź. Dopiero co magia wyleczyła we mnie wszystkie złamania i wcześniejsze siniaki. Nie chciałam na razie zarobić kolejnych.

– Christian? – zapytałam z niedowierzaniem. – Co ty tutaj robisz?

Drzwi zamknęły się za mężczyzną, gdy tylko wkroczył do środka mojej celi. Dopiero gdy moje oczy przyzwyczaiły się do nowego źródła światła, mogłam poznać go także po wyglądzie. Ciemne włosy urosły mu jeszcze bardziej, od kiedy ostatni raz go widziałam, a na twarzy dorobił się podłużnej szramy biegnącej przez policzek – poza tym jednak był to ten sam człowiek, który jakieś sto lat temu powitał mnie po raz pierwszy w Emerald City. Stracił od tego czasu mundur strażnika, oczywiście, ale nadal wyglądał na pewnego siebie i zadowolonego. Chyba już zapomniał, jak w zaułku Emerald City złamałam mu niegdyś rękę.

– Jak to co, Dorothy? Pilnuję więźniów, oczywiście – prychnął. – Jestem najbardziej zaufanym człowiekiem Clarissy. To oczywiste, że mnie powierzyła pilnowanie cię.

– A czy do twoich obowiązków należy też zagłodzenie mnie na śmierć? – odparłam natychmiast. Christian zaśmiał się, sięgnął do kieszeni płaszcza, który miał na sobie, i rzucił mi coś, co odruchowo złapałam.

Kawałek chleba. Lepsze to niż nic.

– Przyniosę ci też coś do picia, ale to później – powiedział z rozbawieniem. – Póki co nie powinnaś narzekać na brak płynów, podobno nałykałaś się całkiem sporo morskiej wody.

Ręce mnie świerzbiły, żeby go uderzyć. Chociaż zachowywał się w mojej obecności czujnie – a więc pewnie nie zapomniał jednak o złamanej ręce – byłam pewna, że zdołałabym to zrobić. Tylko co by to dało? Na pewno nie był tu jedyną pilnującą mnie osobą. W końcu ktoś zamknął za nim drzwi. I co zrobiłby mi, gdybym się na niego rzuciła? Przy pasie wisiał mu całkiem sporych rozmiarów miecz. Użyłby go czy nie?

– Co z Jackiem? I z pasażerami statku, który Clarissa wysadziła w powietrze? – zadałam pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy. Celowo nie zapytałam o Nicka i Octavię, przekonana, że zdołali uciec, kiedy Czarownica zajęła się Jackiem i mną. Wolałam nie zwracać na nich niepotrzebnej uwagi.

Christian wzruszył ramionami.

– Nie zajmuj tym swojej ślicznej główki, Dorothy. Nie ma potrzeby.

– Pytam, co się z nimi stało – podniosłam nieco głos. – Odpowiesz mi czy po prostu nie wiesz?!

– Och, nie unoś się tak. – Zaśmiał się, jakby moja reakcja naprawdę go bawiła. – Jack ma się dobrze, Clarissa znalazła dla niego całkiem wygodną celę. Ma wobec niego plany, które póki co nie obejmują zabicia go, podobnie jak i ciebie. Co do załogi tego statku... Cóż, ona nie była nam potrzebna. Kiedy Clarissa zorientowała się, że nie było cię na statku, przestaliśmy się nim interesować, więc może ktoś z niego ocalał. Ale wątpię, wybuch był bardzo udany.

A więc mimo wszystko istniała możliwość, że ktoś z załogi Noah albo Flynn przeżyli. Nawet jego piratów byłoby mi szkoda. Musiałam być dobrej myśli, chociaż mój racjonalny umysł podpowiadał mi, że najprawdopodobniej wszyscy zginęli.

Postanowiłam zostawić chwilowo ten temat i zapytać o coś jeszcze, korzystając z okazji, że Christian był skory do rozmowy. Nic dziwnego, na pewno na myśl o moim uwięzieniu poprawił mu się humor.

– Gdzie my w ogóle jesteśmy? I gdzie jest Clarissa?

– Ten dom to tylko jedna z wielu jej kryjówek – odparł, dłonią wskazując na pokój. – Dostosowała go, oczywiście, do swoich potrzeb. Rzadko tu przebywa, bo większość pomieszczeń jest antymagiczna. No wiesz, nie dasz rady użyć tutaj magii. Tak, oczywiście, Dorothy, wiemy wszystko o twojej magii – zaśmiał się na widok mojej miny. – W każdym razie, Clarissa chciała cię osobiście dopilnować, ale wezwały ją inne pilne sprawy, zanim się obudziłaś. No wiesz, to może mieć coś wspólnego z tym idiotycznym buntem w okolicach Emerald City, któremu przewodzi twoja kochana mamusia.

Przy tych ostatnich słowach drwina w jego głosie stała się jeszcze bardziej wyczuwalna. Zignorowałam to jednak, skupiając się na informacjach, które niosły jego słowa. Clarissy nie było w pobliżu. Nie musiałam bać się jej i jej magii. Mogłam spokojnie planować odnalezienie Jacka i ucieczkę. Nie przejmowałam się jej ludźmi, nawet Christianem, z tym wszystkim mogłam sobie poradzić. Jeśli tylko jej nie było w pobliżu.

– Ale nie martw się, będziesz mogła z nią porozmawiać, bo ma ci kilka ważnych rzeczy do przekazania – dodał po chwili Christian uspokajająco. Wcale mnie to nie uspokoiło, wręcz przeciwnie. – Na przykład informację, dlaczego w ogóle jeszcze żyjesz.

– A co, ty tego nie wiesz? – W końcu pozwoliłam sobie na lekką drwinę. Znowu się zaśmiał.

– Kochanie, takie rzeczy w ogóle mnie nie obchodzą. Mam swoje obowiązki do wypełnienia i wśród nich również ten, by włos nie spadł ci z głowy. Nie bój się, zamierzam tego dopilnować. Nie kuś mnie jednak, żebym musiał użyć wobec ciebie siły, bo nie zawaham się, jeśli będę mógł dobrze to przed Clarissą usprawiedliwić.

– Aha. Czyli Clarissa jednak nie mówi ci wszystkiego – syknęłam. Christian posłał mi złośliwe spojrzenie.

– A tobie twoja mama mówi wszystko, Dorothy?

– To chyba nie jest dobre porównanie. W końcu Clarissa nie jest twoją matką.

– Ach tak? – Znowu to rozbawienie w jego głosie. Rany, jak ja nie znosiłam tego człowieka. – Rzeczywiście, nie biologiczną. Ale wychowała mnie od małego. Trafiłem do niej, kiedy byłem jeszcze niemowlakiem. To Clarissa nauczyła mnie wszystkiego, co wiem. To ona mnie stworzyła. Zawdzięczam jej wszystko, w tym moje życie. Więc nie, nie zamierzam pytać o jej plany, jeśli będzie chciała, sama mi je wyjawi. Ufam jej.

Tym razem wreszcie udało mu się mnie zaskoczyć. Wiedziałam, że Christian był zaufanym człowiekiem Clarissy i tylko udawał lojalnego, odgrywał rolę strażnika w Emerald City, ale tego się nie spodziewałam. Nie, że był kimś na kształt syna Czarownicy.

Może mogłam coś z tym zrobić. Wprawdzie wyglądał na pewnego siebie i lojalnego, ale czy naprawdę taki był? Pamiętałam jeszcze, co chciał zrobić wtedy, w Emerald City. Wcale nie zamierzał wtedy wypełnić rozkazu Czarownicy i mnie zabić. Co więc, jeśli Christian wcale nie był tak lojalny, za jakiego chciał uchodzić?

Warto było spróbować.

– Więc jesteś jedyną osobą, która może mnie zrozumieć – odpowiedziałam po chwili namysłu. – Jesteś dla niej... jak syn, prawda? Jesteś taki jak ja. Naprawdę nie frustruje cię nigdy, jak ona cię traktuje? Bo ja... cały czas nie mogę się z tym pogodzić. Że Gloria traktuje mnie jak dziecko, które o niczym nie musi wiedzieć. Że próbuje mnie chronić, chociaż wcale tego nie chcę. Że kieruje mną, bo uważa, że tak będzie najlepiej. Nie jest łatwo mieć za rodzica kogoś tak starego, tak potężnego i doświadczonego. Ty tak nie uważasz?

W jego oczach błysnęło zaskoczenie, chyba nie spodziewał się takiej zmiany tematu. Przez moment nie odpowiadał, a ja czekałam na to, co powie, ze wstrzymanym oddechem. Oczywiście nie spodziewałam się cudu. W zasadzie sama nie wiedziałam, na co liczyłam. Pewnie na nić porozumienia, która pozwoliłaby mi podkopać autorytet Clarissy. Jeśli jednak Christian miał jeszcze do mnie jakąś słabość, nie pokazał tego po sobie.

– Właśnie dlatego musisz wierzyć, że ta osoba naprawdę wie lepiej od ciebie – odpowiedział w końcu zaskakująco poważnie. – Ale nie oczekuję, że to zrozumiesz, Dorothy, w końcu całe życie spędziłaś na Ziemi. Wrócę, kiedy Clarissa będzie gotowa z tobą rozmawiać. A do tego czasu staraj się, z łaski swojej, siedzieć cicho.

To powiedziawszy, odwrócił się na pięcie i skierował do wyjścia. W myślach wyzywałam się od idiotek. Naprawdę myślałam, że mogłam go tak podejść? Christian pewnie do tej pory wyrzucał sobie, że chciał wtedy dla mnie zignorować rozkaz Czarownicy. Musiałam mu o tym przypominać za każdym razem, gdy na mnie spoglądał. Może to dlatego Clarissa zostawiła mnie właśnie pod jego strażą?

– Zaczekaj! – krzyknęłam, zanim zdążył wyjść. – Proszę, zostaw mi chociaż lampę. Źle się czuję w ciemnościach.

– Żebyś puściła tu wszystko z dymem? – prychnął, na co mentalnie go spoliczkowałam. – Daruj sobie ten błagalny ton, Dorothy, nikt tu się na to nie nabierze. Już nie. Sugeruję przyzwyczaić się do ciemności.

Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi i znowu zostałam sama w mroku, bezsilnie kopnęłam ścianę. W cholerę z tym wszystkim!

Tyle czasu planowałam powrót do Oz. I po co, po to, żeby zostać więźniem jakiegoś kretyna w tajnej kryjówce Czarownicy?! Nie zdążyłam nawet ucieszyć się z tego, że wróciłam! Krzyknęłam raz i drugi, a potem ponownie kopnęłam ścianę, nadaremnie próbując rozładować wściekłość. Miałam serdecznie dość tego, że nic nie szło po mojej myśli! I tego, że ludziom wokół mnie ciągle działa się krzywda! Nie byłam samotną wyspą i wcale nie chciałam nią być. Chciałam po prostu, żeby moi bliscy byli bezpieczni, żeby nikt nie próbował mnie zabić i żeby w krainie, do której trafiłam, zapanował w końcu pokój. Naprawdę tak wiele wymagałam?!

Skąd w ogóle Clarissa wiedziała, gdzie nas szukać? Jak poznała lokalizację Notosa, chociaż jeszcze kilka godzin przed naszym zejściem do szalupy ratunkowej sami nie wiedzieliśmy, że będziemy kierować się na Miasto Portowe? I dlaczego właściwie Czarownica zostawiła mnie przy życiu? Wiedziała przecież, że zaklęcie ochronne mojej matki przestało działać. Zdała sobie z tego sprawę natychmiast, gdy we mnie uderzyło, bo inaczej przecież nie przeniosłoby mnie taki kawał z takim impetem, tylko się ode mnie odbiło. Ale kiedy je rzuciła, celowała we mnie. Więc co, wiedziała, że jakimś cudem zaklęcie ochronne już mnie nie broniło? Czemu więc nie była zdziwiona, a wręcz przeciwnie, była zadowolona, kiedy zobaczyła, że nic mi się nie stało?

Nic z tego nie rozumiałam. Zdawałam sobie wprawdzie sprawę z tego, że zaklęcie ochronne mamy już wcześniej działało słabiej, o czym na własnej skórze przekonałam się w jaskini Króla Gnomów. Nie sądziłam jednak, że tak od razu zaniknie. Czemu? Wyczerpało się? Nie wiedziałam, że to w ogóle było możliwe.

Miałam w zasadzie same pytania i ani jednej odpowiedzi. A Clarissa zniknęła, by zająć się moją matką, i zostawiła mnie pod „opieką" Christiana. Dlaczego mnie nie zabiła?!

I co zamierzała zrobić z Jackiem?

Raz jeszcze powiodłam dłonią po wyblakłej tapecie na ścianie pokoju. Christian mówił, że to pomieszczenie było odporne na magię. Jakimś cudem dowiedzieli się więc, że ją miałam. Ciekawe, czy zdawali też sobie sprawę, że nie potrafiłam jej kontrolować, i wsadzili mnie do takiego pomieszczenia na wszelki wypadek?

Przypomniałam sobie, co dawno temu, jeszcze w Emerald City, Clarissa i Christian mówili o Antymagicznych. O ludziach, którym wydali specjalne wyposażenie, zaklęte specjalnie tak, by było odporne na magię. Dla mnie było to paradoksem – używać magii na czymś, by było przeciwko niej odporne – ale widocznie tak się dało. A więc nie miałam już zaklęcia ochronnego mamy, a za to Clarissa miała oddziały ludzi odpornych na magię mamy i moją. A mnie umieściła w antymagicznym więzieniu, które sprawiało, że znowu byłam tylko zwykłym człowiekiem. Nic dziwnego, że Czarownica nie lubiła przebywać w takich miejscach.

Zatrzymałam się w połowie mojej wędrówki wzdłuż ścian, tknięta nagłą myślą. A co, jeśli to był na nią sposób?

Co, jeśli wcale nie musiałam jej zabijać? Od czasu śmierci cioci Ruth, jeśli nie od powrotu na Ziemię w ogóle, zakładałam, że w końcu do tego dojdzie. Że albo ja zabiję Clarissę, albo ona mnie. Wiedziałam też, że to nie wpłynie dobrze na moją psychikę – wystarczy wspomnieć, jak czułam się po przypadkowym w gruncie rzeczy zabiciu Czarownicy ze Wschodu i Czarownicy z Zachodu. A co, jeśli nie musiałam wcale tracić kawałka duszy, zabijając i Clarissę, w dodatku całkowicie świadomie i z premedytacją?

Co, jeśli mogłam po prostu zbudować więzienie, w którym zamknęłabym ją raz na zawsze?

Oczywiście taki plan był obarczony pewnym ryzykiem, nawet jeśli niewielkim. Clarissa zawsze mogła uciec, choć było to mało prawdopodobne. Rachunek prawdopodobieństwa jednak z pewnością tego nie wykluczał. Czy jednak nie byłoby to lepsze rozwiązanie niż zabicie jej? Zamknięcie jej gdzieś, gdzie nie mogłaby nikogo skrzywdzić?

Oparłam się plecami o ścianę i opadłam na podłogę, po czym ugryzłam bezmyślnie rzucony mi przez Christiana kawałek chleba. Z drugiej strony, Clarissa się nie starzała. Oznaczałoby to zamknięcie w antymagicznym więzieniu na zawsze. Na wieczność. Pomijając już jej perspektywę takiej kary – a z pewnością byłoby to nieludzkie, pozwolić jej tkwić w takiej sytuacji przez wieczność – nastręczałoby to też pewne problemy natury logistycznej. Ja sama w końcu kiedyś umrę. Jack też. Musielibyśmy liczyć na to, że ludzie po nad zaopiekują się więzieniem Clarissy równie dobrze i nigdy jej nie wypuszczą. A nie miałam takiego zaufania do ludzi.

Dla Clarissy to zresztą pewnie nie byłaby żadna kara. Pamiętałam przecież, co powiedziała o czekaniu przez kilkadziesiąt lat w niepotrzebnym jej sojuszu, by zaatakować w odpowiednim momencie. Byłam pewna, że tak samo wyglądałoby to więzieniu. Przeżyłaby tam wszystkie konieczne lata, ciągle wyglądając możliwości ucieczki. I w końcu pewnie by ją znalazła.

Więc nie, to nie miało sensu, uznałam w końcu. Więzienie było dobre jako tymczasowe rozwiązanie problemu. Na pewno jednak nie na stałe. Clarissę tak czy inaczej należało zabić.

I zadanie to pewnie miało spaść na mnie.

Zanim jednak mogłam się nad tym zastanowić, musiałam wykombinować, jak samej wyrwać się z więzienia. W przeciwieństwie do Clarissy, nie miałam do dyspozycji wieczności.

Zjadłam cały chleb i spróbowałam trochę się przespać, czekając na powrót Christiana, oczy nie chciały mi się jednak zamknąć. Na szczęście nie musiałam czekać długo. Nie zdążyłam nawet nabrać sił, by zacząć na własną rękę szukać rozwiązania z tej sytuacji, gdy drzwi mojej celi ponownie się otworzyły. Do środka wszedł Christian. Kiedy spojrzałam na niego pytająco, powiedział:

– Chodź ze mną, Dorothy.

Zaniepokoiłam się nieco.

– Niby dokąd?

– Clarissa jest teraz gotowa z tobą porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top