12. Dorothy i połówka artefaktu
Następnego dnia rano byłam niewyspana i niespokojna. Niemalże trzy dni spędzone w Granicznym Mieście sprawiły, że wreszcie w jakimś miejscu poczułam się nieco bardziej zadomowiona i źle mi się je opuszczało. Chociaż z nadzieją patrzyłam w przyszłość, bo Emerald City zdawało się bliskie jak nigdy wcześniej, niepokój nie opuszczał mnie, gdy idąc zachodnią drogą, mijaliśmy rzednące zabudowania i domy, rozstawione w coraz większych odległościach od siebie. Przed sobą mieliśmy pasmo górskie, które musieliśmy ominąć, a za którym znajdowała się pustynia oddzielająca nas od Emerald City. Geografia Oz nie przestawała mnie zadziwiać.
Analizując bliżej swoje uczucia, niechętnie dochodziłam do wniosku, że ów niepokój nie brał się wyłącznie z faktu opuszczania pierwszego miejsca w Oz, w którym spędziłam więcej niż parę godzin i które wydawało mi się względnie bezpieczne. (Co prawda Jackowi zdarzyło się raz wyprowadzić mnie pod rękę z jakiegoś baru, gdy jego bywalcy zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego, nie czułam wtedy jednak jakiegoś poważnego zagrożenia). W dużym stopniu ten niepokój był również związany z celem naszej podróży. Ostatecznie nie wiedziałam przecież, co miało mnie czekać w Oz. Nie miałam pojęcia, czy Czarnoksiężnik zdecyduje się mi pomóc, czy raczej wywali z hukiem na zbity pysk. A poza tym... było coś jeszcze.
Chociaż nie mogłam doczekać się powrotu do Nowego Jorku, Kansas i ciotki Ruth, chociaż nie znosiłam czarownic z Oz, żywych strachów na wróble, trujących kwiatów i potworów zjadających konie, musiałam przyznać, że to była pierwsza taka przygoda w moim życiu. I gdybym tylko częściej natykała się na wygodną sypialnię z porządnie urządzoną łazienką, może nie podchodziłabym do całej imprezy z tak żywiołową niechęcią.
Jack i Annabelle szli przede mną, rozmawiając o czymś ze sobą po cichu, nic dziwnego więc, że przyszło mi do głowy, jak ładnie razem wyglądali. Pasowali do siebie. Cholera.
Chyba nie powinnam o tym myśleć, bo robiło mi się od tego jeszcze dziwniej.
Krajobraz zmieniał się stopniowo, w miarę jak wchodziliśmy w przełęcz między dwoma pasmami górskimi, którędy wiodła brukowana brudnożółtą kostką droga. Zrobiło się zimno, zarzuciłam więc na siebie kożuszek otrzymany jeszcze w zajeździe Manczkinów, i nawet Jack włożył swój płaszcz, chociaż zwykle wyglądał tak, jakby uważał odczuwanie zimna za niemęskie. Rude włosy Annabelle wystawały spod kaptura, który narzuciła na głowę, i żałowałam w tamtej chwili, że podobnie jak ona nie wybrałam na tę podróż spodni, zamiast tego wkładając sukienkę. No, ale na swoje usprawiedliwienie mogłam dodać, że ubierając się tamtego ranka do pracy, naprawdę nie przypuszczałam, że popołudnie zakończę zamknięta w klatce w chatce czarownicy. Właściwie obstawiałabym wszystko, tylko nie to.
– Przełęcz Samobójcy zawsze robi na mnie wrażenie – przyznał Jack, podążając za moim wzrokiem i również rozglądając się dookoła. Z obydwu stron otaczały nas wysokie, skalne ściany, i w zasadzie brakowało tylko porządnej lawiny wywołanej przez Czarownicę ze Wschodu. Na myśli o tym aż cała zadrżałam.
– Dlaczego Samobójcy? – podchwyciłam, bo ta nazwa z pewnością miała jakiś związek z moją makabryczną wizją. Jack rzucił mi rozbawione spojrzenie.
– Bo ilekroć ktoś z okolicy chce popełnić samobójstwo, przychodzi tutaj i rzuca się wprost na drogę z tamtych wysokich półek skalnych. Romantyczne, co?
Raz jeszcze się wzdrygnęłam. Wcale nie uważałam tego za romantyczne!
– Masz dziwne pojęcie romantyzmu – odparła cierpko Annabelle, a ja natychmiast jej przytaknęłam. – Gdybyś chociaż dodał, że z powodu nieszczęśliwej miłości...
– Tylko idiota zabija się z powodu nieszczęśliwej miłości – uciął temat Jack, po czym przyspieszył kroku, chyba specjalnie po to, żeby mnie pognębić. Przecież wiedział, że na nogach nadal miałam moje czarne szpilki i po ostatnim urazie kostki absolutnie miałam dość biegania w nich!
Annabelle zwolniła, zostając ze mną z tyłu, i chociaż bardzo chciałam udawać zajętą kontemplacją okolicy, nie mogłam jej tak po prostu zignorować. Nie znaczyło to, że nie próbowałam.
– Chyba o tych skałach mówił Jack – zauważyłam, ręką wskazując zupełnie nie to, co powinnam, Annabelle jednak nawet nie spojrzała, tylko mruknęła potakująco, po czym odparła stanowczo:
– Wiesz, wczoraj byłam zbyt śpiąca, żeby upierać się przy udzieleniu odpowiedzi, ale dzisiaj się nie wymigasz. Co robiłaś wczoraj w nocy w pokoju Jacka?
Wzruszyłam ramionami. Ostatecznie, co miałam jej odpowiedzieć? Że czytaliśmy sobie mapę? Że rozmawialiśmy o etyce polowań na czarownice? Że pytałam Jacka o jego pamiątki z przeszłości? Przecież Annabelle w żadną z tych czynności by nie uwierzyła, bo w gruncie rzeczy chodziło jej tylko o jedno.
Co sprawiało, że cała ta rozmowa stawała się po prostu dziwna.
– Rozmawialiśmy – odparłam lakonicznie, wkładając ręce do kieszeni kożuszka. Annabelle przyspieszyła nieco i zrównała się ze mną, wpatrując się we mnie uparcie; najwyraźniej nie zamierzała odpuścić.
– Rozmawialiście? W środku nocy? – powtórzyła z niedowierzaniem. – I uważasz, że mam w to uwierzyć, Dorothy?
Zatrzymałam się w pół kroku, z irytacją zakładając ramiona na piersi. Annabelle też stanęła, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Byłam już wkurzona.
– Wiesz, w zasadzie to nie obchodzi mnie, w co wierzysz – wyrzuciłam z siebie, zanim zdołałam się powstrzymać. – A ciebie nie powinno obchodzić, co robię z Jackiem ani kimkolwiek innym.
– Problem w tym, że zamierzam go odzyskać. – Podziwiałam szczerość. Naprawdę. Nie byłam w stanie sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zdobyłam się na taką szczerość w stosunku do mężczyzny, oczywiście szczerość nieobejmującą słów „Nie chcę cię więcej widzieć". Tego ostatniego typu szczerość uprawiałam aż zbyt często.
– Nie wiem, dla kogo to jest problem, bo na pewno nie dla mnie. – Oderwałam nogi od podłoża i ruszyłam w dalszą drogę, bo wcale nie chciałam, żeby Jack się zorientował, że coś było na rzeczy, bo nie szłyśmy już za nim. Annabelle poszła za moim przykładem, podbiegając kawałek, żeby mnie dogonić.
– Naprawdę? I nie miałabyś nic przeciwko temu?
– Życzę wam wszystkiego najlepszego – wydusiłam przez szczelnie zaciśnięte zęby. Annabelle prychnęła.
– Jakbym miała w to uwierzyć.
– Słuchaj, nie mam czasu na takie bzdety, jasne? – W końcu naprawdę się zirytowałam. No bo ileż można? – Chcę tylko dotrzeć do Emerald City, zapytać Czarnoksiężnika o drogę do domu i wrócić do Nowego Jorku. A wy możecie sobie tu zostać i robić, co tylko wam się żywnie podoba, nawet się pobierać. Nie mogłoby mnie to mniej obchodzić.
Chyba brzmiałam szczerze. Zupełnie inaczej, niż się czułam.
Annabelle jednak nie wyczuła żadnego fałszu i po tych słowach ostatecznie dała sobie spokój. Byłam jej za to wdzięczna, bo naprawdę ostatnim, o czym miałam ochotę w tamtej chwili myśleć, było jej życie uczuciowe. Poza tym, zazdrosna o Jacka? Przeze mnie? Przecież to było niedorzeczne.
A poprzedniej nocy spadłam z jego łóżka, bo sama sobie coś ubzdurałam.
Przejście przez przełęcz zajęło nam większość dnia, tak że do pierwszej oazy na pustyni dotarliśmy dopiero pod wieczór. Jak to zwykle bywało w przypadku Oz, tak i tutaj przejście z jednego krajobrazu do drugiego następowało dosyć nagle – po prostu z drugiej strony masywu górskiego, którego wierzchołki w miarę, jak posuwaliśmy się do przodu, robiły się coraz niższe i niższe, wychodziło się na obszar półpustynny; całość bardzo przypominała mi krajobrazy Nevady. Pod wieczór dotarliśmy do niewielkiej oazy, w której Jack postanowił rozlokować się na nocleg, za co byłam mu bardzo wdzięczna – na pustyni bowiem nocą robiło się okropnie zimno.
Byliśmy w oazie sami, co przyjęłam z pewną ulgą. Był to kolejny element krajobrazu, który mnie zaskoczył, bo nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego na żywo – po prostu nagle spośród piasku pustyni zaczynały wyrastać drzewa, swoją zielenią bijąc po oczach już z daleka; otaczały one niewielki zbiornik wodny, z którego Jack postanowił zaopatrzyć nas w zapasy wody. Wyglądało na to, że miejsce było niezamieszkane i w gruncie rzeczy mnie to nie dziwiło – ostatecznie Miasto Graniczne znajdowało się o dzień drogi stąd, a pustynia nie była najwygodniejszym miejscem do życia.
– Rozpalimy ognisko i zrobimy coś w rodzaju szałasu – zaordynował Jack, gdy już zaspokoiliśmy pragnienie i zrzuciliśmy nasze bagaże na jedną, niezbyt malowniczą kupę. – Kiedy całkiem się ściemni, zrobi się naprawdę zimno. Trzeba jakoś przetrwać tę noc.
Zabraliśmy się więc do pracy: z ogniskiem mieliśmy problem, bo w okolicy nie było zbyt dużo suchego drewna, które nadawałoby się na jego rozpalenie, ostatecznie jednak udało nam się uzbierać go trochę. Jack zajął się budową szałasu, głównie ze ściętych gałęzi drzew; całość, już gotowa, wyglądała nieco karkołomnie i jakby miała się rozsypać pod naporem pierwszego podmuchu wiatru, postanowiłam jednak darować sobie złośliwe uwagi i pozwolić sobie na przywilej wątpliwości. Zwłaszcza że Annabelle rzucała szałasowi niepewne spojrzenia za nas dwie. Gdybym była szałasem, w tamtej chwili poczułabym się niezwykle urażona.
Jack zresztą też chyba był.
– Jeśli ci się nie podoba, możesz spać na zewnątrz, przy ognisku – burknął, wsadzając do środka nasze koce i bagaże. – Może to nawet i lepiej, bo nie ma tu za dużo miejsca. Będziemy musieli się cisnąć.
Annabelle mruknęła coś pod nosem i ostatecznie nie pogardziła jednak szałasem, zwłaszcza że gdy zapadła noc, zgodnie ze słowami Jacka zrobiło się jeszcze zimniej. Siedzieliśmy w szałasie, jedząc resztki prowiantu i popatrując na mrugające wesoło ognisko, a ja trzęsłam się z zimna mimo okrycia w postaci koca, kożucha, marynarki i ubrań, postanowiłam więc oderwać moje myśli od zimna i zająć je czym innym.
Było przecież tyle tematów, które mogłam poruszyć.
– Opowiedzcie mi o czymś – powiedziałam więc, przypominając sobie, że kiedyś już w ten sposób coś od Jacka wyciągnęłam. – O Oz. Coś ciekawego. Może jakąś historię na temat tego, jak powstało? Macie coś takiego?
– Czy mamy? – Annabelle rzuciła mi protekcjonalne spojrzenie. – Dorothy, każda kultura ma jakąś swoją historię na temat jej powstania.
– Nawet w twoim świecie, prawda? – dodał Jack, kiwając na mnie głową. – Zdarzyło mi się czytać mity greckie.
– No tak – przyznałam, wzruszając ramionami. – Ale w Oz wszystko jest tak postawione na głowie... Więc opowiedzcie mi. Jak powstało Oz?
Porozumieli się spojrzeniem, jakby dogadując się, które ma mówić, po czym ostatecznie głos zabrała Annabelle. Odgarnęła za uszy rude włosy, po czym podjęła:
– Podobno... bo musisz wiedzieć, że to wszystko tylko historie, domysły... Oz zostało wydzielone z waszego świata, z Ziemi. W którymś momencie nasz kreator, mówi się, że był to Czarnoksiężnik, postanowił pozbyć się magii z twojego świata, twierdząc, że wprowadzała zbyt wiele chaosu. Dlatego odłączył jego część, stwarzając w ten sposób Oz wraz z jego czterema najsilniejszymi czarownicami i mnóstwem pomniejszych, dużo słabszych. Oczywiście pozostawił możliwość kontaktu między światami. Ci, którzy nie mają szczęścia, do tej pory trafiają tu czasem za pośrednictwem tornad czy wichur. Czarnoksiężnik natomiast dla siebie zrobił specjalny klucz, mogący w każdej chwili otworzyć mu przejście między obydwoma światami.
Historia Annabelle była oczywiście ciekawa, jednak do tamtego momentu słuchałam jej jak tego właśnie, czym była, i niczym więcej – zmyślonej historii. Dopiero w chwili, gdy wspomniała o kluczu Czarnoksiężnika, moje serce zabiło szybciej.
Czy to było możliwe? Czy rzeczywiście mogłam być w posiadaniu właśnie tego, o czym mówiła Annabelle? Przecież to była tylko historia. Niemożliwe, ten klucz na pewno nigdy faktycznie nie istniał.
Chyba że...
– Czarnoksiężnik? – podchwyciłam więc, celowo krążąc wokół tematu. W końcu nie bez powodu żadnemu z nich nie powiedziałam o kluczu, spoczywającym bezpiecznie w kieszeni mojego żakietu. To był mój ostatni atut w razie jakichś problemów. Jack i Annabelle nie musieli wiedzieć o wszystkim. – Ten sam, który teraz rządzi Oz?
– Nie, nie do końca – do rozmowy wmieszał się Jack. Przyglądał mi się tak uważnie, że uznałabym, że dostrzegł coś z mojej nagłej zmiany nastroju, gdyby to nie było możliwe. Ostatecznie nie była ona aż tak duża, by być powszechnie widoczną. – Mówi się, że Czarnoksiężnik ma swoje kolejne wcielenia. I że w każdym z nich przybywa do Oz, by objąć w nim władzę, a pod jego nieobecność pieczę nad miastem sprawuje kolejny syn z rodu Lwa. Czarnoksiężnik, w przeciwieństwie do Czarownic, ma normalne, ludzkie życie.
– A one nie? – zainteresowałam się mimo woli, choć odciągnęło mnie to od najważniejszego tematu. Jack, siedzący najbliżej wyjścia z szałasu, narzucił na ramiona kurtkę, co oznaczało, że musiało się zrobić naprawdę zimno, skoro nawet on się ubierał. Wyjrzał na zewnątrz, zanim odpowiedział, jakby sprawdzając, czy wszystko tam było w porządku, po czym odwrócił się do mnie i odparł:
– Już ci chyba mówiłem, że Czarownice się nie starzeją. Nie te cztery najważniejsze. – Faktycznie, ktoś już chyba o tym wspominał. Trudno spamiętać, tyle tego było. – Można je zabić. Ale ze starości same nie umrą.
Zawahałam się, nie bardzo wiedząc, jak wrócić do tematu, który najbardziej mnie interesował. Ostatecznie uznałam, że trudno, trzeba było zapytać wprost. Może nie uznają, że miałam po temu jakieś szczególne powody.
– A co z tym kluczem do Oz? – podjęłam więc. – Jest prawdziwy czy to tylko legenda?
– Och, oczywiście, że jest prawdziwy! – wykrzyknęła Annabelle, krzywiąc się. – Jak myślisz, po co Czarownica z Zachodu przypuszcza szturm za szturmem na Emerald City?
– Czarnoksiężnik go ma? – zdziwiłam się. – A ona chce go z jakiegoś powodu mieć?
– Czarownicy z Zachodu zawsze chodziło o Klucz – włączył się ponownie Jack. – Przez jakiś czas go miała i to nie skończyło się dobrze. Dzięki temu mogła przechodzić do waszego świata i wracać, kiedy tylko chciała, zabierając ze sobą mnóstwo niewolników.
Rzuciłam mu autentycznie zaskoczone spojrzenie. Naprawdę?
– Ludzi? – zapytałam więc. Kiwnął głową.
– Tak, Czarownicy z Zachodu zawsze chodziło o ludzi z twojego świata, Dorothy. Macie ich dużo więcej, w Oz zaludnienie nie jest takie duże, poza tym ludność w końcu zaczęłaby się przeciwko niej buntować, gdyby zabierała tylu, ilu chciała. Przechodzenie na Ziemię było dla niej świetnym sposobem. Dlatego właśnie kilkanaście lat temu Czarnoksiężnik wraz z Czarownicą z Południa postanowili położyć temu kres. Rozdzielili Klucz na dwie części: każda z nich wiodła tylko w jedną stronę, albo z Ziemi do Oz, albo z Oz na Ziemię. Czarownica z Zachodu zdobyła wprawdzie jedną część, ciągle jednak Czarnoksiężnik jest w posiadaniu drugiej. To dlatego latające małpy robią naloty na Emerald City. Czarownica chce mieć znowu cały Klucz.
Milczałam przez chwilę, przetrawiając te informacje. Było tego stanowczo za dużo naraz i obawiałam się, że w końcu przegrzeją mi się zwoje mózgowe.
– Więc którą część ma teraz Czarownica z Zachodu? – zapytałam ostrożnie. Jack uśmiechnął się smutno.
– Obawiam się, że tę, która prowadzi stąd na Ziemię, czyli tę samą, która mogłaby pomóc ci w powrocie do Nowego Jorku.
Wszystko się zgadzało. I było to tak niepokojące, że musiałam walczyć z całej siły, by nie pokazać po sobie nic z tych uczuć, które wybuchły we mnie ze zdwojoną siłą. Ostatecznie... to wreszcie zaczynało mieć jakiś sens.
Jeśli Jack i Annabelle mieli rację i ta historia nie była wyłącznie historią, a Klucz rzeczywiście istniał, wszystko wskazywało na to, że miałam jedną jego część. Tę przeciwną do klucza Czarownicy z Zachodu, czyli umożliwiającą przejście z Ziemi do Oz. Jakim cudem dokładne ten klucz zamiast w posiadaniu Czarnoksiężnika, znalazł się w moim – nie wiedziałam. To wyjaśnienie miało jednak najwięcej sensu.
Obydwoje – Czarownica ze Wschodu, gdy schwytała mnie za pierwszym razem, i Jack podczas naszego pierwszego spotkania – twierdzili, że w okolice tamtej chatki nie dało się przywiać i że w związku z tym musiałam tam się zjawić w inny sposób. Połówka starodawnego artefaktu, Klucza prowadzącego z jednego świata do drugiego, byłaby tu idealnym wyjaśnieniem.
Tylko dlaczego właściwie trafił on w moje ręce? I od kogo go dostałam?
– Ten klucz – podjęłam w końcu w zamyśleniu – potrafi otworzyć przejście do lub z Oz w dowolnych drzwiach? Pasuje do wszystkich zamków?
– No tak – przyznał Jack, przyglądając mi się uważnie. – Skąd wiesz?
Wzruszyłam ramionami.
– Zgadłam. To wydawało się najbardziej sensowne. I jesteście pewni, że to nie jest tylko mit, i że ten klucz istnieje naprawdę?
– Wiem, co sobie myślisz – westchnął Jack, próbując, czy plecami był w stanie oprzeć się o ściankę szałasu. Wstrzymałam oddech, ale o dziwo, cała budowla wcale się nie rozleciała. – Rzeczywiście najprościej byłoby, gdybyś wróciła do Nowego Jorku z pomocą tego klucza. Ale to nie takie łatwe, Dorothy. Jego połowę ma Czarownica z Zachodu i uwierz mi, wcale nie byłoby prosto cokolwiek jej zabrać. Czarnoksiężnik w ciągu ostatnich lat też bardziej się broni, niż atakuje. Ale tak, klucz istnieje naprawdę.
Na szczęście Jack wcale nie wiedział, o czym myślałam. Jack nie wiedział, że wcale nie przyszło mi w tamtej chwili do głowy odebranie Czarownicy z Zachodu połówki klucza, który mógłby pomóc mi dostać się do domu. Myślałam raczej o tej połówce, która nadal spoczywała w kieszeni mojego żakietu.
I karteczce, która była do niego dołączona. Ktoś wyraźnie chciał, żebym miała ten klucz, skoro jednak był tak istotnym artefaktem w Oz, kto i po co mógłby zdecydować się mi go przekazać? Nie bał się, że przechwyci go Czarownica z Zachodu?
– Czyli Czarownica z Zachodu nadal chce mieć całość klucza? – dokończyłam, chcąc się po prostu upewnić. – I dlatego napada na Emerald City, żeby go zdobyć?
– No tak. – Jack chyba w końcu uznał, że coś było nie tak, bo rzucił mi uważne spojrzenie. – Dlaczego właściwie tak o to wypytujesz, Dorothy? Tak jak mówię, odebranie jej połówki Klucza nie będzie proste. Nie wiem nawet, czy to w ogóle możliwe. Może Czarnoksiężnik znajdzie inny sposób, żeby wysłać cię do domu.
Jasne, pomyślałam z nagłą irytacją. Może i znajdzie.
A może nie.
– To po prostu ciekawe – zaprotestowałam, przechwytując sceptycznie spojrzenie Annabelle. Co, ona też mi nie wierzyła? – Nie zamierzam robić nic głupiego, o to możecie być spokojni. A przynajmniej nie, dopóki nie dotrzemy do Emerald City i przestanę wam być potrzebna. Potem sama znajdę sposób, żeby wrócić do domu, jeśli Czarnoksiężnik mi nie pomoże.
Po tych słowach w szałasie zapadła cisza, której nie zamierzałam przerywać. Może i moje ostatnie słowa zabrzmiały trochę jak wymówka, nawet jeśli tego nie chciałam, ale nie bardzo wiedziałam, jak miałabym się z tego wyplątać. Nie spodziewałam się przecież, że po doprowadzeniu ich do Emerald City wyruszą ze mną w kolejną podróż. To byłoby niedorzeczne.
Poza tym nadal spodziewałam się, że oni jednak jakoś się dogadają i w końcu z powrotem zejdą.
– Dorothy, to przecież nie tak, że chodzi nam tylko o dotarcie do Emerald City – zaprotestowała w końcu bez przekonania Annabelle. Bardziej niż jej słowa, zabolało mnie milczenie ze strony Jacka. Ale cóż mogłam poradzić?
– Daj spokój. – Wzruszyłam ramionami. – Taka od początku była umowa. Poradzę sobie sama. Wy musicie się zająć swoim życiem, a ja zajmę się swoim. Po prostu doprowadźcie mnie do Emerald City... Potem to już moja sprawa, jak wrócę do Nowego Jorku.
Kolejne milczenie z ich strony przekonało mnie, że nie zamierzali się ze mną kłócić. I dobrze.
I tak czułam się z tym, co powiedziałam, wystarczająco źle, nawet jeśli sama tego do końca nie rozumiałam.
Jakiś czas później ułożyliśmy się do snu – ja pod jedną ze ścianek szałasu, Jack pod drugą, a Annabelle po środku – ale jakoś nie mogłam usnąć. Mimo wielu warstw, którymi się przykryłam, nadal było mi chłodno, poza tym cały czas nie opuszczał mnie niepokój i mętlik w głowie, które przyniósł mi ten dzień. Jack i Annabelle spali już głęboko, gdy wreszcie odważyłam się wyciągnąć z kieszeni żakietu klucz i przyjrzeć mu się w wątłym, wpadającym przez wejście do szałasu świetle księżyca.
Wyglądał staro. I przecież już przy pierwszych oględzinach tego dziwnego przedmiotu zauważyłam, że koniec, za który go trzymałam, był jakby niedokończony, jakby należało dołożyć do niego coś jeszcze. Teraz w dodatku wiedziałam już, co. Drugą połówkę.
Czarnoksiężnik rozdzielił klucz na dwie połówki, żeby całość ponownie nie wpadła w łapy Czarownicy z Zachodu, jednak ta zdobyła jedną z nich. Rozsądek podpowiadałby więc, że drugiej z nich Czarnoksiężnik powinien bronić jak niepodległości, do ostatniego tchu. Jakim więc cudem to ja ją otrzymałam? W jakim celu i po co dołączono do niej tę idiotyczną karteczkę?
Były w zasadzie dwie możliwości. Albo z jakiegoś powodu to sam Czarnoksiężnik wysłał do mnie klucz, albo ktoś mu go odebrał i w jakiś sposób do mnie dostarczył. Obojętne jednak, która z tych opcji była prawdziwa, pozostawało jeszcze pytanie „Po co". Po co ktokolwiek chciałby sprowadzić mnie do Oz? Czy aby na pewno nie chodziło o moje nazwisko, które robiło tutaj na ludziach ogromne wrażenie? Jasne, Oz to nie była Ameryka, tutaj ludzie mogli nie zdawać sobie sprawy, że niejedna Dorothy chodziła po ziemi, ale czy przypadkiem tak czy inaczej nie był to idiotyczny strzał w ciemno? Potrzebowali pomocy z czarownicami i tak po prostu uznali, że sprowadzą sobie kogoś, kto nazywał się tak samo, jak ich niegdysiejsza wybawczyni, Dorothy? Przecież to było niedorzeczne.
A jednak trzymałam w dłoni klucz i karteczkę, namacalne dowody na to, że ktoś naprawdę chciał mnie widzieć w Oz. Szkoda, że niewiele z tego wynikało, bo ktokolwiek to był, nie wykazał mną ani odrobiny zainteresowania, gdy już trafiłam w to miejsce. Przecież gdyby nie Jack, już dawno bym zginęła, a wraz ze mną bezcenna połówka klucza! Jak ktokolwiek mógł być na tyle bezmyślny, by tak po prostu mi go przekazać?!
W głębi duszy jednak cieszyłam się, że wcześniej nie wspomniałam nikomu o tym kluczu. Miałam nosa, skoro okazywało się, że był tak istotny. Gdyby ktoś wiedział, że go miałam, to mogłoby narazić moje życie na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż to, z którym obecnie próbowaliśmy sobie poradzić. Oczywiście mogłam również przesadzać, coś jednak podpowiadało mi, że wcale tak nie było. Skoro Czarownica z Zachodu przypuszczała szturmy na Emerald City, żeby go zdobyć, nie mogło to być byle co. I mogłabym ściągnąć na siebie niemałe zainteresowanie, gdybym to wszem i wobec ogłosiła. Z pewnością więc była to dobra decyzja.
Zmięłam w ręce karteczkę, wraz z kluczem wkładając je z powrotem do kieszeni mojego żakietu. Kto mógłby chcieć mojego przybycia do Oz? Czy w ogóle ktoś, kto był w stanie zdobyć dla mnie połówkę klucza, mógłby być tak bezmyślny, by sądzić, że byłabym w stanie zabić czarownice? Nie, to było całkiem bez sensu.
Z westchnieniem odwróciłam się na drugi bok, uznając, że i tak nie miałam szans dojść do żadnych sensownych wniosków. Przede wszystkim potrzebowałam więcej informacji. Może gdybym porozmawiała z Czarnoksiężnikiem i spróbowała się dowiedzieć, co wiedział na temat historii połówki klucza, doprowadziłoby mnie to do osoby, która sprowadziła mnie do Oz? Z irytacją poprawiłam część koca, która służyła mi za poduszkę.
Tylko po co właściwie była mi ta wiedza? Z czystej ciekawości? Bo przecież tak naprawdę chciałam tylko wrócić do domu. Nie zamierzałam bawić się w żadne podchody z mieszkańcami Oz. Więc jaki byłby sensowny powód na prowadzenie śledztwa w sprawie klucza, skoro samo Oz ani trochę mnie nie obchodziło? Chciałam wrócić do Nowego Jorku i mojej ciotki. To wszystko.
A przynajmniej tak sobie wmawiałam.
A jednak nadmiar wiedzy raczej nikomu jeszcze nie zaszkodził. W przeciwieństwie do jej braku.
Kiedy następnego dnia zbieraliśmy się do drogi, nadal bezskutecznie próbowałam dojść do jakichś sensownych wniosków. Jack i Annabelle dyskutowali między sobą, ale ja byłam bardzo cicha, całkiem wyłączyłam się z rozmowy i coraz bardziej się niepokoiłam. Coraz trudniej też było mi to ukryć, sądząc po ukradkowych spojrzeniach rzucanych mi przez Jacka. Najwyraźniej poznał, że coś ze mną było nie tak.
Wkrótce potem ruszyliśmy w drogę; kiedy słońce wywędrowało wysoko nad horyzont, na pustyni zrobiło się nieznośnie gorąco i nasze bagaże zaczęły nam okropnie ciążyć. Mapa w zasadzie nie była nam potrzebna, bo w stronę Emerald City cały czas wiodła nas brukowana kostką droga, mimo to co jakiś czas Jack spoglądał na nią z miną człowieka, który stawał się dzięki temu dużo mądrzejszy. Annabelle zaczęła narzekać już po pierwszej godzinie marszu, na co sama tylko mocniej zaciskałam zęby, bo ruda zielarka coraz bardziej mnie tym denerwowała. Ostatecznie nam wszystkim było gorąco i ciężko, i wszyscy mieliśmy trochę dość. Dlaczego tylko ona musiała o tym opowiadać na głos, irytując wszystkich dookoła?
Przez cały dzień nie natrafiliśmy na żadną oazę, dlatego musieliśmy oszczędzać zapasy wody, które Jack zrobił przy poprzednim postoju. Gdzieś po południu natomiast słońce na niebie zaczęło przybierać dziwny kolor.
To w zasadzie była pierwsza rzecz, którą zauważyłam. Zmiana nastąpiła niespodziewanie, bo nie nagle, ale po trochu, tak, że w pierwszej chwili żadne z nas się nie zorientowało. Niebo pociemniało, przybrało jakby brudniejszy odcień błękitu, a słońce przestało grzać tak mocno, choć nadal panowała nieznośna duchota. Gdy wreszcie spojrzałam w jego stronę, stwierdziłam, że wyglądało dziwnie – jakby zamglone, przesłonięte czymś, ale przecież nie chmurami – tych na niebie brakowało.
Zatrzymałam się w miejscu, tak bardzo zaskoczona tą zmianą. Annabelle i Jack natychmiast to zauważyli, bardzo zgodnie odwracając się do mnie z pytaniem w oczach. Ręką wskazałam na słońce.
– Jest środek dnia, czemu ono tak dziwnie świeci?
Annabelle się odwróciła, jednak Jack w ogóle nie spojrzał na słońce; zamiast tego wyciągnął mapę, którą zaczął przeglądać. Odczułam lekką irytację, ale starałam się tego po sobie nie pokazać. Ostatecznie jaki związek mogła mieć mapa z moim w gruncie rzeczy niewinnym pytaniem?
– I co? – zapytała Annabelle, próbując zajrzeć Jackowi przez ramię. Rozłożył bezradnie ręce, z powrotem chowając mapę.
– Nic tu nie ma. Najbliższa powinna być kilkadziesiąt mil stąd. Albo magia w mapie się wyczerpuje, albo to coś innego.
Magia się wyczerpuje? Przecież to nie baterie!, pomyślałam, nie powiedziałam tego jednak głośno, bo miałam akurat na głowie inne zmartwienia. Tym bardziej, że zanim zdążyłam zapytać o cokolwiek, Jack pogonił nas do szybszej wędrówki.
– Poczekaj! – Dogoniłam go w paru susach, chociaż znowu musiałam mocno wyciągać nogi, by za nim nadążyć. Annabelle, choć sama wysoka i o długich nogach, już znajdowała się nieco za nami. – Co powinno być kilkadziesiąt mil stąd?
– Burza piaskowa – wyjaśnił krótko. Raz jeszcze rozejrzałam się dookoła, przez co potknęłam się o jakiś kamień i o mało nie wylądowałam z brodą na brukowanej drodze.
Zamglone słońce, niebo o dziwnym kolorze... Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, bo nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu. Na pustyni. Nic dziwnego, że tego nie poznawałam.
Kiedy jednak wpatrzyłam się uważniej w krajobraz majaczący na horyzoncie, gdzieś za naszymi plecami po prawej stronie, stwierdziłam, że obraz rzeczywiście był zamglony. Zupełnie tak, jakby padał tam deszcz albo... w powietrzu unosiło się mnóstwo piasku.
– Burz piaskowa? – powtórzyłam więc nieco histerycznie. – Czy ta mapa przypadkiem nie miała ostrzegać o burzach piaskowych?!
– Miała, właśnie dlatego powiedziałem, że mapa przestała działać – odparł cierpliwie. – I mam nadzieję, że to z powodu magii, a nie dlatego, że tej burzy nie powinno tutaj być.
– Więc może nie idzie w naszą stronę? – zapytałam jeszcze naiwnie, nadal nie wiedząc, co właściwie próbował mi przekazać. Jack nie odpowiedział, rozglądając się uważnie dookoła; na szczęście w tej samej chwili dobiła do nas Annabelle, która najwyraźniej słyszała moje ostatnie pytanie, bo odpowiedziała za niego:
– Właśnie w tym rzecz, że nie wiemy, Dorothy. Jeżeli tę burzę napędza magia i dlatego nie widać jej na mapie, prawdopodobnie została wywołana specjalnie po to, by uderzyć właśnie w nas. Rozumiesz?
– Musimy znaleźć jakąś kryjówkę – dodał Jack, nie patrząc na żadną z nas. – Zanim będzie za późno.
Dopiero wtedy ostatecznie zrozumiałam, co obydwoje próbowali mi przekazać. Oni najwyraźniej obawiali się, że to nie była zwykła burza piaskowa.
Bali się, że to było coś magicznego, stworzonego specjalnie dla nas. Przez Czarownicę ze Wschodu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top