~ 2 ~
Moje krzesło było opuszczane. Trzeba być ciężkim, żeby zjechało w dół. Jako mała dziewczynka nie potrafiłam tego zrobić. Wtedy on podnosił mnie, siadał na krześle i sadzał mnie na kolanach. Krzesło jechało w dół. Tak było łatwiej.
Ale kiedyś, stojąc na podłodze krzesło podniosło się ku górze. Nie potrafiłam sobie poradzić. Nie mogłam wejść. Byłam za mała, zbyt słaba i zbyt krucha. A jego nie było. Nikt mi wtedy nie pomógł, a ja już nie siedziałam na krześle tamtego dnia. Ani następnego. Bo mój braciszek wyjechał. Opuścił mnie, a ja nawet nie zauważyłam kiedy. Wyjechał z tej zapyziałej dziury w wielki świat. I chociaż powinnam się cieszyć, że znalazł lepsze życie, to ja nie potrafiłam. Bo bez jego pomocy nie potrafiłam wejść na moje krzesło.
Rodzice próbowali je opuścić. Ale nie wiedzieli, że trzeba na nim usiąść. A ja nie zamierzałam im tego uświadomić. Tylko on mógł je opuścić. Nikt inny. Mama wsadzała mnie na nie, ale bez niej i tak nie byłam w stanie się na nie wskrobać.
Któregoś dnia ojciec opuścił krzesło na dobre. A kiedy dorosłam, ono dalej było nisko. Jak dla małego dziecka. I tak też byłam traktowana, chociaż w środku przecież dorosłam.
Potem sprzedali to krzesło.
"Aby innemu dziecku służyło".
Tak mi wtedy mówili. A ja wierzyłam. Chociaż dobrze wiedziałam, że historia lubi się powtarzać.
Pozostałam ślepa, milcząc i uciekając nocami. Bo przecież to wychodziło mi najlepiej. Ucieczka i znikanie.
Szkoda tylko, że nikt nie zauważył jak zanikałam. Jak oddalałam się od nich, powoli blednąc. A oni nie złapali mnie za rękę. Wystarczyło tylko złapać swoje dziecko, gdy oddalało się od nich. Oni pozostało ślepi. Jak ja, wtedy gdy sprzedali moje krzesło.
Otarłam samotną łzę, spływającą po moim zimnym policzku. Tęskniłam za nim. Niewyobrażalnie mocno. Otuliłam się szczelniej ramionami. Miałam na sobie bluzę. Jego bluzę. Dawała mi ciepło, a jednak dłonie dalej marzły.
Szłam dalej, co chwilę potykając się o nierówny bruk. Już wiedziałam, gdzie idę. Nie mogłam tak dłużej. Musiałam coś zrobić. Cokolwiek.
Usiadłam na przystanku pod znakiem, który niemal krzyczał: "ten autobus już nie jeździ. Daj sobie spokój".
Ale ja siedziałam dalej, czekając cierpliwie. Wiedziałam, gdzie jedzie ten stary gruchot. Znałam rozkład na pamięć. W razie ucieczki. W razie wypadku. Takiego jak teraz.
W końcu przyjechał. Wtoczył się, stając obok z jękiem podwozi. Spojrzałam znacząco na znak, chociaż wiedziałam że to bez sensu. Ale co miało sens w tamtym momencie?
Podeszłam do drzwi, wsiadłam i rozejrzałam się po pustym wnętrzu. Wygrzebałam z kieszeni kilka monet, podając je kierowcy. Usiadłam na końcu, przy brudnym oknie. Przez kolejne godziny obserwowałam świat, który przesuwał się na zewnątrz wraz z jadącym autobusem.
W środku czułam tylko pustkę, która z każdym dniem gnieździła się we mnie coraz mocniej. A ja pozwalałam jej na to. Nie miałam siły, aby zmieniać cokolwiek. Tak było dobrze. Chociaż może to za dużo powiedziane. Nie było dobrze. Po prostu byłam w stanie to znieść. Tak jak zawsze. Znów oszukiwałam samą siebie.
Oszukiwałam wszystkich, wmawiając że przecież wszystko jest dobrze. A nigdy nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top