~ 1 ~

Nic się nie działo. Ani u mnie, ani u niego, ani u nikogo. Miasto pogrążyło się w ciemnościach, a ja właśnie zakładałam podniszczone trampki na bose nogi.

Niepostrzeżenie wyszłam z mieszkania, przekręcając zardzewiały klucz.
Zbiegłam po drewnianych schodach i już miałam łapać za klamkę, gdy usłyszałam jej głos. Głos, którego właśnie dzisiaj nie chciałam słyszeć.

- Znowu uciekasz? Będziesz włóczyć się po nocach i udawać, że jest okey?

Zastygłam w bezruchu, patrząc pusto w przestrzeń. Szczerze mówiąc właśnie tak chciałam zrobić. Być może znała mnie na tyle, żeby tak pomyśleć. Ale nie na tyle, żeby zrozumieć. A tego najbardziej potrzebowałam. Nie mogła mi dać zrozumienia. Nigdy nie mogła.

Zacisnęłam dłonie w pięści i wyszłam na zewnątrz. Mrok otulił mnie jak stary przyjaciel. Poczułam się jak w domu. Chociaż mój dom nie był bezpieczny. A mrok tak. Wszędzie było lepiej niż w domu. Bo to nie był mój dom.

Kiedyś czułam inaczej. Dogłębniej. Teraz nie czuję niczego. A kiedy to odkryłam zrobiło się prościej. Ukrywanie emocji jest łatwe. Trochę praktyki i dobra maska. 

Lubiłam znikać. Myślałam, że to wychodziło mi najlepiej. Zaraz po uciekaniu. Ucieczka często była lepsza niż pozostanie w miejscu. A noc wydawała się najlepszym momentem na obie te rzeczy.

Więc uciekam i znikam. A nikt nie będzie mnie szukać. Tak wtedy myślałam. Bo tak było prościej.

Kiedyś było inaczej. Kiedyś zawsze wygląda inaczej niż to bezwzględne teraz. A teraz nigdy nie nadejdzie bez okrutnego kiedyś. W moim przypadku oba pojęcia były równie niepotrzebne. A może jednak są? Teraz i kiedyś lubią się zacierać. Lubią zmieniać czasy.

Wsadziłam ręce do kieszeni i ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam, gdzie idę. A może jednak wiedziałam? Może tak było, a ja zwyczajnie nie potrafiłam się do tego przyznać? Nawet przed samą sobą miałam tajemnice. Niemal w nich tonęłam. Dobrze, że umiałam pływać.

Pamiętam, jak przychodził do mnie do pokoju. Siadał wtedy na moim obrotowym krześle i obgryzał skórki przy paznokciach. Nie patrzył na mnie, a gdzieś obok. Jakby chciał przeniknąć przez moje ciało i zobaczyć to, co przed nim ukrywałam. Bo prawda była taka, że przed wszystkimi coś ukrywałam.

A kiedy widziałam, że chce już iść odzywałam się. Wtedy patrzył na mnie dziwnie, nie rozumiejąc. Nie odzywam się, a gdy wychodzi pragnę aby został.
Tego jednego nie potrafił zrozumieć. Tego, że jest dla mnie kimś ważnym.

Może to moja wina. Być może nie potrafiłam mu tego pokazać.
Ale, gdy już się odzywałam, a on patrzył na mnie tym swoim skonsternowanym wzrokiem, coś się zmieniało. Wracał na krzesło przy biurku i spoglądał na mnie. Jego oczy były błękitne. Niczym niebo albo ocean. Uwielbiałam patrzeć mu w oczy. Myślałam wtedy, że tonę. A przecież umiałam pływać. Często chciałam utonąć. A on mi nie pozwalał. Zawsze przymykał je lekko i chował za kurtyną rzęs. Wzdychałam wówczas delikatnie. Nie chcąc go spłoszyć. Bez niego to nie było to samo.

Siedzieliśmy w ciszy. Bardzo często. Robiliśmy coś innego. Odpływaliśmy myślami. Pomimo to, nadal będąc obok. Bo nigdy nie odpływaliśmy zbyt daleko od siebie.

Potem rozmawialiśmy. Nie patrząc, chociaż czasem spoglądałam na niego ukradkiem. A wtedy i on unosił swoje błękitne oczy. Ah, jak cudowne były jego oczy.

Oczy, w których toneliśmy oboje. Nawet nie zdając sobie sprawy, że kolor tych moich był zupełnie inny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top