26. Dorothy i Czarownica z Zachodu
Nie krzyknęłam, chociaż miałam na to wielką ochotę. Bałam się, że kiedy to zrobię, Jack zaalarmowany moimi wrzaskami wybiegnie z kajuty i ostatecznie się udusi. Milczałam więc, zagryzając mocno wargi i hipnotycznie wpatrując się w małpę przede mną, która właśnie rozłożyła swoje skórzaste skrzydła i postąpiła kolejny krok w moją stronę.
Rozejrzałam się dookoła, ale chociaż duszący dym utrudniał widoczność, i tak nie znalazłam drogi ucieczki. Znajdowałam się na górnym pokładzie, ze wszystkich stron otoczonym balustradą, z którego tylko schody prowadziły na dół, na główny pokład. Drogę do tych schodów zaś zastawiała mi latająca małpa, która z jakiegoś powodu nie zrobiła jeszcze żadnego gwałtownego ruchu w moją stronę. Po prostu stała tam i przyglądała mi się, zbliżając się powoli, o krok co chwilę.
Nie miałam przy sobie nic. Żadnej broni, tylko moje pięści i kopniaki, a wątpiłam, żeby to wystarczyło w starciu z latającą małpą. Spięłam się automatycznie, jednak atak nie nastąpił; małpa nadal wpatrywała się we mnie, a jej czerwone oczy przyprawiały mnie o ciarki.
Kiedy zrobiła kolejny krok do przodu, odsłoniła schody i pomyślałam, że może jednak uda mi się koło niej przedrzeć. W końcu w danej chwili najważniejsze było wygaszenie płonącego na pokładzie ogniska!
Nie zastanawiałam się ani chwili, bo gdybym się zastanawiała, nie zrobiłabym tego kroku nigdy w życiu. Wyminęłam małpę i rzuciłam się na schody, jednak w tej samej chwili rozległ się jej skrzek, po czym zwierzę złapało mnie i rzuciło do tyłu, aż straciłam równowagę i wylądowałam na górnym pokładzie na plecach.
Nie wytrzymałam i w końcu krzyknęłam. Odwróciłam się przodem do małpy, która właśnie leciała prosto na mnie, po czym w ułamku sekundy postanowiłam postąpić z nią jak z każdym moim przeciwnikiem w judo – sprowadzić do parteru i zastosować dźwignię albo ją poddusić. W tym dymie to nie powinno być trudne.
Kiedy jednak wystosowałam w jej stronę pierwszy cios, jeszcze z poziomu parteru, uznałam, że to jednak nie będzie takie proste. Małpa była bardzo silna i przy pierwszej okazji zdzieliła mnie swoim skórzastym skrzydłem, aż poleciałam pod samą balustradę. Jack jednak albo był za słaby, albo w ogóle stracił przytomność, bo nie wybiegł nawet wtedy, gdy z całej siły walnęłam o balustradę, aż poczułam ostry ból w klatce piersiowej – miałam tylko nadzieję, że to nie były złamane żebra – i nadal byłam sam na sam z małpą, która najwyraźniej postanowiła ze mną wreszcie skończyć.
Spojrzałam przez balustradę i zastygłam. Poprzez rzednącą powoli chmurę dymu dostrzegłam przewijającą się w dole rzekę. Woda musiała być głęboka i ciągnęła się daleko, a brzeg rzeki ginął gdzieś w chmurze dymu. Przypomniałam sobie wtedy, co kiedyś powiedział mi Noah.
Małpy bały się wody.
Zrobiłam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy, nie zastanawiając się, czy to było sensowne. Trudno, marynarze musieli sobie sami poradzić z ogniem na statku; ja musiałam ratować życie, to był w tamtej chwili mój priorytet. Dlatego bez wahania, zanim małpa zdążyła mnie pochwycić, przeskoczyłam przez balustradę, a po chwili lotu uderzyłam w taflę wody z impetem, który wycisnął mi powietrze z płuc.
Woda w rzece była zimna i bardzo mętna. Odruchowo zanurkowałam i otworzyłam oczy, po czym kilkoma szybkimi ruchami ramion wydobyłam się na powierzchnię. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza, unosząc się z trudem na powierzchni, bo nie ułatwiały mi tego buty i kurtka, które na sobie miałam. Prąd znosił mnie powoli na południe, w ślad za statkiem, który właśnie opuściłam.
Bok statku znajdował się tuż obok, wręcz za blisko, odruchowo odpłynęłam więc kawałek, bojąc się, że w końcu w niego uderzę. Raz jeszcze odetchnęłam głęboko, próbując pozbyć się z płuc resztek dymu, bo na dole, przy wodzie, powietrze było czyste, po czym rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu latającej małpy. Nigdzie jej nie widziałam i nie miałam pojęcia, czy znaczyło to, że odleciała, została na pokładzie czy gdzieś się na mnie czaiła.
Po prostu świetnie. I co teraz miałam robić?
Nie miałam pojęcia, czy próbować jakoś wracać na statek, czy wręcz przeciwnie, dopłynąć do brzegu i próbować jakoś później spotkać się z Jackiem; decyzję po chwili podjęła jednak za mnie latająca małpa, odbijając się od pokładu statku i pikując prosto w moją stronę.
Widząc te okropne, wpatrzone we mnie, czerwone oczy, nie wahałam się ani chwili; mocno nabrawszy w płuca powietrza, zanurkowałam, po czym zaczęłam płynąć pod wodą z nurtem rzeki. Obok mnie w wodzie coś się zakotłowało, uciekłam stamtąd czym prędzej, nie patrząc za siebie, by się przekonać, czy była to małpa, czy raczej jakiś rodzaj rzecznego drapieżnika. Jeszcze by mi tego brakowało, gdybym spotkała w tej rzece aligatora...! W końcu jednak musiałam wypłynąć, by ponownie zaczerpnąć powietrza, i właśnie wtedy poczułam, jak coś chwyta mnie za ramię i unosi.
Wrzasnęłam i spróbowałam się wyrwać, oblewając wodą kołującą nade mną latającą małpę, ta jednak najwyraźniej była odważna i nie wycofała się; na moment puściła mnie dopiero wtedy, gdy od strony statku dobiegły mnie strzały. Odwróciłam się w tamtą stronę, by zobaczyć, że Noah celował do latającej małpy z dubeltówki; wiedziałam jednak doskonale, że z uwagi na odległość nie mógł celować dokładnie, bo bał się, że zamiast małpy trafi mnie, i strzelał bardziej na wiwat. W końcu zorientowała się w tym nawet latająca małpa, bo w końcu pociski nie trafiły nigdzie blisko nas, i przypuściła kolejny atak.
Próbowałam się bronić, byłam jednak skazana na porażkę. Kolejne uderzenie małpiego skrzydła dosięgło mnie, zanim ponownie zdążyłam zanurkować, i oszołomiło mnie na moment, zamroczyło na tyle, że przestałam utrzymywać się na powierzchni i po chwili zakrztusiłam się wodą. Właśnie wtedy coś za nogę poderwało mnie z wody i uniosło do góry, wysoko, a na widok oddalającego się szybko lądu, wstęgi rzeki i statku wydarłam się po raz kolejny.
Znowu słyszałam strzały i latająca małpa zapikowała, chcąc ukryć się pomiędzy drzewami w rosnącym przy brzegu rzeki zagajniku. Przyspieszyła, a mnie aż zrobiło się niedobrze od tempa, w jakim pod moją głową, do góry nogami przesuwał się krajobraz, i zamarłam, automatycznie zaprzestając wyrywania się małpie. Ostatecznie gdyby puściła mnie w tamtej chwili, a ja spadłabym na ziemię, niewątpliwie złamałabym kark.
A potem małpa skręciła nieco i zleciała jeszcze niżej, pomiędzy drzewa; nie zauważyłam w porę zbliżającego się konara, gdy pojawił się przed moimi oczami, był już bardzo blisko i było stanowczo za późno, żeby jakkolwiek uchronić się przed zderzeniem. Odruchowo zasłoniłam tylko głowę ramionami, a w następnej chwili poczułam uderzenie i najprawdopodobniej straciłam przytomność, bo przed oczami zrobiło mi się ciemno i urwał mi się film.
***
Obudziłam się zmarznięta, obolała i całkowicie skołowana. W głowie przesypywał mi się piasek, żebra bolały przy każdym oddechu, podobnie jak szyja i lewe ramię, nie tak dawno przecież uszkodzone przez Czarownicę ze Wschodu, a pęd powietrza wyciskał mi powietrze z płuc, aż bałam się, że za chwilę się uduszę.
Nadal leciałam. Gdy byłam nieprzytomna, latająca małpa zmieniła jednak nieco uchwyt, obecnie trzymała mnie w okolicach pasa – zapewne między innymi dlatego tak bolały mnie żebra – głową do góry, na szczęście, a nogami w dół. Była to pozycja niemalże pionowa i chociaż tyle dobrze, bo inaczej pewnie dawno dostałabym wylewu do mózgu. Rozejrzałam się dyskretnie dookoła, nie chcąc zdradzić, że już się obudziłam, i włosy zjeżyły mi się na głowie.
Nic dziwnego, że było mi zimno. Nie dość, że byłam cała mokra po kąpieli w rzece, nie dość, że pęd powietrza również mnie nie ogrzewał, to przecież w dodatku znajdowaliśmy się... w górach. Pośród ośnieżonych górskich szczytów, wśród których temperatura była na tyle niska, że wyraźnie widziałam wydostającą się z moich ust parę przy każdym wydechu.
Poszukałam wzrokiem i znalazłam go niemal natychmiast. Zamek Czarownicy z Zachodu. A więc rzeczywiście istniał, nie był moim złudzeniem optycznym, stał w tych górach, a my byliśmy już bardzo blisko niego. I, niestety, wyglądało na to, że to właśnie tam zabierała mnie latająca małpa.
Był majestatyczny i nieco przerażający. Składał się z wysmukłego budynku głównego, zakończonego niebieskimi dachami o ostrym spadzie, i kilku dźgających niebo, wąskich, ale wysokich wież. Wszystko to otoczone było wysokim murem obronnym i zbudowane praktycznie na zboczu góry, w miejscu niemożliwym do sforsowania dla ewentualnych najeźdźców. Jedna z jego wież rzeczywiście znajdowała się w wiecznym cieniu, tak blisko górskiego szczytu ją postawiono. Poczułam strach ściskający mnie za gardło.
Pazury małpy wbiły się mocniej między moje żebra, na co syknęłam odruchowo i zacisnęłam zęby. Zwierzę odbiło w lewo, pikując w stronę tej właśnie, stojącej w cieniu góry, wieży, a mnie żołądek podszedł do gardła, gdy spojrzałam w dół i zobaczyłam zbliżającą się w przyspieszonym tempie ziemię przykrytą lodowcem. Kiedy coś ostatnio jadłam? Chyba poprzedniego popołudnia, ale jeżeli coś z tego we mnie zostało, byłam gotowa się tego pozbyć, tak bardzo w jednej chwili zrobiło mi się niedobrze.
Nie spadliśmy jednak na ziemię; zamiast tego małpa wylądowała z impetem, aż mną potrząsnęło, na dachu owej skrytej w cieniu wieży. W następnej chwili, jakby na zawołanie, uchyliło się jedyne w wieży, zakratowane okienko, a małpa schwyciła mnie w pół i nie zważając na moje krzyki, wrzuciła mnie do środka.
Zebrałam się z podłogi, jak tylko szybko potrafiłam, ale okienko i tak zdążyło się za mną zatrzasnąć, a nie potrafiłam na nowo go otworzyć. Chyba ktoś tu użył magii, pomyślałam z irytacją, nadaremnie ciągnąc kraty w okienku. Byłam uwięziona.
Usłyszałam jeszcze łopot małpich skrzydeł, gdy mój transport odlatywał, po czym odwróciłam się przodem do wnętrza wieży, żeby zobaczyć chociaż, gdzie się znajdowałam, skoro już przyszło mi być więźniem.
Pomieszczenie, w którym się znalazłam, było nieduże i całkiem okrągłe. Wszystkich szczegółów pewna nie byłam, bo we wnętrzu panował półmrok, który rozjaśniał jedynie nikły blask zza okna, wyglądało jednak na to, że nie było w nim wiele mebli – nie było jednak również bardzo spartańskie. Ostatecznie znalazło się miejsce na niewielki, okrągły stolik ustawiony pośrodku pomieszczenia, a przy nim dwa krzesła, i wąskie łóżko, stojące zagłówkiem do ściany przy oknie.
I to wszystko.
Na wszelki wypadek obeszłam pomieszczenie uważnie, dotykając kamiennej ściany i posadzki, a także spoglądając w górę – sufit znajdował się jakieś trzy jardy nad moją głową i był płaski, czyli nie było to jeszcze zwieńczenie wieży. Pomalowany na jednolity, biały kolor, odcinał się wyraźnie od ścian z ciemnego kamienia i równie ciemnej posadzki.
W wieży znajdowały się też drzwi. W ścianie, co oznaczało, że za nią musiała znajdować się choćby wąska klatka schodowa. Drzwi były drewniane i bardzo solidne, znajdowała się w nich jednak niewielka kratka, przez którą można było wyjrzeć na zewnątrz. Spróbowałam oczywiście klamki, były jednak zamknięte na klucz, a gdy wyjrzałam przez kraty, zobaczyłam za nimi długi, zakończony schodami w dół korytarzyk. Pusty korytarzyk.
Och, gdybym miała chociaż spinkę do włosów. Cokolwiek, czym mogłabym spróbować otworzyć te drzwi! Niestety, wszelkich spinek pozbyłam się już dawno temu, a w pokoju nie było niczego, czego mogłabym użyć jako wytrycha. Chyba.
Na wszelki wypadek rozejrzałam się po wnętrzu raz jeszcze, tym razem uważniej, ponownie jednak nie znalazłam niczego przydatnego. Wobec tego podeszłam do okna, wyjrzałam za nie, chociaż musiałam stanąć na palcach, żeby cokolwiek zobaczyć, i spróbowałam oszacować wysokość do ziemi.
Co najmniej trzydzieści jardów, cholera. Nie dość, że wysoko, nie dość, że ściana wieży była gładka i nie było mowy, żebym po niej zeszła, nawet gdybym jakimś cudem otworzyła okienko, to jeszcze wieża kończyła się na zamkowym dziedzińcu, a więc nadal na terytorium wroga. Nie, tędy zdecydowanie się stąd nie wydostanę, zadecydowałam, po czym wróciłam do drzwi.
I wtedy właśnie zorientowałam się, że nie byłam już w wieży sama.
W otwartych drzwiach wieży stała kobieta. Pomimo burzy rudych loków nie wyglądała tak dziko jak Czarownica ze Wschodu, nie była również wiekiem podobna do Czarownicy z Północy, bo mogła mieć najwyżej trzydzieści lat – a raczej na tyle wyglądać. Poznałam ją jednak od razu, bo przecież widziałam ją już wcześniej na malowidle w pałacu Czarnoksiężnika.
Czarownica z Zachodu.
Była naprawdę śliczna. Miała regularne rysy twarzy, mocno zielone oczy, ładnie wykrojone usta i porcelanową, nieskazitelną cerę. Była szczupła i wysoka, nieco wyższa ode mnie, a jej rude włosy zdawały się żyć własnym życiem. Ubrana w długą, zieloną, prostą sukienkę, wyglądała po prostu... niesamowicie. To musiałam jej przyznać.
Odruchowo cofnęłam się o krok, chociaż przecież nie mogła mnie skrzywdzić. A przynajmniej nie czarami. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo tak było, kiedy ostatnio sprawdzałam. Nie zmieniało to jednak faktu, że trochę się jej obawiałam. Ostatecznie to ona przypuszczała ataki na Emerald City, żeby zdobyć drugą połówkę klucza. Ostatecznie to ona wydawała rozkazy latającym małpom. I to ona sprowadziła na statek Noah wrony, a później czarne pszczoły.
Naprawdę nie wyglądała na osobę, która byłaby do tego zdolna, póki się nie uśmiechnęła, a w tym uśmiechu – i jej oczach – nie zobaczyłam całego jej okrucieństwa i wyrachowania. Bardzo mi się to nie podobało.
Ale w końcu czego mogłam się spodziewać po Czarownicy z Zachodu?
– Oj, Dorothy. Bardzo nie chcesz umrzeć, prawda? – zapytała po prostu, nie robiąc jednak ani kroku za próg, jakby bała się, że jeśli wejdzie do środka, zrobię jej coś złego. Tylko chciała wyglądać na pewną siebie, ale w rzeczywistości wcale taka nie była.
– A chciałaś mnie zabić? – Wobec tego też postanowiłam przejść na formę „ty". – Dlaczego?
– Och, błagam, byłaś w Emerald City, widziałaś się z Clarissą, na pewno już ci to ktoś wytłumaczył. – Czarownica z Zachodu wydęła wargi w geście lekceważenia. – Wybacz, Dorothy, ale działam w samoobronie. Chyba sama rozumiesz. Skoro jednak nie mogę cię zabić...
Rozłożyła bezradnie ręce, na co poczułam chwytającą mnie za gardło panikę.
– Zamierzasz mnie tu więzić?! – wykrzyknęłam, chwilowo zapominając o tym, co podobno powinnam wiedzieć. Zwłaszcza że wcale nie wiedziałam. – Nie możesz...
– Oczywiście, że mogę, w końcu nie bez powodu jestem jedną z czterech najpotężniejszych Czarownic w Oz, prawda? – przerwała mi z pobłażaniem. – Im prędzej to zrozumiesz, Dorothy, tym lepiej. Nie zabiję cię, bo najwyraźniej nie jestem w stanie. Tak, wiem już o wszystkim, mam swoje sposoby, o których nie musisz wiedzieć. Nie mogę cię jednak wypuścić, bo prędzej czy później ty zabiłabyś mnie.
– Nie chcę nikogo zabijać – zaprotestowałam słabo. Czarownica z Zachodu wzruszyła ramionami.
– To jest właśnie to, co musisz zrozumieć. Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia, Dorothy. Choćbyś bardzo nie chciała, i tak to zrobisz, jak z Czarownicą ze Wschodu. Założę się, że jej też wcale nie chciałaś zabić, ale i tak to zrobiłaś. Bo musiałaś. A jak zachowasz się, gdy już najadę Emerald City i zrównam je z ziemią, żeby zdobyć połowę artefaktu? Co zrobisz, gdy zechcę zabić twojego ojca, Dorothy? Pozwolisz na to?
– To głupie – powiedziałam niepewnie, bo chyba nie do końca rozumiałam, o co chodziło w tej rozmowie. – Niezależnie, co bym zrobiła, nie jestem w stanie cię powstrzymać. Mogę próbować, mogę walczyć z innymi, mogę ochronić sama siebie, skoro magia na mnie nie działa, ale nic poza tym. Nie mogę zrobić ci krzywdy.
W oczach Czarownicy z Zachodu po raz pierwszy zapaliło się zainteresowanie. Ale coś jeszcze. Jakby... niepokój? Skoro nie bała się mnie wcześniej, to dlaczego po tych właśnie słowach zaczęła?
– Ty nic nie wiesz – zawyrokowała w końcu, a jej wystudiowany spokój na moment gdzieś prysnął. – Clarissa ci nie powiedziała. Dlaczego?
– O czym miała mi powiedzieć? – zdenerwowałam się, bo serdecznie dość miałam już tajemnic. Ostatecznie odkąd tylko znalazłam się w Oz, praktycznie nie robiłam nic innego, tylko dowiadywałam się o sobie czegoś nowego! Było coś więcej? Ile jeszcze musiałam znieść, zanim w końcu wszystko stanie się jasne?! – O co właściwie chodzi?
– Nie powiedziała ci – powtórzyła z niedowierzaniem Czarownica z Zachodu, kręcąc głową. Po chwili jej ładnie wykrojone usta wykrzywił pogardliwy uśmiech. – Pewnie nie uwierzyła. Clarissa zawsze była naiwną kretynką.
Miałam inne zdanie na temat Czarownicy z Północy, bo po tym jednym spotkaniu, podczas którego dowiedziałam się o zaklęciu rzuconym na mnie przez matkę i mnóstwie innych pożytecznych rzeczy wcale nie powiedziałabym o Clarissie, że była naiwna albo że była kretynką, ale zachowałam te myśli dla siebie. Zamiast tego spróbowałam coś wyciągnąć z czarownicy stojącej przede mną, po drugiej stronie pomieszczenia.
– W co Clarissa nie uwierzyła? – zapytałam więc ostrożnie. – O co tutaj chodzi?
– A więc pozwól, że opowiem ci pewną historię, Dorothy – zaczęła Czarownica z Zachodu po chwili wahania, nieco protekcjonalnym tonem. – Dawno temu, kiedy my, wszystkie cztery najważniejsze czarownice Oz, jeszcze się lubiłyśmy i jeszcze chciało nam się bawić naszymi umiejętnościami, uwarzyłyśmy pewien wywar. Wypity, pozwalał nam na zajrzenie w przyszłość, ale trzeba było mnóstwo umiejętności, żeby uwarzyć go właściwie i nie umrzeć po zażyciu go.
– Wywar z trujących maków – szepnęłam, natychmiast przypominając sobie, jak kiedyś Annabelle mi o tym opowiadała. Czarownica z Zachodu skinęła głową.
– Dokładnie. A wiesz, co zobaczyłyśmy w wizji, która nas po tym wywarze nawiedziła? Zobaczyłyśmy osobę, która zakończy nasze życie. Dorothy Gale.
– Ale przecież Dorothy już była w Oz – zaprotestowałam, nadal niewiele z tego rozumiejąc. – Wszyscy po drodze mi to mówili. Dlatego mnie znali. Dlatego twierdzili, że zabiję Czarownice. Bo ktoś już to kiedyś zrobił...
– Gdyby ktoś kiedyś to już zrobił, to czy prowadziłybyśmy teraz tę rozmowę? – Czarownica roześmiała się, rozkładając ręce, którymi wskazała całe pomieszczenie. – Nie, Dorothy, to nie do końca było tak. Widzisz, wizje sprowadzone przez wywar z trujących maków nie są jasne. Nie są oczywiste ani jednoznaczne. Wiedziałyśmy, że z Ziemi przybędzie do nas niejaka Dorothy Gale, wiedziałyśmy, że spotka na swojej drodze Stracha na Wróble, Tchórzliwego Lwa i Blaszanego Drwala, wiedziałyśmy, że będzie miało z tym coś wspólnego jakieś zaklęcie ochronne, tornado i latający dom. Znając z grubsza miejsce twojego lądowania w Oz – kraina Manczkinów – i drogę do Emerald City, skleciłyśmy opowieść o Dorotce, która pakuje się we wszelkie możliwe kłopoty i poznaje po drodze nowych towarzyszy podróży, po czym rozpuściłyśmy tę plotkę pośród mieszkańców Oz.
– Nie rozumiem – poskarżyłam się znowu. – Po co?
Czarownica zaśmiała się bez wesołości.
– Jak to, po co, Dorothy? Żeby ludzie wiedzieli. Żeby było o tobie głośno, kiedy wreszcie rzeczywiście przybędziesz. Nic nie rozprzestrzenia się tak szybko jak ludzkie plotki. Wiedziałyśmy, że kiedy w końcu się pojawisz i powiesz komuś, jak się nazywasz, od razu rozpowiedzą to po całym Oz i o wszystkim natychmiast się dowiemy. Ale historia musiała mieć szczegóły, żeby ktokolwiek w nią uwierzył. Tak powstawała historyjka o Dorotce... która nigdy nie miała miejsca w rzeczywistości.
Dopiero wtedy zrozumiałam wszystko. Cofnęłam się o krok i ciężko oparłam o ścianę wieży, wyczuwając pod palcami chropawe, zimne kamienie. Miałam ochotę przyłożyć do nich czoło i trochę się ostudzić, bo pomimo mokrej odzieży i niskiej temperatury w pomieszczeniu nagle zrobiło mi się gorąco, nie chciałam jednak spuszczać z oczu Czarownicy ani pokazywać po sobie słabości. Nie chciałam, żeby wiedziała, jak wielki lęk w tamtej chwili poczułam.
Wizje po wywarze z trujących maków. To było w ogóle możliwe? Chyba tak, skoro na ich podstawie Czarownice wymyśliły plotkę, tak bliską rzeczywistym wydarzeniom, jakie spotkały mnie w Oz? A jeśli ta opowieść miała tak wiele wspólnego z moim pobytem w Oz, czy i reszta miała mieć? Naprawdę miałam je zabić? Nie tylko Czarownicę ze Wschodu, ale też tę z Zachodu i... i...
– Opowieść o Dorotce, którą znam, mówi o śmierci tylko dwóch czarownic – powiedziałam, kiedy już upewniłam się, że mogłam zaufać mojemu głosowi. – A pozostałe dwie? Czarownica z Północy i Czarownica z Południa?
– Tę plotkę wymyśliłyśmy we dwie, z Czarownicą ze Wschodu – wyjaśniła chętnie. – Clarissa i Gloria nigdy nie przyznały się, co zobaczyły w swoich wizjach, więc złożyłyśmy tylko to, co było w naszych, i dodałyśmy do tego oprawę w postaci fabuły.
Odetchnęłam z ulgą. A więc to znaczyło, że miałam zabić dwie czarownice. Te dwie złe. Nie oznaczało to, że zamierzałam to zrobić, ale zawsze było to lepsze niż śmierć wszystkich czterech. Z mojej winy.
Zwłaszcza mamy.
– Tak czy inaczej, rozumiesz, że nie mogę cię wypuścić. – Czarownica z Zachodu uśmiechnęła się bezradnie. – Nie jestem całkowicie pewna, że te wizje mają sens, ale na wszelki wypadek musisz pozostawać w mojej wieży.
– Ale ja też w to nie wierzę – zapewniłam ją pospiesznie. – Nie wierzę, że miałabym jeszcze kogoś zabić, bo wcale tego nie chcę. Zabiłam Czarownicę ze Wschodu, bo ona próbowała zabić mnie. Ale ciebie... wcale nie muszę, jeśli mnie wypuścisz. Mogę odejść i nigdy więcej się nie zobaczymy. Nie będę dla ciebie zagrożeniem!
Dopiero po tamtych słowach Czarownica z Zachodu utraciła całą tę dobrotliwość, z jaką do tamtej pory się do mnie zwracała. Jej oczy się zwęziły, usta wykrzywiły w brzydkim grymasie, i postąpiła wreszcie o krok naprzód, ostatecznie wchodząc do wieży. Jej wzrok mógł zabijać, gdyby tylko padł na bardziej ode mnie podatny grunt.
– Myślisz, że się ciebie boję, Dorothy? – zapytała ostro, ale nadal spokojnie, nie podnosząc głosu. – Źle mnie zrozumiałaś. Wcale się nie boję i wcale nie uważam, że jesteś dla mnie zagrożeniem. Uwiężę cię jednak na wszelki wypadek, bo lepiej zneutralizować, niż zignorować nawet mało prawdopodobne zagrożenie. Natomiast co do twojej obietnicy, że więcej cię nie zobaczę, jeśli cię wypuszczę... Nie rozśmieszaj mnie. – Nie wyglądała jednak na rozbawioną, wręcz przeciwnie, wyglądała na wściekłą. – Teraz tak mówisz, bo chcesz uciec. Kiedy jednak zaatakuję Emerald City, kiedy będę chciała zabić twojego ojca, zaatakować miasteczko w Kansas, z którego pochodzisz, i pozbyć się twojej rodziny również z tamtego świata, co zrobisz? Zostaniesz w ukryciu, z daleka ode mnie, bo tak mi obiecałaś? Czy może raczej jednak spróbujesz mi się przeciwstawić i mnie zabić?
To było trudne pytanie, na które sama nie znałam odpowiedzi, chociaż ona na pewno myślała, że odpowiedź była oczywista. Dla mnie wcale nie była. Nie chciałam pozbawić nikogo więcej życia, niezależnie, jakie miał intencje. Ale co innego można było zrobić? Zamknąć ją w więzieniu? Czy w ogóle istniało takie, z którego za pomocą magii by się nie wydostała?
Mój brak odpowiedzi był jednak dla Czarownicy wystarczający, by odebrać to tak, jak jej było wygodnie. Kiwnęła głową, po czym skierowała się do drzwi, najwyraźniej uważając naszą rozmowę za skończoną.
– Tak czy inaczej, przyzwyczaj się do tego miejsca, bo to twój nowy dom – oświadczyła z tym swoim paskudnym, krzywym uśmieszkiem. – Przynajmniej dopóki nie zorientuję się, jak zdjąć to zaklęcie ochronne, żebym mogła cię spokojnie zabić. Poczuj się doceniona, bo specjalnie dla ciebie zwolniłam to miejsce, likwidując ostatniego lokatora, który mieszkał tu dwadzieścia lat. Chyba bardzo mu się to podobało, bo protestował z całych sił, kiedy kazałam ściąć mu głowę.
Wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi i pozostawiając mnie w stanie kompletnego oszołomienia i paniki. Wpadłam jak śliwka w kompot, nie ma co.
Sprawdziłam oczywiście drzwi, ale Czarownica z Zachodu niestety zamknęła je bardzo sumiennie. Kiedy spojrzałam przez kratę na korytarz, już jej nie było i znowu zostałam sama. Ze złością walnęłam pięścią w drzwi, co niestety poskutkowało tylko tym, że zabolała mnie ręka.
Cholera jasna. Ona naprawdę zamierzała mnie tu trzymać jak więźnia! Może jeszcze zapomni mnie karmić i poić? Tak byłoby najprościej, w końcu umarłabym sama z siebie, i to bardzo szybko! Równocześnie jednak miałam wrażenie, że Czarownica z Zachodu wcale nie chciała mnie zabijać. Że tak mówiła, ale w rzeczywistości uważała, że to dobrze, mieć mnie pod swoim dachem. Jakbym była jakiegoś rodzaju talizmanem.
Ona nie wierzyła w przeznaczenie i te wszystkie bzdury związane z wizjami. To było pewne.
Ale jednak, na wszelki wypadek... Trzymała mnie w zamknięciu.
Osunęłam się na łóżko, a miękkość siennika na nim mnie zdziwiła. Było mi ciężko na sercu i nic nie mogłam na to poradzić, i niewiele to miało wspólnego z obecnym zamknięciem w najciemniejszej wieży zamku Czarownicy. Chodziło raczej o to, co mi powiedziała. Że według jej wizji miałam zabić również ją. Nie podobało mi się wcale, że dotyczyły mnie jakiekolwiek wizje i że przewidywano dla mnie jakąkolwiek konkretną przyszłość. Sama kształtowałam swoją przyszłość! To ode mnie była ona zależna, nie od jakiejś głupiej wizji dwóch Czarownic!
Nie chciałam jej zabijać. Nie chciałam zabijać nikogo! Wystarczająco miałam wyrzutów sumienia po ostatniej śmierci Czarownicy ze Wschodu. Czy jej nie mógł zabić Jack? Albo ktokolwiek inny, byle nie ja?
Przez cały ten czas, przez cały mój pobyt w Oz pocieszałam się tą jedną myślą, że nie byłam tą Dorothy. Że nie byłam tą Dorothy, która miała przybyć do Oz, żeby zabić złe Czarownice i pomóc Czarnoksiężnikowi wrócić do domu. Pocieszałam się, że po prostu przypadkiem nazywam się tak samo jak tamta dziewczynka, i że to wyłącznie dlatego Czarownice się mną zainteresowały – nie dlatego, że faktycznie było we mnie coś niezwykłego.
Tymczasem okazywało się, że wszystko w to, co wierzyłam, było bzdurą. Nie było żadnej innej Dorothy, byłam tylko ja. Nie było innego bohatera. Ja miałam nim być, a ja stanowczo nie nadawałam się na bohatera.
Czy mój ojciec o tym wiedział? Biorąc pod uwagę, kim była jego żona, było to prawdopodobne. Ale czy to dlatego tak naprawdę wezwał mnie do Oz? I nie chciał tego później powiedzieć w obawie, co sobie o nim pomyślę? To przecież miałoby zaskakująco wiele sensu. Że tata chciał się pozbyć wreszcie Czarownicy z Zachodu, więc posłał po córkę, która według wizji miała ją zabić, a następnie nakarmił ją bajeczkami o uwięzionej gdzieś na południu matce. Mógł pomyśleć, że skoro i tak według wizji mam zabić Czarownicę z Zachodu, to zrobię to, niezależnie, czy trafię do niej specjalnie, czy nie. Mógł mi o tym nie powiedzieć w obawie, że oskarżę go o interesowność, że nie interesuje się moim losem, tylko tą głupią wizją, i że traktuje mnie przedmiotowo. Mogłam się obrazić, zapowiedzieć, że tego nie zrobię, choćby mu na złość za to, jak się zachował.
Oczywiście, mogłam to wszystko zrobić. Więc jaką miałam pewność, że tata nie wiedział tego wszystkiego i nie wykorzystał po prostu sytuacji?
Te myśli były okropne, ale nie potrafiłam się od nich uwolnić. Nie potrafiłam przestać się nimi katować. Tak jak człowiek z bolącym zębem co chwila dotyka go końcem języka, by przekonać się, czy dalej boli, ja wracałam do tego tematu, zastanawiając się, czy ojciec mógł ze mną postąpić tak źle, tak bardzo jakbym nie miała dla niego żadnej wartości jako córka, a tylko jako zabójczyni Czarownic. To też bolało, ale nie umiałam się powstrzymać.
Położyłam się na materacu, dopiero w tamtej chwili czując, jak bardzo byłam zmęczona i poturbowana. W końcu spałam tylko kilka godzin; zaraz później nadleciały wrony, które poraniły mi ręce, zaraz potem pszczoły, których użądlenia nadal bolały, zwłaszcza to na szyi, a zaraz potem latająca małpa, która o mało nie połamała mi żeber i niemalże przyprawiła o wstrząs mózgu. Kiedy wreszcie zostałam w mojej celi sama i adrenalina trochę ze mnie opadła, stwierdziłam, że wszystko mnie bolało. Niemalże całe ciało – noga, za którą porwała mnie małpa, klatka piersiowa, obydwie ręce, szyja i głowa – pulsowało różnymi rodzajami bólu, który jeszcze bardziej wyprowadzał mnie z równowagi.
Proszę bardzo, to właśnie Oz ze mną zrobiło! A Jack naprawdę się dziwił, że chciałam wracać do Nowego Jorku?! Na Ziemi nie zdarzyło mi się nic takiego przez dwadzieścia cztery lata mojego życia! Od paru miesięcy żyłam w jednym z najniebezpieczniejszych miast na świecie, a jednak ani razu nie wróciłam do domu poszkodowana, w przeciwieństwie do Oz! Aż dziwne, że tu ktokolwiek dożywał starości!
Nie wytrzymałam i w końcu poczułam na policzkach łzy. W zasadzie nawet nie płakałam z powodu fizycznych obrażeń; nie płakałam też z powodu wizji Czarownic, o których się właśnie dowiedziałam, a z których jasno wynikało, że jednak byłam tą Dorothy. Płakałam ze względu na to wszystko razem wzięte.
Wszystko mnie tu przytłaczało i przerastało. Nie przywykłam do tak trudnego, intensywnego życia i wcale go nie chciałam. Chciałam mieć wreszcie spokój. Święty spokój. I płakałam, bo nie widziałam absolutnie żadnej szansy, żebym w najbliższym czasie mogła wreszcie odpocząć od tego nieustającego młyna, dzikiego kręcenia się w kółko na karuzeli, jakie przypadło mi w udziale w Oz. Chyba że rzeczywiście miałam zostać w wieży Czarownicy z Zachodu do śmierci.
Choć początkowo nie wydawało mi się to możliwe, sen jednak w końcu mnie ukoił; uciszył wszystkie lęki, uspokoił skołatane nerwy, wyciszył mnie. Pozwolił na choć chwilę wytchnienia i regeneracji sił.
Naprawdę tego potrzebowałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top