Rozdział 1
Drogi Czytelniku, na początek kilka słów od autorki.
W "Zrodzonej z żywiołów" elfy nazywane będą także fae. Pojawią się rasy wymyślone przeze mnie, ale również stworzenia takie jak chochliki, driady czy sukkuby.
Nie przedłużając, zapraszam do lektury!
***
Zakapturzona postać popędziła swojego wierzchowca. Czarny rumak prychnął i puścił się galopem przez grząską ziemię. Mroczne Mokradła nie były miejscem ładnym i przyjemnym, a na pewno bezpiecznym. Te moczary zawsze spowijał mrok i złowieszcza mgła.
Dayloz Tarn Yllorrie chciał jak najszybciej opuścić bagna. Nie miał ochoty natknąć się na jednego z Kirenoidów. Te okropne istoty zamieszkiwały to miejsce, gdyż ciemność była ich drugim imieniem. Niczego nienawidziły bardziej niż światła słonecznego. Ciemne stwory o łuskach zamiast skóry poruszały się płynnie i ledwo zauważalnie, niczym cienie. Powiadano, że ten kto stanął na ich drodze nie miał szans na ucieczkę.
Kierowany złym przeczuciem, zwolnił ,rżącego niespokojnie, konia. Bezszelestnie zsiadł z grzbietu ogiera. Starał się uspokoić Elmera, który stawał się coraz bardziej nerwowy.
Wyjął elficką klingę z pochwy. Rozejrzał się dookoła, ale nie dostrzegł żadnego ruchu. Zdawał sobie sprawę, że w starciu wręcz nie ma szans. Kirenoidzi byli o wiele szybsi, atakowali znienacka, w dodatku zwykle trzymali się w grupach.
Mgła robiła się coraz gęstsza, gdy powoli kroczył przed siebie. Końskie kopyta grzęzły w lepkim podłożu, mimo to zwierzę i Fae poruszali się prawie bezszelestnie.
Nagle Elmer zatrzymał się.
Przed nimi w odległości siedmiu stóp, spośród mgły wyłoniła się ciemna postać. Kirenoid pochylał się nad czymś. Długi pokryty łuskami ogon owinął wokół swojej zdobyczy. Dayloz nie mógł dostrzec, cóż za istota była nieszczęśliwcem pożeranym przez stwora. Był za to pewien, że jeszcze żyła, gdy ostre zębiska zatopiły się w jej ciele. Nie miał czasu tego roztrząsać. I tak było już za późno, nie mógł jej ocalić. Musiał wykorzystać swoją okazję, póki potwór był pochłonięty posiłkiem.
Zwiadowca Fae wiedział, że jego jedyną szansą było przejście obok stwora niezauważonym. Najpierw jednak musiał upewnić się, że w pobliżu nie było ich więcej. Kirenoidzi mimo, że byli istotami stadnymi, nie zawsze trzymali się razem. Nie lubili dzielić się swoimi zdobyczami, dlatego gdy udało się złapać ofiarę, oddalali się od grupy, by móc w spokoju skonsumować swoją zdobycz.
Przez stulecia życia w ciemnościach, wśród bagnistych, trujących oparów i mgieł utracili wzrok. Mimo to, wciąż byli bardzo niebezpieczni. Posługiwali się zmysłem słuchu i węchu jak prawdziwi nocni łowcy. Ostre jak brzytwa kły, olbrzymie szpony i długi ogon stanowiły broń, która potrafiła przebić nawet najmocniejszy elficki pancerz.
Mężczyzna poruszył wargami, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Wypatrywał swojego kompana, jednak mgła była tak gęsta, że trudno było cokolwiek dostrzec. Czekał przez cały czas obserwując potwora, który wciąż był zajęty swoją ofiarą.
Bagienne opary stawały się coraz gęstsze, smród rozkładu wlewał się do nozdrzy Fae. Dayloz sięgnął wiszącej przy pasie sakwy. Wyjął mały srebrny liść i włożył go sobie do ust. Drugi podał na wyciągniętej dłoni czarnemu ogierowi. Żuł, aż poczuł w ustach gorzki smak.
„Gdzie jesteś? – zapytał w myślach.
Zdawał sobie sprawę, że zostało mu niewiele czasu nim właściwości srebrzystego bluszcz przestaną działać, a bagienne opary staną się trujące dla niego i Elmera. Nie miał już więcej srebrnych liści, które ochroniłyby ich przed toksycznym działaniem bagiennej mgły. Wiedział, że musi się spieszyć.
W końcu z gęstych oparów wyłoniły się czarne skrzydła. Sokół z rudo-rdzawym brzuchem usiadł na wyciągniętym przedramieniu swojego towarzysza.
„Nie spieszyłeś się Heradvegu". Ptak jakby nigdy nic poskrobał się dziobem między białymi piórami na gardzieli, które niżej przechodziły w rudobrązowe i czarne – „Ruszaj. Sprawdź, czy w pobliży nie ma więcej tych przeklętych paskudztw." – polecił.
Sokół posłusznie wzbił się w powietrze. Siła uderzenia skrzydeł rozdmuchnęła bagienne opary, które otaczały zwiadowcę. Dayloz podszedł do wierzchowca i wsparł się na nim, by nie stracić równowagi. Chwilę później przed oczami zaczęły pojawiać się obrazy widziane przez Heradvega.
Ptak leciał nad widzianym nieopodal Kirenoidem. Z tej odległości Dayloz bez problemu rozpoznał, że stwór pożerał jednego z pomniejszych Fae. Widok był zatrważający. Kobieta Fae spoglądała przed siebie martwym spojrzeniem. Szyje miała rozerwaną, a zębiska łuskowego potwora rozszarpywały jej podbrzusze.
Dayloz nie chciał się zastanawiać, co uczyniła, że została skazana na tak okrutną śmierć.
W całym Nysterdos wiadomym było, że Królowa Merissa – władczyni Mysthed – nieposłusznych sobie poddanych skazywała na wygnanie na Mroczne Mokradła. Bez liści srebrzystego bluszczu skazańcy nie mieli szans. Nawet, gdyby udało im się zbiec przed Kirenoidami, nie zdołaliby uciec przed trującymi oparami. Zagubieni w gęstej mgle ginęli po kilku godzinach. Ci, którzy mieli szczęście umierali nim dopadli ich Kirenoidzi.
Dayloz był wdzięczny, że nie musiał służyć Bezlitosnej Królowej. Jego władca był przeciwieństwem swojej starszej siostry Merissy. Służba królowi Kasderowi napawała go dumą.
Heradveg ruszył dalej. W gęstej mgle, nawet jego sokoli wzrok miał trudności w dojrzeniu ciemnych postaci. Zniżył lot i zatoczył koło w promieniu trzydziestu stóp. Ptak był odporny na trujące opary unoszące się nad Mrocznymi Mokradłami.
Przez łączącą ich więź, Dayloz nie dostrzegł więcej łuskowatych stworzeń.
„Trzymaj się blisko" – polecił sokołowi, gdy ten znów usiadł mu na przedramieniu. Chwilę później ptaszysko wzbiło się w powietrze i zniknęło w gęstej mgle.
Dayloz poprawił kaptur nim dosiadł Elmera. Spod poły peleryny wystawały długie jasne włosy, twarz zwiadowcy była doskonale ukryta w cieniu rzucanym przez kaptur.
Wiedział, że musi się spieszyć nim właściwości bluszczu przestaną działać. Nie mógł jednak ryzykować, że zostanie dostrzeżony przez Kirenoida. Poprowadził wierzchowca przez grząską ziemię, łukiem omijając czającego się w oddali stwora. Rumak ostrożnie stąpał po bagnistym podłożu, jakby czuł, że grozi im niebezpieczeństwo.
Gdy znaleźli się kilka stóp za Kirenoidem, Dayloz znów popędził ogiera. Zwierzę puściło się galopem, rozchlapując śmierdzące błoto pod kopytami. Pędzili przed siebie, a nad nimi we mgle frunął Heradveg. Obserwował otoczenie, by w każdej chwili ostrzec swojego towarzysza.
Przez ciemne opary moczarów zaczęło przebijać się delikatne światło. Mgła zaczynała opadać. Dayloz wiedział, że już niewiele dzieli ich od opuszczenia Mysthed. Zbliżali się do Branavy – Królestwa Kasdera.
Gnali niczym wiatr, gdy usłyszeli ostrzegawcze skrzeczenie Heradvega. Niczym cień wyłaniający się z mgły, Kirenoid wyskoczył tuż przed nimi. Spłoszony koń stanął na tylnych nogach, prawie zrzucając z siebie jeźdźca. Dzięki zwinności Fae, Dayloz utrzymał się w siodle. Kirenoid uniósł swój wielki, czarny łeb i zaczął węszyć. Zwiadowca wiedział, że wiatr im nie sprzyja. Łuskowaty stwór obnażył swoje wielkie kły i rzucił się w ich stronę. Dayloz w ostatnim momencie sięgnął ostrza i odparł atak potwora. Jednak ostry ogon drasnął rumaka. Elmer zarżał głośno i przednimi kopytami uderzył bestię. Kirenoid zasyczał głośno i odskoczył w tył.
Korzystając z okazji Dayloz popędził Elmara, który napędzany strachem przeszedł do cwału. Potwór nie czekając ruszył za nimi. Był zwinniejszy od jeźdźca i jego wierzchowca. Przystosowany do poruszania się wśród oparów i grząskiego podłoża doganiał pędzącego konia.
Heradveg zapikował i uderzył w ścigającego ich Kirenoida. Potwór był zdezorientowany niespodziewanym atakiem z góry. Sokół to unosił się to opadał, raniąc dziobem łuskowatą skórę. Naturalny pancerz drapieżnika był wytrzymały. Ostry jak brzytwa, hakowaty dziób nie zdołał go nawet drasnąć. Jednak celem sokoła nie było zabicie, a jedynie odwrócenie uwagi przeciwnika. Kiedy Kirenoid miotał się i próbował ogonem uderzyć atakującego go ptaka, Dayloz dalej pędził przed siebie.
Sokół dzielnie walczył, jednak ostry ogon Kirenoida dosięgnął również jego. „Uciekaj " – nakazał, gdy poczuł, że Heradveg zaczyna tracić siły.
Potwór nie był zainteresowany ptakiem. Gdy tylko uwolnił się spod dziobiącego ostrzału, pędem ruszył za uciekającym jeźdźcem.
Mgła prawie opadła. Światło zaczęło przedzierać się przez pozostałości oparów. Oczom zwiadowcy w końcu ukazał się zielony las. Wiedział, że Kirenoid już ich nie dopadnie. Kilka stóp dzieliło ich od czystego nieba nad Lasem Calaneth. Zerknął przez ramię, stwór był tuż za nimi, jednak gdy poczuł delikatne promienie na obślizgłych łuskach, wycofał się.
Dayloz odetchnął z ulgą, ale nie zwolnił rumaka. Dopiero, gdy Elmer poczuł pod kopytami twardy grunt, jeździec pozwolił przejść mu do stępa. Opuścił kaptur, by móc napawać się słońcem ogrzewającym jego jasną skórę. Spiczaste uszy wystawały spod długich, blond włosów związanych w warkocz.
– Spisałeś się – pogładził czarną grzywę zwierzęcia i popuścił wodze.
Chwilę później dostrzegł na ziemi cień szybującego Heradvega. Pióra ptaka były lekko potargane od uderzenia, ale poza tym nie miał poważniejszych obrażeń.
„Dzięki za pomoc. Po raz kolejny uratowałeś mi tyłek, stary druhu". Sokół w odpowiedzi zniżył lot i przez chwilę dotrzymywał im tępa, unosząc się na wysokości ramienia jeźdźca. Następnie śmignął wysoko i zniknął mężczyźnie z pola widzenia. Dayloz wiedział, że gdy tylko zajdzie taka potrzeba, jego towarzysz znajdzie się przy jego boku.
Odetchnął głęboko wciągając znajomy zapach.
Kilka poprzednich dni zajęło mu sprawdzenie zachodniej granicy (przy Księżycowym Strumieniu) i północno-zachodniej, gdzie mieściły się Mroczne Mokradła. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Po kilkutygodniowym patrolu mógł zapewnić swojego króla, że granice są bezpieczne.
Niespiesznie skierowali się przez wysokie trawy w stronę rysujących się przed nimi drzew. Gdy wkroczyli w zarośla Lasu Calaneth, Dayloz poczuł, że jest blisko Anvelii. W oddali dostrzegł stado uciekających łani. Uśmiechnął się, gdy z koron drzew wyfrunął Heradveg i usiadł na jego ramieniu.
– Wracamy do domu – powiedział.
***
Ognisko ogrzewało zmarznięte ciało zwiadowcy. Noce w Nysterdos wiąż były chłodne. Żałował, że nie postanowił przenocować na Polanie Sylfów, gdzie panowała wieczna wiosna.
„Tam na pewno nie zmarzło by mi dupsko" – pomyślał w duchu. Heradveg wydał z siebie dźwięk, który niemalże przypominał śmiech. „Cholerne ptaszysko" – gdy tylko o tym pomyślał, z góry na jego głowę spadła królicza łapa. Dayloz był przyzwyczajony do humorzastych zachowań swojego towarzysza. Zaśmiał się i odrzucił kończynę w pobliskie zarośla.
„Przecież wiesz, że jesteś moim ulubionym sokołem" – przesłał mu w myślach, obracając prowizoryczny ruszt z gałęzi, na którym piekł upolowanego przez Heradvega zająca.
„Za kilka dni prześpię się w swoim własnym łóżku" – pocieszał się w myślach, okrywając się ciaśniej peleryną. Od Anvelii stolicy Branavy dzieliło ich jeszcze dziesięć dni drogi.
Noc była spokojna, a niebo bezchmurne. Co jakiś czas słyszał hukanie sowy, która wyruszyła na noce łowy. Przesilenie zbliżało się wielkimi krokami. Dayloz zastanawiał się, czy mieszkańcy Anvelii zaczęli się już do niego przygotowywać. Co roku w Nysterdos, w noc przesilenia w każdym z Trzech Królestw świętowano nastanie wiosny. Nawet Bezlitosna Królowa pozwalała swoim poddanym na odrobinę zabawy. Dayloz nigdy nie był świadkiem biesiad panujących na dworze Merissy, miał jednak przyjemność uczestniczyć w obchodach święta w Alathianie – stolicy Vasilionu.
Jego młodsza siostra – Thilia – pełniła na dworze Rovana rolę Powierniczki Wiedzy. W dzieciństwie rodzeństwo widziało się tylko kilka razy. Dayloz dorastał w Branavie wraz z ojcem, a dziewczynka z matką przebywała w Vasilionie. Ostatni raz spotkał ją poprzedniego roku, kiedy to za pozwoleniem króla Rovana odwiedziła go, przy okazji przekazania tajnych informacji Kasderowi.
Dwaj królewscy bracia mieli między sobą neutralne stosunki, dopóki ustalone między nimi zasady były przestrzegane. Nie można było tego powiedzieć o ich najstarszej siostrze królowej Merissie. Władczyni Mysthed była nieobliczalna i za wszelką cenę pragnęła władzy. Nie była głupia i zdawała sobie sprawę, że jeśli spróbowałaby uderzyć na Vasilion lub Branavę, bracia ruszyliby sobie z pomocą. Tylko w ten sposób mogli chronić siebie i swój lud przed nikczemnością Bezlitosnej Królowej.
Granice między ich królestwami były otwarte, dzięki czemu Dayloz kilka razy odwiedził siostrę na terenie Alathianu. Oczywiście nie były to całkiem bezinteresowne podróże.
Król Kasder nie do końca ufał swojemu starszemu bratu. Rovan choć nie był tak okrutny jak Merissa, władał swoim królestwem żelazną ręką. Jego młodszy brat miał obawy, że być może któregoś dnia zapragnie odebrać jemu należną część Nysterdos. Z tego powodu zwiadowca przy okazji wizyty u Thilii, szpiegował na dworze Alathianu i sprawdzał pobliskie tereny od strony wschodniej granicy Vasilionu. Do tej pory nie zauważył żadnych podejrzanych poczynań króla Rovana, które mogłyby świadczyć o chęci zerwania paktu zawartego między władcami.
Bezchmurne, nocne niebo rozświetlał jedynie blask księżyca. Las był nadzwyczaj cichy tej nocy. Dookoła rozlegał się jedynie trzask ogniska i pojedyncze odgłosy wydawane przez dziką zwierzynę. Fae był jednak zbyt zmęczony, by uznać to za coś niepokojącego. Powoli kończył jeść swój posiłek.
„Łap" – polecił w myślach i rzucił w górę upieczony, smakowity kąsek. Heradveg zaskrzeczał i złapał w dziób nadlatujący przysmak. Zadowolony zatoczył koło nad swoim towarzyszem, po czym wzbił się wyżej i zniknął w koronie starego dębu.
Elmer pasł się w niewielkiej odległości od ogniska, co jakiś czas unosząc łeb, by sprawdzić, czy aby na pewno w ciemności nie czai się żadne niebezpieczeństwo.
Dayloz w spokoju obserwował swoich towarzyszy, z którymi nie rozstawał się prawie wcale. Heradveg był z nim, odkąd pamiętał, gdy jako mały chłopiec ojciec uczył go jak nawiązać więź z ptakiem. Tylko nieliczni Fae potrafili to robić – nazywano ich Iladranami. Dayloz nie wiedział, dlaczego mógł spojrzeć przez oczy Heradvega. Pewnym było, że jego dar był czymś nadzwyczajnym.
Czarny rumak był z nim od pięciu wiosen. Otrzymał go od swojego króla, w nagrodę za oddaną służbę Branavie. Król Kasder, ufał Daylozowi jak mało komu. Być może było to spowodowane faktem, że w dzieciństwie nieraz wspólnie wyobrażali sobie, że walczą przeciwko Norghom i Ubosugom. Gdy byli dziećmi nie zdawali sobie sprawy, jak niebezpieczne są te demoniczne stworzenia. Później ich drogi rozeszły się, a gdy Kasder objął tron od razu zapragnął mieć u swego boku Dayloza. Jasnowłosy Fae był najlepszym i jedynym zwiadowcą króla Kasdera.
Powieki zaczęły ciążyć zmęczonemu podróżą mężczyźnie. W chwili, w której miał zanurzyć się w objęciach snu, zobaczył w oddali niebieski płomień. Fae od razu stał się czujny. Elmer również coś wyczuł, uniósł łeb i nasłuchiwał. Leśny Ognik zbliżał się w jego stronę. Dayloz poczuł, że coś jest nie w porządku.
„Heradvegu..." – nim dokończył myśl, sokół leciał w stronę zbłąkanego Leśnego Ognika. Chwilę później zwiadowca zobaczył to co ptak.
Za ognikiem podążał rogaty demon. Czarny jak smoła, był ledwie widoczny w ciemnym lesie. Znajdował się dwadzieścia stóp od ogniska Dayloza. Jednak wydawane przez niego wściekłe warknięcia, zaczęły docierać do uszu Fae. Z przerażającą szybkością demon zbliżał się do uciekającego ognika. Zwiadowca zerwał łączącą ich duchową więź i szybko sięgnął po swój łuk. Ostrze wciąż wisiało w pochwie, przy jego pasie.
Stanął w gotowości ze strzałą napiętą na cięciwie. Tylko czekał, aż stwór wyłoni się z zarośli, by móc oddać czysty strzał.
Przerażony ognik miotał się z prawej do lewej. Gdy ujrzał Fae, mignął jaśniejszym ogniem wiedząc, że ten mu pomoże. Niebieski płomyk skrył się za Daylozem.
Chwilę później oczom jasnowłosego ukazał się demon w całej swojej okazałości. Z nozdrzy buchnęła para, pędził w szaleńczej furii. Dayloz wypuścił pierwszą strzałę, która trafiła demona w czarną pierś, jednak stwór jakby tego nie poczuł.
Był coraz bliżej.
Z niezwykłą szybkością Dayloz sięgnął po kolejne strzały. Chwilę później trzy pociski uderzyły w demona. Czarny stwór zwolnił. Heradveg zaczął atakować go z każdej strony.
Fae zdążył wypuścić jeszcze tylko jedną strzałę, nim demon znalazł się zbyt blisko. Rzucił się na zwiadowcę i Leśnego Ognika. Zapach siarki unosił się dookoła niego, a temperatura powietrza jakby wzrosła o kilka stopni. Elfickie ostrze zabłyszczało w świetle księżyca nim zatonęło w czarnym cielsku. Ten ryknął i uderzył olbrzymim rogiem w dłoń, zaciśniętą na rękojeści miecza. Pod wpływem ciosu Dayloz wypuścił broń, która wciąż tkwiła w piersi potwora.
Szybko, zanim demon zdążył wykonać jakikolwiek ruch, zwiadowca wyrwał z jego piersi jedną ze strzał i przebił nią gardło demonicznej istoty. Z rany trysnęła czarna jak smoła krew. Zapach siarki stał się jeszcze bardziej wyczuwalny.
Demon wpatrywał się w Dayloza morderczym spojrzeniem. Olbrzymim łapskiem chwycił go za kark. Fae odepchnął potwora, którego pazury poszarpały jego skórę. Z rany sączyła się delikatna stróżka krwi. Zadrapanie na szyi paliło żywym ogniem. Mężczyzna złapał się za palące miejsce. Miał nadzieję, że poparzenie nie jest zbyt poważne. Wiedział, że jeśli palący żar rozszedłby się po jego ciele, ciężko byłoby mu wrócić do Anvelii.
Leśny Ognik wychylił się zza pnia dębu, za którym ukrywał się przez całą potyczkę.
– Już w porządku – odezwał się Dayloz – Nie żyje... – zapewnił, potrząsając zwłoki skórzanym butem. Mała postać otoczona zimnymi, niebieskimi płomieniami uśmiechała się do niego z wdzięcznością.
„Rughorg... A cóż przywiało tu to paskudztwo?" – zastanawiał się, pochylając nad bezwładnym ciałem demona. Czarny, umięśniony tułów poprzebijany był jego strzałami. Wyjął zatopioną w nim klingę i wbił ostrze w ziemie, by oczyścić je ze smolistej i cuchnącej krwi.
Ognik podfrunął bliżej i dostrzegł ranę na szyi swojego obrońcy. Zbliżył się do krwawiącego miejsca na ciele Fae.
Dayloz słyszał o darze, którym dysponowały te niewielkie leśne duszki. Jednak niewielu miało ten zaszczyt, by zostać dotkniętym przez moc ognika. Te małe istoty były stróżami Lasu Calaneth. Nieufne i nielubiące intruzów, rzadko wchodziły w jakiekolwiek interakcje z mieszkańcami Branavy.
Magiczne stworzenie przyłożyło maleńką, świecącą dłoń do rozszarpanej skóry. Mężczyzna poczuł chłód i nieprzyjemne mrowienie. Po chwili uczucie palącego żaru zniknęło, a w miejscu rany pozostała niewielka blizna.
– Dziękuję – rzekł z wdzięcznością Dayloz, po czym wrócił do przeszukiwania ciała Rughorga. W świetle ogniska trudno było dostrzec jakiekolwiek szczegóły. Zwiadowca w skupieniu skanował ciemną skórę stwora, w poszukiwaniu magicznego znamienia. Jednak niczego nie mógł dostrzec.
„Jeśli nie przysłał Cię Esgar, to jak tu trafiłeś?" – z zamyślenia wyrwało go leciutkie, prawie nie wyczuwalne szarpnięcie. Ognik wciąż był przy nim. Zwrócił na siebie jego uwagę, delikatnie ciągnąć go w stronę, z której przybiegł Rughorg.
***
Dayloz Tarn Yllorrie ruszył pośpiesznie za wciąż wzburzonym ognikiem. Kierowali się w stronę Polany Sylfów. Zwiadowca miał złe przeczucia. Wiedział, że pojawienie się w Branavie Rughorga nie mogło wróżyć niczego dobrego. Brak znamienia na skórze potwora wydał mu się jeszcze bardziej podejrzany, a zachowanie Leśnego Ognika dodatkowo go niepokoiło.
Mijali zniszczone krzewy i drzewa. Niektóre zostały powalone, przez siłę z jaką demon pędził przed siebie. Dayloz dostrzegł więcej małych, błękitnych obłoczków, wylatujących z koron drzew. Otaczały je i szlochały cicho nad dokonanymi zniszczeniami. Ich płacz brzmiał, jak dźwięk kropili deszczu uderzających o taflę wody.
Dusze Leśnych Ogników łączyły się z drzewami porastającymi Las Calaneth. Dayloz wiedział, że zniszczone drzewa oznaczały śmierć niektórych z nich.
Kroczył w głąb lasu za wciąż prowadzącym go ognikiem. Kierowali się na wschód. Byli w połowie drogi, gdy zaczęło świtać. Czekało ich jeszcze pół dnia marszu. Im bliżej byli Polany Sylfów, tym bardziej zniszczone drzewa mijali.
Heradveg wzbił się wysoko, gdzie nie sięgał ich wzrok. Świergot ptaków rozlegał się dookoła. Las budził się do życia. Zwiadowca nie potrafił cieszyć się otaczającą go naturą. Piękna ptasia melodia napawała go większym niepokojem, gdyż wśród śpiewu ptaków nie potrafił dosłyszeć magicznej pieśni Sylfów, która co roku o tej porze rozchodziła się aż po granice Branavy.
Dreszcz niepokoju przebiegł po plecach Fae, gdy minęli kolejne powalone drzewo. Leśne Ogniki czekało wiele pracy, by przywrócić Las Calaneth jego dawną świetność.
Przez całą drogę Dayloz zastanawiał się, jak Rughorg dostał się na terytorium Branavy. Te mało inteligentne, olbrzymie i silne demony od lat nie przechodziły przez Góry Volrath otaczające Vala Nahman, Krainę Nicości.
„Czy pojawienie się jednego, oznaczało nikłe przybycie kolejnych?".
***
Dotarli na Polanę Sylfów, gdy słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi. Oczom zwiadowcy ukazał się przerażający widok.
Polana Sylfów przestała istnieć. Nie przypominała tego niegdyś pięknego, pełnego kwiatów i kolorów miejsca. Dookoła roztaczała się krew zmieszana z błotem. Odór siarki i śmierci unosił się nad polaną.
Dayloz nie mógł uwierzyć, w to co zobaczył. Przy życiu nie pozostał ani jeden Sylf. Chatki zostały wdeptane w ziemię, razem z ich mieszkańcami.
Zwiadowca zdawał sobie sprawę, ż musiał jak najszybciej dotrzeć do Anvelii, by przekazać te okropne wieści królowi Kasderowi.
Pojawienie się demona w Branavie mogło oznaczać jedynie kłopoty...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top