Rozdział 19
Zadarł głowę do góry, zapinając szczelniej kurtkę pod szyją. Późnopaździernikowa pogoda nie była łaskawa. Zimny wiatr wiał nieprzerwanie, zasypując okolicę zerwanymi z drzew liśćmi, z kolorach brązu Deszcz nieprzerwanie towarzyszył temu tańcowi gałęzi, jak nie lało jak z cebra to kropiło, ale ciągle było wilgotno, a do tego zimno..
Musiał zaczerpnąć świeżego powietrza, miał wrażenie że w budynku się dusi. Martyna spała na kanapie w socjalnym, albo dobrze udawała że otuliły ją objęcia Morfeusza. Obserwował ją, i widział że mimonusilnych starań, nadal była obca, nieobecna..poważna
Brakowało mu jej śmiechu, naturalnego nie wymuszonego, nawet tych wygłupów z Piotrem które kiedyś go strasznie irytowały. Robiła postępy, ale za każdym razem, gdy wykonała dwa kroki w przód, q którymś momencie wracała jeden do tyłu. „ Zawsze to coś..” pomyślała, kiedy zdał sobie sprawę że w ostatnie tygodnie jednak więcej kroków było do przodu, niż do tyłu.
Śmiała się, chociaż nie tak szczerze jak kiedyś, jadła, wracała do dobrej formy.
- Ale psia pogoda..- Piotrek, który zjawił się obok niewiadomo skąd, zaczął pomstować do niebios o pogodę. Wiktor się zaśmiał, słysząc te wypowiedzi- a doktorowi co tak do śmiechu? Humor się trzyma?
- a no..
- I Ty Brutusie?! – Piotrek pokręcił głową z nie dowierzaniem. Dzisiaj wszyscy zwracali się do niego q ten sposób, za sprawą pewnej przemiłej pacjentki która zaskarbiła sobie przyjaźń Piotra, a która to niecodziennie wyrażenie potrafiła zgrabnie wplątać w każde zdanie, a nawet zastąpić nim jakiekolwiek inne słowa – jakaś plaga dzisiaj.. a Pani Leokadia to przemiła staruszka.
- Nie wątpię w to Piotr. Chwali się że jej pomagasz, to bardzo miłe – spojrzał na niego przyjaźnie. Wiktor zawsze miał sentyment do Piotrka, przeżył w swoim życiu wiele. Ojciec alkoholik, rzadko bywał w domu a jeśli już to tylko po to by się awanturować o wyrwać matce ostatni grosz na alkohol. Grosz, na który to Piotrek ciężko pracował, pomagając matce jak tylko mógł, matma Piotra była według niego cudowną kobietą, pracowitą, zajmującą się domem i dziećmi, bo Strzelecki miał jeszcze dwójkę młodszego rodzeństwa. Kiedy mama zmarła, cała trójka wylądowała w sierocińcu. On, wyszedł po dwóch latach, z pomocą wychowawczyni z „przytułku" jak to zawsze mawiał, udało mi się zdobyć mieszkanie socjalne i pracę. Sąd przychylił się do jego wniosku o adopcję młodszego rodzeństwa. Mimo niewielkich pieniędzy, jakie zarabiał pracując na myjni samochodowej, starczało mu by utrzymać mieszkanie, ich trójkę, i odłożyć pieniądze ja studia. Zawsze marzył żeby zostać lekarzem onkologiem, jednak cena takich marzeń była zbyt kosztowna. Już miał rezygnować, kiedy mignęła mu oferta ratownika medycznego. Ukończył studia z bardzo dobrymi wynikami, do tego zrobił papiery na kierowcę pojazdu uprzywilejowanego, dzięki czemu miał większe szansę na znalezienie pracy. Świeżo po tym trafił pod skrzydła Banacha..
- Coś Pan ucichł..- głos Piotrka wyrwał go z zamyślenia, odchrząknął próbując odgonić swoje myśli. Spojrzał jeszcze raz w niebo, chociaż ciemność uniemożliwiała na dostrzeżenie niczego ponad ciemne korony drzew.
- Martyna daje radę, co? – włożył ręce do kieszeni, czując szczypią od zimnego powietrza. Obrócił się w stronę kolegi, stojąc teraz na przeciw jego.
- Nawet człowiek by nie pomyślał, że tak dawno jej tu nie było- uśmiechnął się, kiwając głową z aprobatą – a jak sytuacja w domu?
- Idzie ku dobremu. Powoli, ale ważne że do przodu..- powtórzył swoje dzisiejsze myśli, chcąc tym samym uspokoić siebie. Kiwnął w stronę budynku, kończąc tym samym rozmowę. Cały Wiktor, niewiele mówił o sobie, i swojej rodzinie, a Martyna od dawna do niej należała.
Siedziała przy niewielkim nagrobku, na którym złote literki ustawione w rządku, tworzyły zdrobnienie imienia. Michaś.
Ostatnio rzadziej tu bywała, natłok życia, jego szybkie tempo sprawiało, że nie nadążała. Ale podobał jej się taki stan, dzięki czemu musiała kierować swoje myśli na dany tor i skupić się na rzeczywistości. Kiedy tylko znajdowała chwilę, przychodziła tutaj. Tu mogła pobyć sam na sam ze swoimi myślami o dziecku, o ciąży, o tym wszystkim co się wydarzyło tamtego dnia..
Szybka akcja porodowa, praktycznie ekspresowa, nie zdążyli jej zatrzymać. Pamięta, coraz bardziej wyraźnie swój strach, który zmienił się w przerażeniem gdy do Sali wszedł Wiktor. Wiedziała wtedy że nie jest dobrze.. a później.. wszystko było w ekspresowym tempie.
Mnóstwo lekarzy.
Wszyscy coś wołali.
Wiktor głaszczącymi jej głowę.
Rodzimy.
Nie słyszała płaczu.
Cisza.
Reanimacja.
Cisza.
Jej szloch.
Cisza...
Cisza.....
„Przykro mi" bez patrzenia w jej oczy.
Jej krzyk.
Błaganie by nie przestawali..
Uczucie pustki...
Dostała go. Zawiniętego w pieluszkę. Mieścił się na ręce, był taki malutki, i jeszcze ciepły.. a później trzy słowa i mrok... pustka, nicość, niby żyła, a jednak umarła razem z nim, na długie sześć miesięcy...
Mały Wróbel usiadł na pomniku, patrzyła jak obmywał swoje piórka z deszczu, który nie przestawał padać, obrócił głowę w jej stronę, śmiesznie przekrzywiając na bok i spłoszony jej wścibskim spojrzeniem odleciał na płaczącą wierzbę, która bez litości bałaganiła szumnie swoimi małymi liśćmi.
Przeniosła wzrok na nagrobek, dotknęła go na pożegnanie, i nie śpiesznie ruszyła w kierunku wyjścia z cmentarza.
Patrzyła na groby, na wielu z nich pojawiały się już Bożonarodzeniowe znicze i stroiki, mimo że była dopiero połowa listopada. Święta zbliżały się nieubłaganie. Jeszcze kilka tygodni bała się ich przeraźliwie. Te święta miały być inne niż wszystkie, z małym człowiekiem na rękach, z cichym kwileniem przerwyającym cudowne kolędy..
Jeszcze nie tak dawno zaniosłaby się płaczem na tę myśl, ale dziś już czuła się gotowa by stawić temu czoło. Mało tego, czuła że może bez grama pretensji do siebie cieszyć się swoim ulubionym okresem przygotowującym ich do narodzin dzieciątka Jezus. Zaczęła w myślach nucić swoją ulubioną kolędę. Pamiętała jak babcia zaczynała ją nucić od końca września, kiedy jesień dawała o sobie znać spadającymi liśćmi. Cicha noc, święta noc..
Przeraziła się kiedy dotarła do fragmentu o matce boskiej, czuwającej nad snem swojego dzieciątka, ale ku jej zaskoczeniu.. nic się nie wydarzyło. Świat dalej pędził nie zważając na jej rozterki, nie było uścisku w sercu oddech był prawidłowy... uśmiechnęła się do siebie. Jej aniołek jest gdzieś w górze, wierzyła że jest mu tam dobrze, i mimo całej swojej złościno niesprawiedliwość, mimo swojego żalu.. czuła że zaczęła akceptować ten stan rzeczy. Telefon q torebce rozdzwonił się, bezdźwięczną wibracją. Szybko sięgnęła po niego. Napis na wyświetlaczu zdradzał osobę, która próbowała się z nią skontaktować.
- Wiktor? – przyłożyła telefon do ucha, opuszczając miejsce spoczynku.
- jesteś jeszcze na cmentarzu? – usłyszała jego głos, przebijający się przez dźwięki pracującego samochodu.
- właśnie wyszłam – zerknęła na niebo, które właśnie rozjaśniło się przez rozdzierający ją pomarańczowo-czerwony promień. Ale grzmotu nie było. Otuliła się szczelniej płaszczem, bo wiatr przybrał na sile.
- zaczekaj na mnie, będę za kilka minut.- tajemniczy głos w słuchawce się rozłączył, niż zdążyła odpowiedzieć. Zerknęła zdziwiona na wyświetlac, i skierowała się w stronę parkingu, z nadzieją że Wiktor zdąży niż burza rozhula się na dobre.
Ostatnie tygodnie były dla niej pracowite. Musiała udowadniać wszystkim, że jest w dobrej formie, szczególnie Wiktor z Piotrkiem obserwowali każdym nawet najmniejszy ruch. Wywoływanie uśmiechu na zawołanie przychodziło jej z coraz większą łatwością. Teraz, nie musiała już nawet udawać, śmiała się szczerze. Jedynie sprawa z Wiktorem nie była tak prosta. Kiedy zamykali za sobą drzwi sypialni, czuła na sobie jego czujne, stęsknione spojrzenie. Tęskniła za ich normalnością, i nie rozumiała dlaczego tak ciężko im do tego wrócić. Obchodził się z nią, jak z jajkiem. Nie naciskał, nie sugerował, czasami miała wrażenie, że bał się jej dotknąć.. a przecież nic się nie zmieniło. Nadal uwielbiała jego dotyk, a jej ciało reagowało na niego w taki sam sposób.. należy dostała olśnienia. Może to Ona powinna przejąć inicjatywę? Pokazać mu, że nadal go potrzebuje, pragnie.. może czekał na jakiś znak z jej strony?
Czarny samochód zaparkował tu przed nią. Weszła szybko do środka, czując że przemarzła na zimnym wietrze.
- Gotowa na niespodziankę? – uśmiechnął się, kiedy tylko zatrzasnęła za sobą drzwi. Spojrzała na niego podejrzliwie, ale iskierki w oczach pokazywały, że nie ma czego się bać.
- wiesz, że nie lubię niespodzianek.. – zapięłam pas, nie spuszczając wzroku z brązowych oczu.
- Jestem pewien, że ta ci się spodoba – odpowiedział z pewnością w głosie. Kiwnęła na zgodę, wiedząc że i tak nic więcej z niego nie wyciągnie. Pozwoliła więc poddać się bez walki. W końcu nikomu nie mogła zaufać bardziej niż Wiktorowi. Skoro mówił że będzie podobać, z pewnością tak się stanie. Ku jej zaskoczeniu bo przecież nie lubiła niespodzianek, z niecierpliwością i dziwnym entuzjazmem czekała na to, co ma się wydarzyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top