Rozdział 6 cz.II


Po dziesięciu dniach wędrówki, jego oczom w końcu ukazał się Las Kwitnących Wiśni, otaczający Anvelię. Różowe kwiaty zdobiące korony drzew powiewały na wietrze, roztaczając swą piękną woń dookoła. Uśmiech wpłynął na twarz zwiadowcy, gdy w jego zmysły uderzyła fala dźwięków i zapachów. Ptaki świergotały, goniąc się w poszukiwaniu partnerów, zadowolone, że chłodne dni odeszły. Owady tańczyły w powietrzu, przysiadając na kwiatach i sycąc się ich nektarem.

– Nareszcie w domu. – Westchnął, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę nostalgii i rozmarzenia. Choć na chwilę zapomniał o przerażającej wieści, którą niósł swemu władcy.

Heradveg siedział na jego ramieniu, drzemiąc z głową ukrytą pod skrzydłem. Kilka poprzednich dni, prawie nieustającego lotu, wykończyły go. Jeździec i rumak również opadali z sił. Długotrwała podróż, bez porządnego postoju, odbiła na nich swe piętno. Wszyscy potrzebowali odpoczynku. Jednak w pierwszej kolejności, Dayloz musiał udać się do króla Kasdera. Wieści o ataku Rughorga na Polanę Sylfów, nie mogły dłużej czekać. Była to sprawa niecierpiąca zwłoki.

Wkroczyli na przedmieścia, gdzie mieszkańcy tłumnie zebrali się wokół barda, grającego na lutni. Wśród nich, w powietrzu lawirowała Driada, której ciało zdobiły kwiaty wiśni. Towarzyszyła jej młoda Fae, o rudo – brązowych włosach, która śpiewała wraz z pieśniarzem. Tańcom i śmiechom nie było końca. Wszyscy z niecierpliwością czekali na Przesilenie, którego obchody miały odbyć się kolejnej nocy. Wiosna była ulubioną porą roku większości istot zamieszkujących Nysterdos.

Myśli Dayloza wróciły do czarnego demona, który niezauważony przedostał się do Branavy i zniszczył pierwszą napotkaną wioskę.

„Czego to plugastwo tutaj szukało, psia mać?". Fae miał nadzieję, że inne demoniczne stworzenia zamieszkujące Vala Nahman nie podążyły jego śladem... Myśl, że do Anvelii miałyby dotrzeć stwory pokroju Norghów, sprawiła, że po jego plecach przeszedł zimny dreszcz. Wszyscy wiedzieli, że te mroczne upiory, kontrolowane przez Merissę, więziły falkońskie kobiety w Górach Mormires. Nikt jednak nie wiedział, jak je zniszczyć. Co, jeśli wtargnęłyby do królestwa Kasdera?

Zbliżali się do kamiennego muru otaczającego miasto i dwór, był on porośnięty gęstą roślinnością. Małe, białe kwiaty o złotych łodygach i intensywnym zapachu, rosły pośród zielonego bluszczu. Mało kto je zauważał i niewielu zdawało sobie sprawę z ich magicznych właściwości.

Zapach sinearskich wonfelii unosił się dookoła, chroniąc całą Anvelię przed niechcianym wzrokiem. Gdy ich woń docierała do nozdrzy, mamiła zmysły sprawiając, że stolica była niewidoczna dla nieproszonych wędrowców. Nie mógł go dostrzec nikt spoza Branavy.

Jedynie po wypiciu eliksiru z kwiatów anafalisu perłowego i korzenia wilca dędrwiącego, goście, którzy byli zaproszeni stawali się odporni na magiczne opary. Roślinę tę przyniosły ze sobą Driady ponad dwa tysiące wiosen wcześniej. Podarowały ją władcy Branavy w podzięce za gościnę.

Brama stała otworem, a jej wejścia strzegli barczyści strażnicy w zbrojach oznaczonych herbem królestwa, który przedstawiał Złocistego Zająca, trzymającego w łapkach szmaragdową, czterolistną koniczynę. Kolor futerka zwierzęcia przywoływał na myśl zachód słońca nad Rzeką Mormires.

Dwie wieże wznoszące się z murów, również zdobiły sztandary i flagi z herbem. Na nich wartownicy obserwowali bawiący się na przedmieściach tłum, dbając o bezpieczeństwo.

– Witaj, Daylozie – powitał go jeden z Fae, wyższy i bardziej krępy od swojego towarzysza, który nawet nie spojrzał w stronę zwiadowcy i nie zdejmując dłoni z miecza, wpatrywał się w swoje srebrne trzewiki – Król Kasder cię oczekuje.

Dayloz jedynie skinął głową. Powoli przekroczyli wrota Anvelii i ruszyli w stronę dworskich stajni, mijając przy tym te przeznaczone dla podróżnych.

Heradveg zbudził się i zatrzepotał skrzydłami, jak gdyby potrzebował rozprostować zdrętwiałe kończyny.

„Długo spałeś przyjacielu" – przesłał mu w myślach jasnowłosy – „Napawaj swój sokoli wzrok, tym pięknym widokiem" – odetchnął głęboko, ciesząc oczy pejzażem rozpościerającej się przed nimi Anvelii.

Ptak, nim wzbił się w powietrze, dziobnął swojego towarzysza w ramię i mrugnął, co wyglądało niemalże jak puszczanie oczka. Dayloz uśmiechnął się do swego latającego kompana, nim ten zniknął mu z pola widzenia.

W oddali dostrzec mogli kamienne mury dworu, które również porastał bluszcz i inne magiczne rośliny. Heradveg już szybował w tamtą stronę.

– Niebawem odpoczniesz, Elmerze. – Pogładził zmierzwioną, czarną grzywę. Rumak podobnie jak jego właściciel, również potrzebował obmycia z brudów podróży. Jego sierść pozlepiała się od potu i kurzu.

„Marzę o gorącej kąpieli, pieczonej dziczyźnie i największym kuflu piwa, jaki tylko znajdzie dla mnie Bert... ale najpierw obowiązki" – pomyślał, gdy mijali karczmę „U Grubej Grety", miejsce w którym ostatnimi razy spędzał zbyt wiele czasu. Thilia zbeształaby go za to, gdyby tylko zdawała sobie z tego sprawę. Daylozowi wystarczył pogardliwy wzrok sokoła, za każdym razem, gdy znikał za drzwiami gospody, by wiedzieć, że jego siostrze również nie przypadłoby to do gustu.

Szedł przed siebie nie zwracając uwagi na otaczających go mieszkańców krzątających się wokół swoich przystrojonych domów. Minął targ i skręcił w wąską uliczkę, która bocznymi ścieżkami miała doprowadzić go do dworskich ogrodów, stajnie mieściły się nieopodal nich. Kopyta Elmera uderzały rytmicznie o ziemię, z dnia na dzień stawała się ona coraz bardziej sucha.

Kroczyli powoli obok chatki miejscowej alchemiczki. Była to starsza kobieta o długich siwych włosach, które zawsze nosiła związane na czubku głowy i ukryte pod turbanem. Należała do ludu Madrysów, lecz rzekomo w jej żyłach płynęła również krew szlachetnych Fae. Powiadano, że była obdarzona Magią. Wszyscy obawiali się złocistych wężowych oczu, które podobno pozwalały jej zajrzeć w czyjąś przyszłość. Dlatego większość mieszkańców omijała to miejsce szerokim łukiem. Choć znaleźli się śmiałkowie, którzy chcieli by weszła do ich głów i przepowiedziała im los.

– Dayloz! Jak dobrze Cię widzieć. – Ochrypły głos wyprzedził kroki staruszki, która jakby wyczuwając jego obecność, po chwili wyłoniła się z niewielkich drzwi prowadzących do jej pracowni.

Zwiadowca nie obawiał się Surelli Yuller, była dobrą znajomą jego ojca, a w dzieciństwie zastępowała mu babkę. Zatrzymał Elmera i spojrzał na kobietę, niespiesznie kroczącą w ich stronę.

– Witaj babuńciu. – Przywitał się, wiedząc jak bardzo nie lubiła, gdy zwracał się do niej w ten sposób.

– Młodzieńcze, czy za każdym razem będziesz przypominał mi jak stara jestem?!

– Naprawdę dobrze wyglądasz jak na swój wiek, przecież wiesz. – Puścił do niej oczko, na co staruszka roześmiała się

– Ale z ciebie czaruś! Myślisz, że twoje piękne oczęta sprawią, że zapomnę o twych słowach? – spytała stając przy Elmerze. – Oboje wyglądacie, jakby przeżuł was Kirenoid, a potem wypluł, bo smakowaliście jak truchło biesa.

– Jesteś przezabawna. Tęskniłem za twym ostrym językiem. – Gdy tylko wypowiedział te słowa z jej ust wysunął się długi, oślizgły jęzor rozdwojony na końcu. Jej wężowy wzrok lustrował go i analizował, a cienkie źrenice zwęziły się jeszcze bardziej.

– Cóżeś widział? Mów szybko! – krzyknęła nagle i chwyciła go mocno za dłoń, którą trzymał wodze. Długie szpony wbiły się w jego skórę zostawiając ślady. – Czuję twój niepokój i zdenerwowanie.

Dayloz wyrwał dłoń z uścisku staruszki. Łupała na niego tymi wielkimi gadzimi oczami, których tak wielu się lękało .

– Surello, wiesz przecież, że nie mogę powiedzieć. Król musi o tym usłyszeć jako pierwszy i to prędko – powiedział stanowczo, ale spokojnie.

Staruszka cofnęła się o krok, lekko chwiejąc na nogach. Jej źrenice wracały do swoich naturalnych rozmiarów.

– A zatem pędź, powiadom królewicza o tym co ujrzałeś – powiedziała cicho, lecz z przejęciem. Zamrugała kilkukrotnie, rozglądając się dookoła.

„Co wyczytała tymi swoimi ślepiami?".

Dayloz miał świadomość, jak potężna i niebezpieczna jest alchemiczka. Wiedział również, że dobrze jest mieć kogoś z jej umiejętnościami po swojej stronie. Cieszył się, że Surella Yuller nie była jego wrogiem.

– Przybądź, gdy zapragniesz poznać swą przyszłość lub spróbować jednego z mych eliksirów. – Odwróciła się w stronę podniszczonej chaty. Przed drzwiami widniał znak „Wejdź, jeśli nie lękasz się pożarcia przez węża".

– Lepiej się tego pozbądź. – Wskazał na drewniany szyld, na którym wypalony był napis. – Chyba nie chcesz odstraszyć całej klienteli.

– A po cóż tracić czas na bojaźliwych, chuderlaków, co, gdy tylko mnie zobaczą, zwiewają jakby zobaczyli Norgha. Nie zdążę podejść do lady, a tego już nie ma. – Machnęła lekceważąco ręką. – Ceń czas. Niech ułuda długowieczności nie zmydli twych oczu. Wszystko ma swój kres... Sam zdążyłeś się o tym przekonać. Pamiętaj. – Alchemiczka spojrzała na niego, a z jej oczu spozierał smutek – Wszystko ma początek i koniec. Znamy dzień naszych narodzin, lecz nigdy nie wiem, kiedy w pył się obrócimy. Nawet ja nie potrafię tego przewidzieć...

Surella często wygadywała podobne mądrości, a on za każdym razem słuchał ich uważnie. Nigdy jednak nie odważył się spojrzeć na swą przyszłość jej oczami. Czasem zastanawiał się, czy gdyby to zrobił, mógłby zapobiec pewnym wydarzeniom z przeszłości...

– Wiesz, że nie mogłeś nic uczynić.

Aż się wzdrygnął, gdy z zamyślenia wyrwał go jej ochrypły głos.

– Psia mać! Ty to czasem potrafisz przerazić. – Zaśmiał się, lekko zażenowany tym, że dał się zaskoczyć. Wpatrywała się w niego, a jej źrenice znów były niewyobrażalnie wąskie. – Przestań już tak na mnie patrzeć!

– Nie zaprzątaj swych myśli rzeczami, na które nawet Zapomniani Bogowie nie mają wpływu. Los jest przewrotny. Jeszcze nie raz cię zaskoczy.

Ah te jej mądrości i przemyślenia".

– A teraz idź, czas cię nagli... – powiedziała przeciągając każde ze słów, po czym zniknęła w swej jaszczurzej norze, jak niektórzy miejscowi nazywali jej chatę. Dayloz przez dłuższą chwilę wpatrywał się w drewniane drzwi.

***

Stajnie przydworskie mieściły się w pobliżu olbrzymiego ogrodu, który roztaczał swą piękną aurę wokół dużego, kamiennego budynku porośniętego przeróżną roślinnością. Cały dwór wyglądem przypominał zamek, do którego głównego wejścia prowadziły olbrzymie schody. Po zachodniej stronie rozciągał się ten jakże magiczny, kwiatowy raj, a jeszcze dalej stajnie, do których zmierzał zwiadowca i jego rumak. Towarzyszył im śpiew ptaków, świergocących wśród drzew i kwiatów.

Srebrzysty bluszcz piął się w górę, po zachodnich ścianach posiadłości, gdzie Heradveg przysiadł na balkonie, z którego obserwował dworzan spacerujących po ogrodach i sycących się ich pięknem.

Cztery wieże piętrzyły się wysoko ku niebu, a rozmieszczone były tak, by widok z nich roztaczał się na każdą stronę świata. Jak cały budynek i one porośnięte były zieloną roślinnością. W jednej z nich mieściły się komnaty królewskie, do których wstęp miał sam król i tylko on. Tylko nieliczni na dworze wiedzieli, która wieża należała do ich władcy. Bezpieczeństwo króla było najważniejsze.

Dayloz zsiadł z grzbietu wierzchowca i poprowadził go do murowanych stajni królewskich, które zachwycały swym pięknem i wielkością. Król Kasder uwielbiał te dzikie zwierzęta, za ich mądrość, charakter i grację z jaką się poruszały. Zwiadowca wkroczył do środka, skinął głową stajennym krzątającym się po boksach i doglądających zwierząt.

– Co tak stoisz. Rusz się druhu. – Elmer zatrzymał się przy jednym z boksów, w którym zamknięta była siwa klacz Kasdera. Samica wyjrzała zza drewnianej ścianki i zarżała wesoło, wystawiając głowę na zewnątrz.

– Już rozumiem, koleżko – zaśmiał się Fae, kiedy czarny rumak otarł swój pysk o szyję samicy. – Przykro mi Elmerze, ale nie mamy czasu na więcej czułości. Pożegnaj się ładnie z Nedirą – polecił, sam poklepując białą, błyszczącą sierść klaczy.

Ogier prychnął niezadowolony, ale podążył za jeźdźcem, który przystanął nieopodal by go rozsiodłać. Gdy oporządzał konia, podszedł do nich jeden ze stajennych.

– Proszę zo...sta...wić, ju...już tu się ni...m...m za...zaj...mę – wydukał pół – Fae. W jego krwi musiała płonąć krew Madrysów, gdyż oczy wyglądem przypominały kocie ślepia, a uszy pokrywało delikatne futerko. Uśmiechnął się ukazując długie kły, zdecydowanie za długie jak na Fae.

– Nie trzeba. On nie lubi obcych. – Na potwierdzenie słów Dayloza, ogier zarżał nerwowo, a jego chrapy rozszerzyły się. Uderzał kopytem w ziemię, próbując odstraszyć przybysza.

Pół – Fae syknął niczym dziki kot i odskoczył w tył. Odszedł bez słowa zostawiając ich samych. Dayloz skończył oporządzać konia, pogładził jego czarny łeb nim zamknął drzwi boksu.

– Odpoczywaj, druhu.

Wyszedł pośpiesznie ze stajni i skierował się w lewo, by niezauważonym dostać się do bocznego wejścia, prowadzącego do tuneli tworzących podziemny labirynt pod dworem Anvelia. Tylko kilka osób wiedziało o jego istnieniu, a żeby dostać się do środka potrzebna była tajna maksyma w języku Drakonów. Niespiesznie rozejrzał się dookoła, by mieć pewność, że żaden ciekawski dworzanin się mu nie przygląda. Na wszelki wypadek połączył się z Heradvegiem i spojrzał przez jego sokole oczy. Nikt nie zwracał uwagi na postać skrytą w zaroślach.

Delikatnie odsunął sinearskie wonfelie porastające ziemię w tym miejscu, a jego oczom ukazała się żelazna płyta prowadząca do tuneli. Wejście ukryte pod magicznymi roślinami dodatkowo chroniło je przed wykryciem. Na jego wieku wyryty był Złocisty Zając i szmaragdowa koniczyna.

Dayloz przejechał dłonią po zimnym metalu, szukając pod palcami niewielkiego otworu, w którym ukryty był kolec. Syknął cicho, gdy poczuł delikatne ukłucie a z jego palca popłynęła krew. Pośpiesznie zaczął skrobać coś na żelaznym wieku. Po chwili krwawy napis znaczył wejście.

Mevratus ondelis vel fyderus naveris".

„'Mrok ustąpi, gdy żywioł nastąpi.' Cokolwiek to znaczy" – pomyślał, nim wkroczył do środka.

Zwiadowca znał rozmieszczenie tuneli na pamięć, tylko kilka minut zajęło mu dotarcie do niewielkich kamiennych drzwi, które były prawie niewidoczne na tle ściany. Odszukał poluzowaną cegłę, za którą ukryta była klamka pozwalająca otworzyć kamienne przejście.

Wszedł do niewielkiej, ciemnej izby. Gdy tylko przekroczył próg, do jego nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jego źródła, jednak w półmroku niczego nie dostrzegł.

– Cholera, chyba coś tu zdechło... – mruknął, krzywiąc się z obrzydzeniem. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, pośpiesznie opuścił pokój.

Odetchnął głęboko, gdy tylko znalazł się wśród jasnych, przestronnych korytarzy. Uśmiechnął się do służki, która mijała go z naręczem czystej pościeli. Pędziła przed siebie, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem.

Gwardziści, których od czasu do czasu mijał witali go milcząco, skinieniem głowy.

– Król Kasder już czeka – usłyszał za sobą, gdy dotarł do ogromnych drzwi, sięgających po samo sklepienie, które prowadziły do sali narad.

Odwrócił się i ujrzał przed sobą zgrabną, wysoką Fae w ciemnozielonej sukni, mocno opinającej jej ciało. Miała długie, kręcone włosy sięgające aż do krągłych piersi, a ich ogniście czerwony kolor przywodził na myśl feniksa.

– Witaj, Lyrio. – Niechętnie przywitał się z przybyłą.

Kobieta podeszła do niego, na jej usta wpłynął misterny uśmiech.

– Nie cieszy cię mój widok? – spytała, dotykając jego ramienia. Mężczyzna powstrzymał odruch natychmiastowego zrzucenia z siebie jej dłoni, jednak ona wyczuła jego niechęć – Kiedyś lubiłeś mój dotyk – zaśmiała się, naciskając klamkę.

Dayloz przełknął ślinę i przegnał z głowy obraz ich ciał splecionych razem. To co ich łączyło było przeszłością i błędem. Nigdy nie pałali do siebie sympatią, ten fakt nie uległ zmianie nawet po nocy, którą ze sobą spędzili. Można wręcz stwierdzić, że ich niechęć wzrosła.

Lyria Tarn Mhylast była zaufaną doradczynią Kasdera. Jako jedna z nielicznych nie utraciła swej Magii. Potrafiła wyczuć kłamstwa innych, a przy odrobinie szczęścia zajrzeć do ich umysłu.

Wkroczyli do środka i od razu skierowali się do ukrytego, tajnego przejścia, które miało ich zaprowadzić do podziemnej siedziby. To tam omawiali najistotniejsze sprawy dotyczące Branavy. Nikt nie chciał, by ciekawska służba lub ktoś z dworzan usłyszał, o czym rozmawiają. Fae lubili intrygi i knowania. Przeróżne plotki i pogłoski krążyły po dworze i całej Anvelii. Trzeba było uważać, o czym i przy kim się rozmawiało.

Przez olbrzymie, szklane okna do środka docierało dużo światła, sprawiając, że książki na wysokich regałach mieniły się delikatnie. Podeszli do jednego z nich.

– Gdzie zgubiłeś ptaszysko? – spytała, ale Dayloz nie miał zamiaru odpowiadać na pytanie. Milcząc zaczął przesuwać drewniany regał – Coś ty taki drętwy? – szturchnęła go lekko, jednak on nie zareagował na zaczepkę.

Wkroczyli do wąskiego korytarza, oświetlanego przez świece palące się na ściennych świecznikach.

– Ah, prawie zapomniałam... – westchnęła teatralnie – ...wspomnieć, że wyglądasz, jakby wysrał cię Rughorg – dokończyła, klepiąc go pokrzepiająco po ramieniu, czym jeszcze bardziej zirytowała zwiadowcę, który nie miał zamiaru odpowiadać na jej docinki. Doskonale zdawał sobie sprawę jak wygląda, czuł się tak samo. Twarz, jak i ubiór umazane były w kurzy i błocie. Jego długie, zaplecione w warkocz włosy, nie był już tak jasne, ich kolor przypominał raczej mysią szarość. Wszystko aż go swędziało, a sam Fae pragnął jedynie zrzucić odzienie i zanurzyć się w gorącej wodzie.

Po kilkuminutowym marszu ich oczom ukazała się przestronna i ciemna, półokrągła sala o niskim sklepieniu. Na jej środku ustawiono duży, okrągły drewniany stół, na którym leżała ogromna mapa Nysterdos i pełno innych papierów.

Król Kasder stał przy nim w towarzystwie swoich dwóch pozostałych doradców. Władca miał na sobie granatową tunikę, obszytą na krawędziach złotymi nićmi. Jego głowę zdobiła korona wykonana z drewna najstarszego dębu w Nysterdos, okalając złoto – miedziane włosy. Sylfowy proszek, którym była obsypana sprawiał, że mieniła się w świetle jasnych płomieni.

Pomieszczenie było dość ciemne, ze względu na swoje podziemne usytuowanie i brak okien. Paliło się tu wiele świec, które delikatnym blaskiem oświetlały salę.

– Witaj Daylozie – młody król uśmiechnął się do swego przyjaciela, a potem zerknął na jego kompankę i skinął jej głową – Lyrio.

Oboje skłonili się swemu władcy, stając przy mapie.

– Witajcie – powitali ich pozostali.

– Lyrio, jak zawsze wyglądasz olśniewająco – dodał wysoki, dobrze zbudowany Fae, w srebrnej zbroi i pelerynie, na której widniał herb Branavy.

– A ty, Elideonie, jak zawsze musisz mi schlebiać.

Mężczyzna był dowódcą gwardii królewskiej i zaufanym strategiem Kasdera. U jego boku stała lekko zgarbiona postać, o włosach już przyprószonych siwizną. Towarzysz był Madrysem, a jego krzaczaste brwi, ostry, hakowaty nos i wielkie, okrągłe oczy sprawiały, że przypominał sowę. W parze z wyglądem Oldreta, szła mądrość z jaką kojarzone były te nocne ptaki. Był doradcą, który świetnie znał się na polityce.

– Mów, Daylozie – poprosił Kasder.

– Niestety nie przynoszę dobrych wieści – zaczął ostrożnie – Granice wydają się być bezpieczne. Jednak trafiłem na Rughorga na terytorium Branavy. Co gorsza, to parszywe plugastwo zniszczyło Polanę Sylfów i wybiło jej mieszkańców co do jednego.

Wszyscy wpatrywali się w niego z niedowierzeniem, a na ich twarzach z każdym kolejnym słowem zwiadowcy, malowało się coraz to większe przerażenie. Dayloz opowiedział im po krótce cały raport z wyprawy, a także spotkanie z Rughorgiem i to co zastał na magicznej polanie.

– Ale jak to? To niemożliwe. – Niedowierzała Lyria, choć przecież czuła, że każde jego słowo było prawdziwe.

Król Kasder przysłuchiwał się niepokojącym doniesieniom, w skupieniu analizując każde słowo zwiadowcy. Zastanawiał się, czy Merissa miała coś wspólnego z rogatym demonem atakującym jego poddanych. „Wszyscy zginęli".

– Co gorsza, na ciele bestii nie odnalazłem magicznego znamienia... – dodał Dayloz.

– Znaczy to, że nie przysłał go Esgar – dokończył Kasder, w zamyśleniu drapiąc się po brodzie.

Wszyscy wpatrywali się w mapę, w miejsce, gdzie jeszcze niedawno mieściła się Polana Sylfów, nie mogąc zrozumieć sytuacji w jakiej się znaleźli.

– Jak to nie miał znamienia? – nie dowierzał Oldret, jak gdyby wciąż przetwarzał wcześniejsze słowa zwiadowcy – Chcesz przez to powiedzieć, że tak po prostu przeszedł przez Góry Volrath do Branavy?

– Demony od lat nie opuszczają Vala Nahman. Nie licząc Norghów, które ta suka sprowadziła do Mysthed – dodała stojąca obok Lyria, jej mądre spojrzenie lustrowało mapę Nysterdos – Jeśli nie miał znamienia, to jak przekroczył góry? Tylko silniejsze demony, pokroju Regardów mogą opuszczać Krainę Nicości bez zgody ich władcy.

– Sugerujesz, że to zmyśliłem? – warknął Dayloz. – Ty, która wyczuwasz kłamstwa?

– Próbuję dociec, jak doszło do tego całego bagna! – krzyknęła wzburzona. Elideon podszedł do niej i w geście uspokojenia położył swą dużą dłoń na jej delikatnym ramieniu. Gdy zgromiła go wzrokiem, szybko zabrał rękę i rozczarowany przejechał nią po swoich krótko przystrzyżonych, kasztanowych włosach.

Każdy z nich był zdruzgotany zaistniałą sytuacją, obawiali się najgorszego. Czy to Merissa odważyła się wykonać swój ruch?

– Wszyscy pragniemy odkryć, jak do tego doszło i co to oznacza dla Branavy i całego Nysterdos – powiedział rzeczowo władca – Jednak nie dojdziemy do tego, jeśli będziemy się sprzeczać.

– Bezlitosna Królowa ma w swych szeregach o wiele silniejsze demony od tych bezmózgich Rughorgów – zaczął głosić swe przemyślenia dowódca gwardii – Norghi stanowią największe zagrożenie, to dzięki nim ma pod sobą całą armię falkońskich wojowników. Merissa doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśli tylko te cholerne upiory opuściłyby Góry Mormires, zostawiając Jaskinie Annor niestrzeżone, od razu ruszylibyśmy z odsieczom uwięzionym Falkonkom. – Wszyscy zgodnie mu potaknęli. Zarówno władca Branavy jak i Vasilionu pragnęli pomóc zniewolonemu ludowi Falkonów i mieszkańcom Mysthed. – Wystarczyłoby, gdyby wysłała jednego, by zasiał spustoszenie w Branavie lub Vasilionie.

– Chyba, że chciała odsunąć od siebie podejrzenia – zastanawiał się Oldret. – Wiedziała przecież, że gdyby tylko jeden z Norghów przekroczył grancie, razem z armią króla Rovana ruszylibyśmy do ataku. Królowa Merissa nie jest głupia, zdaje sobie sprawę, że rozpoczynając wojnę miałaby przeciw sobie dwa silne królestwa.

Członkowie rady nachyleni wokół okrągłego stołu, skupiali swój wzrok na krainie Mysthed, a dokładnie na Wzgórzach Mirath, u których podnóży mieściło się miasto Rameritt, siedziba Bezlitosnej Królowej.

– Oldret może mieć rację – poparła Lyria, nie odrywając wzroku od mapy. – Być może wysłanie Rughorga miało zasiać w nas ziarno niepewności i skierować podejrzenia na władcę Vala Nahman. Pomyślcie tylko... – Spojrzała w oczy każdemu z nich, jakby chciała mieć pewność, że słuchają jej w skupieniu. – ...gdybyśmy skupili się na zagrożeniu czającym się z drugiej strony, mogłaby nas zaskoczyć.

Dayloz poprawił swój długi warkocz i rozejrzał się po zaciemnionym pomieszczeniu. „Czy nikczemna królowa zaplanowałaby coś takiego?". – przemknęło przez jego myśl.

– Jak Merissa zmusiłaby demona by był jej posłuszny? – spytał król.

– Tak samo jak sprawiła, że Norghi są jej posłuszne. – Głęboki głos gwardzisty poniósł się po sali. – Merissa musiała podpisać pakt z demonem.

– Nie wiemy, co zaoferowała Norghom, ale jeśli zdołała je przekonać, to tym bardziej mogła dobić targu z tą bezmózgą bestią – wtrącił Dayloz.

Przez kolejnych kilkanaście minut, po podziemnej komnacie niosły się ich rozgoryczone głosy. Przeczuwali, że to dopiero początek. Nie potrafili logicznie wytłumaczyć ataku Rughorga. Dlaczego stwór nie miał magicznego znamienia? Jak opuścił Vala Nahman? Czemu Merissa miałaby wysyłać demona do Branavy akurat teraz? Co, jeśli Esgar był w to w jakiś sposób zamieszany?

– Ta wiadomość pod żadnym pozorem nie może opuścić tych komnat. Mieszkańcy muszą czuć się bezpieczni. Dopóki nie znajdziemy rozwiązania sytuacji, będziemy informować tylko straż, by miała się na baczności. – Wszyscy zgodnie przytaknęli swojemu władcy. – Daylozie, za dwa dni, po Przesileniu wyruszysz do Vasilionu. Rovan musi się o wszystkim dowiedzieć.

– Oczywiście.

Król ani myślał dopuścić do tego, by na tereny Branavy przedarło się więcej tych bezmózgich Rughorgów, a tym bardziej istot takich jak Ubosugi czy Norghi. Wiedział, że musi przekazać Rovanowi, wieść o tym co stało się na Polanie Sylfów, a także o swoich podejrzeniach.

Merissa mogła już szykować swą Skrzydlatą Armię, a także Norghi. Podejrzewał, że ich siostra była w to w jakiś sposób zamieszana. Musieli być przygotowani na ewentualny atak. Miał jednak nadzieję, że będą mieli przeciwko sobie tylko jednego wroga. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top