Pozycja 5 - Roscoe

„W moich najlepszych snach i najgorszych koszmarach pojawiają się te same osoby" 

Dębowe koszmary

     Podniosłem się gwałtownie, próbując zaczerpnąć powietrza. Serce biło mi jak oszalałe, a głowa pulsowała od zbyt wielu obrazów. Od dawna nie śniły mi się żadne koszmary i nie spodziewałem się, że ten, który wkrótce nadejdzie, będzie tak przerażający. Oddychałem szybko, bo nadal nie potrafiłem się uspokoić. Moja koszulka była przepocona, a włosy lepiły się do twarzy.

     Zerknąłem na zegar. Była dopiero piąta nad ranem. Mogłem jeszcze spać, ale nie wyobrażałem sobie powrotu do tej przeklętej krainy koszmarów. Nie miałem pojęcia, jak długo tak siedziałem, ale w końcu uspokoiłem oddech. Odrzuciłem na bok kołdrę i wyszedłem z łóżka, by trochę szerzej otworzyć okno. Potrzebowałem powiewu świeżości.

     Chicago już się budziło, chociaż czasem zastanawiałem się, czy to miasto w ogóle chodziło spać. Teraz jednak po ulicach znów poruszały się samochody, a ja słyszałem nadjeżdżające metro. Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, ale wieczory, noce i poranki były jeszcze chłodne. Poza tym pogoda i tak mogła się jeszcze pogorszyć, nie mieszkałem na zachodnim wybrzeżu. Nie chcąc się przeziębić, zostawiłem otwarte okno i poszedłem do łazienki.

     Chciałem zmyć z siebie to wszystko i trochę się zrelaksować. Chociaż mogłem pozbyć się kropelek potu, które oblepiały moje ciało, nie potrafiłem wyczyścić umysłu, nie mogłem pozbyć się świadomości tego, co przedstawiał koszmar.

     Wmawiałem sobie, że sny nie były przepowiedniami. Chciałem w to wierzyć, bo naprawdę się bałem. I miałem powód. Nie miałem pojęcia, jak długo śniłem i jak długo byłem zamknięty w tamtej przeklętej iluzji. Nie wiedziałem też, czy kiedykolwiek o niej zapomnę, bo wydawała mi się tak prawdziwa. Niczym prawdziwy sen na jawie.

     Blondynką, którą trzymałem tam za rękę, była Eichen. Poznałem jej niebieskie oczy, dołeczki i uśmiech, chociaż czasami jej twarz rozmazywała się, jakby była z jakiegoś dymu, czegoś płynnego. Byliśmy sami, w pomieszczeniu tak pustym, że ciągle słyszałem echo naszych słów. Na początku rozmawialiśmy o tym, by nikt się nie dowiedział, dzieliliśmy ze sobą sekrety. W końcu zaczęliśmy się całować i nawet nie pamiętałem, jak to się stało, że leżałem na niej bez ubrań, zamierzając się z nią kochać. Echo jej jęków sprawiało, że czułem się po prostu podniecony, ale wtedy to wszystko zamieniło się w koszmar. Wcale nie byliśmy sami. A byli tam wszyscy, których znałem i którzy nie powinni się o nas dowiedzieć. Usta dziewczyny były zakneblowane, a ja czułem ból, jakby ktoś okładał mnie czymś twardym. Czułem, że traciłem przytomność i obudziłem się dopiero za kratkami.

    Wtedy się też przebudziłem. Nie byłem już ani podniecony, ani zadowolony, tylko przerażony. Może sen był po części abstrakcyjny, ale zakrawał na prawdę. A to wcale mi się nie podobało. Zwiastował to, co mogłoby się stać, gdybym faktycznie przespał się z Eichen. Co ja gadam... Nawet za całowanie się z nią mogłem źle skończyć, nie powinienem był jej w ogóle dotykać, patrzeć jej w oczy.

     Wyszedłem spod prysznica, a potem ubrałem się w swoje zwykłe ubrania. Chciałem oddać się rutynie, chciałem po prostu zacząć dzień i jakoś przestać o tym wszystkim myśleć. Miałem dzisiaj kupę spraw do załatwienia i naprawdę żywiłem nadzieję, że w końcu to jakoś wymaże się z mojej głowy.

     Wczoraj mnie poniosło. Całowaliśmy się i w gruncie rzeczy, oglądając razem film, który wybrała, czułem wyrzuty sumienia. Chyba po raz pierwszy, odkąd zaczęliśmy się spotykać. Skróciłem nasze spotkanie, mówiąc, że jestem zmęczony i muszę ją jeszcze zawieźć. Koniec końców ona i tak uznała, że pojedzie metrem, co było mi na rękę. Nie potrafiłem dłużej siedzieć na kanapie, przytulać jej do swojego boku, głaszcząc ją po głowie. Tak robiły wszystkie normalne pary, ale my nią nie byliśmy.

     Eichen widziała, że coś jest nie tak, ale nie pytała mnie, co się dzieje. Zignorowała to albo udawała, że nie wie, co jest grane. W każdym razie nie robiła problemów. Byłem w kropce po raz kolejny, z jednej strony chciałem się z nią spotkać i jakoś ją za to przeprosić, ale z drugiej bałem się, że to znowu się stanie. Że znowu poczuję to dziwne coś w moim sercu.

     Nie wiedziałem, jak zachować dystans, by czuć się przy niej dobrze, i jednocześnie z nią być. Przecież to się wykluczało. Nie potrafiłem znaleźć dla siebie ratunku.

~*~*~

     Chodziłem dziś od klasy do klasy z listą, by spisać nazwiska wszystkich chłopaków, którzy potrafili jeździć na łyżwach. Na razie nie rozpowiadałem o tym, że chciałem stworzyć drużynę, bo nie wiedziałem, ile nazbieram osób. Craig polecił mi po prostu przejść się po salach i trochę im poprzeszkadzać, bo z doświadczenia wiedział, że gdybyśmy wywiesili gdzieś listę, ona magicznie zniknęłaby po dwóch dniach i nikt więcej by jej nie widział.

    Zajrzałem już do każdej możliwej sali, a lista cudem przekroczyła dwadzieścia osób. Nauczyciele, których miałem okazję poznać, także zachęcali uczniów do tego, by się dopisać. Obiecywałem, że planujemy coś fajnego, co niedługo ogłosi dyrektor szkoły. Niektórzy traktowali mnie tak, jakbym był uczniem, a jedna nauczycielka francuskiego zapytała nawet, gdzie mam przepustkę. Wszyscy, którzy mnie znali, wybuchnęli śmiechem, łącznie ze mną. Kobieta, dowiadując się, że także uczę, była mile zaskoczona.

     Wszystko poszło całkiem pozytywnie, nawet wizyta w sali Eichen, która miała angielski wraz ze swoimi przyjaciółkami, nie wytrąciła mnie z równowagi. Nie spojrzałem na nią ani razu, ale kiedy spisywałem nazwiska chłopaków, rozejrzałem się po klasie i ją zauważyłem. Byłem po prostu obojętny, zajmując się swoimi sprawami.

     W końcu, kiedy zajrzałem do każdej sali, spisując każde nazwisko, przy okazji parę razy się myląc, miałem dwadzieścia pięć osób. I tak wiedziałem, że ciężko będzie przekonać ich wszystkich, by zgłosili się na eliminacje do drużyny hokeja, a ja nie miałem pojęcia, czy warto będzie zaczynać je, gdy nie mieliśmy składu. W moim liceum by to nie przeszło.

     Dostarczyłem listę do dyrektora, a potem zwyczajnie prowadziłem zajęcia, tak jak zwykle zresztą. Kiedy kilka godzin później, całkiem zadowolony z zajęć, ale jednak zmęczony, jechałem ulicami Chicago, po raz kolejny moje myśli zajął dzisiejszy koszmar.

     Byłem na nogach od piątej i najchętniej bym się położył, ale miałem pewne plany. Stwierdziłem, że jeszcze raz spotkam się z Eichen i przeproszę ją. Może nie musiałem tego robić, ale chciałem uspokoić sumienie. Ostatnio i tak ciężko nam było pokusić się o luźną rozmowę.

     Znałem Eichen dostatecznie długo, by wiedzieć, co lubi. Może nadal nie wiedziałem o niej wszystkiego, ale obserwowałem ją i domyśliłem się, że dziewczyna lubiła biżuterię. Tak wpadłem na pomysł kupienia jej jakiejś błyskotki. Możliwe, że chciałem ją przekupić, ale jeśli to miało zadziałać, to nie miałem z tym problemu.

     Poza tym... Eichen w końcu podjęła decyzję i to, że ja zacząłem się dystansować, nie mogło sprawić, że ona też nagle się wycofa. Byliśmy jak małe zwierzątka, które w dzieciństwie zbierałem do tekturowych pudełek. Złapałem jedno, w tym czasie drugie uciekało. Nie potrafiliśmy wejść na ten sam poziom znajomości. Wiedziałem, że ja jakoś sobie poradzę, a Eichen... po prostu by uciekła.

     Zatrzymałem samochód na jednym z parkingów niedaleko jubilera. Miałem niecałe pół godziny, by parkometr nie naliczył mi opłaty, więc od razu udałem się do sklepu. Nigdy nie kupowałem nikomu biżuterii. Siostra zwykle jej nie nosiła, a mama miała jej tyle, że wolałem wymyślić coś lepszego.

     Pchnąłem drzwi, a dzwoneczek nad nimi natychmiast zadzwonił, wyrywając mnie z zamyślenia. Obrzuciłem sklep wzrokiem, zastanawiając się, od czego zacząć. Nie do końca wiedziałem, co kupić Eichen. Nie nosiła pierścionków, a dla mnie pierścionek znaczył pewną obietnicę, której nie mogłem spełnić. Nie miałem pojęcia, czy lubiła kolczyki i łańcuszki, więc bransoletka wydała się odpowiednią opcją.

     Kobieta przy ladzie akurat nikogo nie obsługiwała i uśmiechnęła się do mnie, kiedy tylko do niej podszedłem.

— W czym mogę pomóc?

— Szukam bransoletki dla... dziewczyny — odparłem niepewnie, a ona skinęła głową.

— Złotą czy srebrną?

     Dobra, tego pytania nie przewidziałem. Próbowałem sięgnąć pamięcią do tego, jaką ona nosiła biżuterię, ale nie miałem zielonego pojęcia. I wtedy nagle do głowy wpadło mi powiedzenie "mowa jest srebrem, a milczenie złotem". Natychmiast podjąłem decyzję.

— Wolałby pan coś eleganckiego czy lekkiego? — zapytała kobieta, przeciągając dłonią wzdłuż żakietu. — A może inaczej, pozwoli pan, że zapytam, ile pańska dziewczyna ma lat?

— Osiemnaście.

       Rocznikowo by się zgadzało.

— Więc myślę, że lepiej będzie znaleźć coś typowo dziewczęcego. Klientki często kupują zwyczajne łańcuszki i zawieszki, może to będzie panu odpowiadać.

     Kiedy kobieta postawiła na ladzie gąbczastą podkładkę z bransoletkami, przyjrzałem im się. Faktycznie wybrałem tę prostą, a później przeszedłem do kupowania zawieszki. I tutaj był pies pogrzebany. Stałem tam przez dobre piętnaście minut, wiedząc, że jeśli się nie sprężę, będę musiał zapłacić za parking. I dopiero wtedy, chcąc zakląć pod nosem, w oczy rzuciła mi się zawieszka liścia. I może nie byłem biologiem, może nie znałem się na drzewach, ale dałbym sobie uciąć przyrodzenie, że to był liść dębu. Dobra, może przesadziłem. Uciąłbym sobie kawałek ucha. W każdym razie w końcu zapłaciłem za swoje zakupy i mogłem wrócić do auta.

     Nie miałem pewności, czy Eichen będzie miała czas zajrzeć do mnie na moment po zajęciach w Artem i nie wiedziałem też, czy spodoba jej się prezent. Chciałem odebrać ją spod akademii i zabrać do siebie, by z nią pogadać. Nie miałem zbyt wiele czasu na spotkanie, ale chciałem znaleźć cichy kąt.

     Zerknąłem na zegarek, widząc, że najpewniej zajęcia kończyła za pół godziny. Westchnąłem, a potem wyjechałem z parkingu, wiedząc, że trochę postoję w korku.

     Kiedy wreszcie zaciągnąłem ręczny, myślałem, że oszaleję ze złości. Nie dość, że droga pod akademię zajęła mi dłużej, to jeszcze zabłociłem sobie cały samochód, bo trwały roboty drogowe, naprawiano nawierzchnię, a ja wjechałem w błoto. Trzasnąłem drzwiczkami, a potem pobiegłem w stronę budynku. Miałem nadzieję, że Eichen nie zdążyła jeszcze wyjść, bo nie widziało mi się szukać jej po całym Chicago i okolicach.

     Wbiegłem na górę, a potem pociągnąłem za drzwi Artem. W przejściu minąłem się z kilkoma tancerkami. Ciągle dziwnie było mi tam zaglądać, zważywszy na to, że już jakiś czas temu odszedłem z akademii. Chciałem zapytać o kogoś Eichen, ale wtedy zauważyłem ją. Rozmawiała z jakąś dziewczyną.

— Eichen! — Spojrzała na mnie, uśmiechając się. — Zbierasz się już?

     Skinęła głową, żegnając się ze znajomą, a potem wreszcie do mnie podeszła. Miała na sobie legginsy i krótki top, a na dworze trochę psuła się pogoda. Zacząłem rozpinać swoją bluzę.

— Załóż to, bo się przeziębisz — odparłem, a potem wcisnąłem jej ubranie, w zamian odbierając jej sportową torbę.

     Eichen skrzywiła się, ale grzecznie ubrała bluzę, a potem zapięła ją, wkładając jeszcze kaptur. Była na nią lekko za duża, ale chyba jej to nie przeszkadzało.

— Chodźmy.

— Dlaczego się tak śpieszysz? — zapytała, a jej ton głosu zdradzał, że wcale jej się to nie podobało. — Zwolnij, Ross. Co się dzieje?

— Nic, Eichen.

— Gdzie mnie ciągniesz?

— Do mnie.

— Nie mogę, Ross — zaczęła, więc się zatrzymałem. — Muszę wracać do domu i się pouczyć, mam kilka spraw do załatwienia.

     Zmarszczyłem brwi. A więc jednak. Zatrzymałem się, kiedy wyszliśmy przed akademię. Mimo wszystko i tak musiałem z nią porozmawiać, więc postanowiłem, że zrobię to w aucie, odwożąc ją. Może to nawet lepiej? Uniknąłbym jej spojrzenia, skupiając się na drodze.

     Kiedy wsiedliśmy do samochodu, a ja wyjechałem na ulicę, Eichen zaczęła wypytywać mnie, czy coś się stało, argumentując to tym, że dziwnie się zachowywałem.

— Nie, Eichen. Naprawdę wszystko jest w porządku — powiedziałem, a potem westchnąłem. — Chciałem po prostu... Chciałem cię przeprosić, okej? Ostatnio między nami zrobiło się trochę dziwnie, a wczoraj wcale nie próbowałem tego naprawić.

— Przecież to nie twoja wina — wtrąciła tylko, a kiedy na nią zerknąłem, uśmiechnęła się lekko. — Każdy ma czasem gorsze dni.

— Nie jesteś na mnie zła?

— Za co? — zaśmiała się.

— Za to, że praktycznie wcale się z tobą nie kontaktowałem?

— Coś ty. — Machnęła dłonią.

— Mam coś dla ciebie. Zajrzyj do schowka.

      Eichen szepnęła ciche "och", a potem spełniła moją prośbę. Musiałem skupić się na drodze, więc nie mogłem nawet na nią zerknąć, słyszałem jednak, że odpakowywała prezent.

— O matko, Roscoe — powiedziała głośno. — Nie musiałeś, ja nie... nie mogę czegoś takiego przyjąć. To przecież musiało kosztować fortunę.

— Jeśli jej nie przyjmiesz, wysadzę cię na środku drogi — zagroziłem.

— Jak daleko jest stąd do mojego domu?

— Kilkanaście mil.

     Zastanawiała się przez moment.

— No to może jednak ją wezmę. Dziękuję, Rossy — szepnęła, a potem pocałowała mnie w policzek.

     Ścisnąłem kierownicę tak, że aż zbielały mi kciuki. Miałem nadzieję, że tego nie widziała, więc uśmiechnąłem się tylko, wreszcie zerkając na nią kątem oka. Eichen założyła bransoletkę, przyglądając się zawieszce.

— Eichen po niemiecku to dąb, prawda? — zapytałem, upewniając się.

— Pamiętałeś.

     Pamiętałem, Eichen. I tak naprawdę nie miałem pojęcia, czy kiedykolwiek mógłbym o tym zapomnieć.

~*~*~

     Wziąłem trzeci prysznic i wreszcie usiadłem na kanapie z telefonem w dłoni. Wróciłem z Gary jakiś czas temu, ale od tamtej pory nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Odstawiłem Eichen pod jej dom, dostając od niej jeszcze jednego buziaka w policzek na pożegnanie, a potem odjechałem. Rozmowa wreszcie toczyła się trochę lepiej, ale mnie wydawało się, że zejdę w samochodzie na zawał. Przez ten cholerny koszmar nie potrafiłem logicznie myśleć.

     Byłem tak zmęczony, że nawet nie potrafiłem przetransportować swojego zadka do sypialni, a wcale nie było tak późno. Wiedziałem jednak, że jeśli teraz się nie położę, rano będę jak zombie. Westchnąłem głośno. Właśnie wtedy mój telefon zawibrował, zwiastując przychodzącą wiadomość. Od razu odblokowałem ekran, by sprawdzić, kto się do mnie dobijał.

Violet: Hej, Ross! W ten piątek chciałam wyskoczyć do klubu i pomyślałam, że może wybrałbyś się ze mną? Nie chcę się narzucać, w końcu się nie odezwałeś i jeśli te moje wiadomości ci przeszkadzają, po prostu nie odpisuj. Nie chcę być ciężarem.

     Otworzyłem usta. Całkowicie zapomniałem, że obiecałem Violet, iż do niej napiszę. Strzeliłem sobie w czoło, zabierając się za odpisywanie.

Ja: O Boże, przepraszam cię, ale miałem urwanie głowy. Z chęcią wybiorę się z tobą do klubu i postawię ci, co tylko będziesz chciała, w ramach rekompensaty. Nie narzucasz się, po prostu ostatnio wiele się dzieje.

Violet: Już myślałam, że jednak nie chcesz spotykać się z taką wariatką, jak ja.

Ja: Nie przesadzaj :D Powiedz tylko, co to za klub i o której się spotkamy.

     Czekając na wiadomość z adresem, uśmiechałem się pod nosem. Dobrze było mieć kogoś, kto mógł wyciągnąć nas z rutyny dnia. Violet chyba mogła mi w tym pomóc. 

Autor cytatu: Philippos Syrigos

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top