Pozycja 21 - Roscoe

„Najgorzej jest dowiedzieć się od ukochanej osoby, że było się tylko kołem ratunkowym, zapasową kopią na wypadek, gdyby z kimś innym nie wyszło."

Za horyzontem

     Wiatr wiał od strony jeziora Michigan, niosąc ze sobą kropelki wody i dziwny zapach, który jednocześnie przywodził mi na myśl dom. W końcu deszcz w Michigan pachniał jak robaki i jeziora, taki urok mojego stanu, znajdującego się gdzieś za horyzontem. Dziś bardzo za nim tęskniłem. Tęskniłem za domem i czułem się w Chicago całkowicie obco.

     Powłóczyłem nogami po deptaku, samotnie spacerując z telefonem w ręku. Nawet jeśli w słuchawce słyszałem głos swojej mamy, czułem przygnębienie, które rosło z każdym przebytym krokiem. Słońce świeciło, odbijając się od tafli spokojnego jeziora, lekko mnie oślepiając, ilekroć zerkałem w stronę wody. Pogoda dopisywała, ale mimo to jedną ręką założyłem na głowę kaptur swojej bluzy, chcąc trochę się w nim skryć. W końcu nad jeziorem wiatr i tak przybierał na sile.

     Był wczesny poranek, ledwo zwlokłem się z łóżka, a już wychodziłem z mieszkania. Nie powinienem był, w końcu lekarz na pogotowiu kazał mi odpoczywać, a Nash obiecał, że wpadnie do mnie z obiadem. Powtarzałem mu, że przecież nic mi się nie stało, miałem jedynie opatrunek na czole i kilka siniaków, które zaczęły pojawiać się na moich rękach i kolanach – po prostu przywaliłem nimi o kokpit i kierownicę – ale on mnie nie słuchał. Wymknąłem się więc na spacer, bo wierzyłem, że świeże powietrze dobrze mi zrobi.

     Okolice jeziora były o tej porze dość pustawe. Starsza część miasta siedziała na okolicznych ławkach, podziwiając widok wschodzącego słońca, a młodsza uprawiała jogging, co jakiś czas mnie wymijając. Tylko ja wlokłem się jak bez życia, czując ciężar zmartwień na ramionach.

— Porozmawiam z tatą, może będziemy w stanie pożyczyć ci pieniądze na samochód — zaoferowała mama, wzdychając cicho.

     Bez auta byłem w Chicago zdany jedynie na metro. Ale taka podróż do Gary wcale mi się nie podobała, nie przepadałem za tym, a do tego nie wiedziałem nawet, gdzie jest dworzec i jak daleko mam z niego do szkoły. Jadąc samochodem, zawsze trafiałem na korki, ale miałem większe pole manewru. Teraz jednak wiedziałem już, że mój Nissan przepadł bezpowrotnie, bo koszty naprawy wyniosłyby więcej, niż moja kilkumiesięczna pensja. Ubezpieczyciel miał załatwić mi jakiś wóz, ale musiałem znaleźć sobie nowy samochód. Kłopot w tym, że dalej nie było mnie na niego stać.

     Kiedy mama usłyszała o wypadku, była przerażona. Chciała wręcz wsiąść w samolot i przylecieć do Chicago, ale jakoś udało mi się ją od tego odwieść. Właściwie chciałem, by mnie odwiedziła, zobaczyła, jak mi się tutaj powodzi. Jednak to nie był dobry moment, zdecydowanie. Miałem zbyt wiele na głowie i musiałem to wszystko ułożyć. Zaczynając na sprawie z samochodem, a na Eichen kończąc.

— Byłbym wdzięczny — odpowiedziałem w końcu, przystając na moment przy barierce. Oparłem się o nią, skupiając wzrok na niewielkiej żaglówce w oddali. — Rozmawiałaś może z Austin?

— Tak, wczoraj wieczorem. Mówiła, że chce do ciebie przyjechać. Przynajmniej ona będzie mogła się tobą zająć.

— Nie potrzebuję niańki, mówiłem ci już — zaśmiałem się cicho i leniwie. Głowa nadal mnie trochę bolała. — Jak wygląda teraz Detroit?

— Och. Pewnie tak samo, jak Chicago. O co dokładnie pytasz, Ross?

— Nie wiem, to nieważne.

     Jeszcze kilka tygodni temu, wracając z Detroit do Chicago, byłem pewien, że jestem tutaj szczęśliwy. Wiedziałem, że to miasto jest dla mnie idealne, że tutaj właśnie spełniają się marzenia. Ale wystarczył mi jeden wypadek, kolejny upadający klocek mojego domina, bym zaczął zastanawiać się, czy na pewno tego wszystkiego chciałem.

     Tęskniłem za domem, przyjaciółmi i hokejem. Ale tam nie miałem pracy, Nasha i tego luźnego, przyjemnego klimatu. Przywykłem już do poranków w Chicago, ale nagle ta codzienność przestała mnie cieszyć. Tak po prostu. A może to przez ból głowy i burzę uczuć? W końcu wypadek samochodowy wywiera na człowieku jakąś presję, prawda?

— Roscoe, powiedz mi szczerze. Jesteś szczęśliwy? — Mama chyba czytała mi w myślach.

— Zastanawiam się nad tym, by zmienić miejsce pracy — odparłem bez namysłu, wcale nie żałując swoich słów. — Wolałbym pracować na miejscu, ale boję się, że tak, jak wcześniej, nie znajdę niczego przed końcem roku.

— Nie podoba ci się placówka w Gary?

— Nie, mamo. — Przymknąłem na moment powieki. — To znaczy... nie jest mi tam źle, szkoła jest fajna i wydaje mi się, że uczniowie mnie lubią. Ale... czuję, że powinienem zacząć wszystko od nowa.

— Dlaczego? Coś się stało? Roscoe, proszę, bądź ze mną szczery. Nie jesteś już małym dzieckiem i wiesz przecież, że życie nie zawsze układa się po naszej myśli, ale to nie znaczy, że od razu trzeba wszystko zmieniać.

— Wiem, przecież wiem! — Postukałem palcami o poręcz, otwierając oczy. Słońce z każdą chwilą wznosiło się po błękitnym niebie. — Pracuję tam od jakichś dwóch miesięcy i nie zamierzam zmieniać pracy jak rękawiczek, ale musisz mi uwierzyć, potrzebuję świeżego startu.

— A gdybyś wrócił do Detroit? — zadała długo wyczekiwane przeze mnie pytanie.

     Nie wiedziałem, dlaczego na to czekałem. Dlaczego chciałem usłyszeć tę sugestię. Po prostu czekałem. Nikt właściwie nigdy nie powiedział mi, że Chicago to zły wybór. Nikt nie twierdził, że powinienem był zostać w mieście, nie podważali mojej decyzji. Ale ja czekałem na słynne "a nie mówiłam?".

— I co wtedy? Co będę robił w Detroit? — zapytałem, zmuszając się do dalszej wędrówki. — Znów będę musiał wszystko zostawiać?

— Wszystko? Czym jest wszystko? Chodzi ci też o kogoś... konkretnego?

— Nie wiem, mamo.

— Nigdy nie rozmawiałam z tobą o związkach, ale jesteś już dorosły. A to chyba normalne. Więc... jest jakaś dziewczyna?

— Jest, ale... nie wiem, czy jest na tyle ważna. To tylko przyjaciółka. Nie wiem, czy cokolwiek do niej czuję, chyba na to za wcześnie — pożaliłem się. — W dodatku usłyszałem od kogoś, że ja chyba nie dorosłem do związków. I wydaje mi się, że to prawda.

— Nie każę ci szukać żony, Ross. Jesteś młody. I nie będę podpowiadać ci, co masz robić, bo to ma podyktować ci serce.

— Już raz to zrobiło i przejechałem się na tym, mamo. Popełniłem błąd i zniszczyłem ją.

— Nie wygaduj bzdur! — zganiła mnie, co przyjąłem na klatę. — Pomyłki zawsze się zdarzają, ale znam cię, nie byłbyś w stanie nikogo zniszczyć. Synu, muszę już kończyć, przede mną wiele pracy. Chcę ci jeszcze tylko powiedzieć, żebyś dobrze zastanowił się nad swoimi wyborami. Masz jeszcze czas na jeżdżenie po świecie, ale od zawsze chciałeś zostać nauczycielem i nie pozwól, by coś lub ktoś ci w tym przeszkodził. Masz spełniać marzenia, a nie pozwalać innym na sterowanie tobą.

— Więc co, mam rzucić pracę w Gary, znaleźć coś w Chicago i zostać tutaj?

— Nie odpowiem na to pytanie, Roscoe — mama zaśmiała się w odpowiedzi. — Zrób to, czego naprawdę pragniesz i co uważasz za słuszne. Jesteś Walkerem, nie daj sobie w kaszę dmuchać. Obiecasz mi to?

— Jasne, mamo. Dzięki za rozmowę.

— Ja też dziękuję. Odezwij się niedługo! Całuski!

     Kiedy się rozłączyła, smutek stał się wręcz namacalny. Szybko jednak go od siebie odsunąłem. Mama miała rację, nie mogłem pozwolić, by inni tłamsili moje marzenia i sprawiali, że moja wymarzona praca stawała się drżeniem na samą myśl o rozmowie z dyrektorem. Ale równocześnie naprawdę potrzebowałem nowego startu, bo tam nie miałem o tym co myśleć. Musiałem znaleźć nową pracę i kolejny raz rozesłać swoje CV. Musiałem porozmawiać z Armstrongiem o drużynie hokeja, bo w tym momencie tylko to mnie tak trzymało. A później musiałem porozmawiać z Eichen i zakończyć romans, który nigdy nie powinien mieć miejsca.

     Z tą myślą zawróciłem, zostawiając za sobą wody jeziora Michigan i Detroit. Jeśli kiedykolwiek myślałem, że miałem życie w swoich rękach, myliłem się.

     Byłem tylko kukiełką.

~*~*~

     Miałem prawie dwadzieścia trzy lata – urodziny miałem w końcu we wrześniu – ale zdążyłem popełnić zadziwiająco dużo błędów. Gdyby się nad tym zastanowić, nigdy nie pomyślałbym, że miłość była jednym z nich. Miłość do Eichen właściwie nigdy nie istniała, to, co przy niej czułem, musiało być pociągiem fizycznym i zauroczeniem. Bo pociągała mnie, miała coś, czego chciałem. Ale była moją uczennicą. Gdybym poznał ją w innych okolicznościach, gdyby była studentką... może wtedy coś by z tego wyszło. Ale teraz?

     To mogło zabrzmieć naprawdę nieuprzejmie, ale Eichen sprawiała, że moje marzenia nie wydawały się już tak kolorowe. Przez tę jedną dziewczynę, która zawróciła mi kiedyś w głowie, traciłem to, co miało mnie cieszyć. A moje życie nie miało tak wyglądać. Chociaż nie chciałem jej zranić i bałem się "rozstania", musiałem to zrobić. Bo musiałem być przez chwilę egoistą i skupić się na sobie i na tym, czego naprawdę chciałem.

     Nogi zaprowadziły mnie pod dom Violet. Wiedziałem, gdzie mieszka, ale nie miałem pojęcia, czy tam była. O poranku mogła być wszędzie, a dojazd taksówką na Uptown trwał całe lata. Przyjazd tutaj nie był błędem. Musiałem z nią porozmawiać, musiałem na moment przestać myśleć. Potrzebowałem jej świeżego spojrzenia na świat.

     Na Castlewood Terrace osiemset dwadzieścia cztery znalazłem się więc nie przypadkiem. Dwupoziomowy domek jednorodzinny pasował do okolicy. Ciemna cegła i ciemnobrązowe okiennice, a także niskie dachy i wypielęgnowany ogródek przed domem, chyba stworzony na jakiś japoński wzór, pasowały mi do rodziny Violet. Czasem mi o nich opowiadała. Mówiła, że jej rodzice byli gdzieś ważnymi szychami – stąd dom w najdroższej dzielnicy miasta – i lubili elegancję połączoną z prostotą i tajemniczością. Więc ten niepozorny budynek o wiele bardziej pasował do niej niż biała, klasyczna willa nad jeziorem.

     Podszedłem do drzwi i zadzwoniłem. Jeśli Violet nie było w domu, zamierzałem wrócić do siebie. Nash pewnie miał niedługo do mnie wpaść, a gdyby okazało się, że mnie na ma, pewnie zacząłby panikować. W końcu naprawdę się o mnie martwił, nie przypuszczałbym, że tak właśnie by się stało.

     Drzwi otwarły się, a w progu stanęła dziewczyna, która na pierwszy rzut oka przypomniała mi o Eichen. Jeśli trafiłem pod dobry adres, to była Hannah, młodsza siostra Violet. Była do niej podobna, ale jej długie, brązowe włosy były bardzo wyraźnym przeciwieństwem.

— Hannah, prawda? — Skinęła głową, ostentacyjnie żując gumę. — Zastałem Violet?

— Kim jesteś?

— Roscoe. Jestem jej znajomym.

     Przeskanowała mnie wzrokiem, a potem odeszła od drzwi, wołając siostrę. Stałem w progu, nie wiedząc, czy wejść. Nim jednak zdążyłem się ruszyć, Violet dopadła do framugi, uśmiechając się szeroko.

— Ross! Co tutaj robisz? — zapytała pośpiesznie, łapiąc za swoje buty, które stały na wycieraczce.

     Dopiero później zauważyłem, że była ubrana do wyjścia. Miała na sobie krótkie, postrzępione szorty, zwykłą, gładką koszulkę i długi sweter w jakieś kwieciste wzory, który sięgał jej kolan. Do tego miał frędzle.

— Idziesz dokądś? Wybacz, że wpadam bez zapowiedzi, chciałem pogadać... — powiedziałem natychmiast, odruchowo się wycofując.

— Zbieram się na uczelnię, możesz mnie odprowadzić, jeśli chcesz. — Violet zatrzasnęła za sobą drzwi, stając tuż przede mną. — Czy lekarz nie kazał ci przypadkiem zostać w domu i odpoczywać?

     Przewróciłem oczami. Kiedy zadzwoniłem do Violet w dzień wypadku, powiedziała, że nie ma siły na mnie krzyczeć. Mówiła, że była przerażona, bo w końcu słyszała cały huk, ale nie wiedziała, co robić, więc tylko do mnie wydzwaniała. Nie dziwiłem się jej.

— Spokojnie, spacer dobrze mi zrobi — przekonywałem ją. Ruszyłem się z miejsca i wraz z nią wyszedłem poza jej posesję, bo inaczej stalibyśmy pewnie pod drzwiami. — Twoja siostra wydaje się całkiem miła.

— Jasne! — prychnęła. — Jeśli akurat nie jest w okresie buntu, to tak. Ale ma go od pięciu lat. Jest nieznośna, kiedy dłużej się z nią przebywa. Ale to wciąż moja siostrzyczka.

     Co byś powiedziała na to, Violet, gdybym powiedział ci, że prawie pieprzyłem się z dziewczyną ledwo starszą od twojej siostrzyczki?

— Wszystko gra? — Violet stuknęła mnie lekko łokciem, patrząc na mnie z dołu.

— Robię porządek ze swoim życiem, wiesz? — zacząłem, skupiając wzrok na jeziorze, widocznym z oddali.

— Pozbywasz się śmieci? Ja... do nich należę?

     Uśmiechnąłem się lekko, zaprzeczając. Nie, Violet nie należała do osób, których chciałem się pozbyć, ale nie wiedziałem, dlaczego właściwie pojawiła się w moim życiu i dlaczego złapałem z nią kontakt.

— Chodzi ci o Eichen?

     Na dźwięk jej imienia, które wymówiła dziewczyna, spojrzałem na nią z bólem.

— Nie chcę wtrącać się w twoje sprawy, Ross — przyznała z westchnięciem. — Ale kilka dni temu rozmawiałeś ze mną, kiedy ją zawołałeś. Przekląłeś przy okazji, pamiętasz? A potem powiedziałeś, że zadzwonisz później i tego nie zrobiłeś. Nie chcę sprawiać wrażenia, że jestem zazdrosna, ale... nie chcę, żebyś robił ze mnie idiotkę. Eichen jest kimś więcej, niż przyjaciółką, prawda?

— Dlaczego o nią pytasz?

— Migasz się od odpowiedzi? — zaśmiała się gorzko. — Przepraszam, Roscoe, ale ja zwyczajnie... nie wiem, czy chcę być tylko formą pocieszenia, wiesz?

— Słucham?

— Nie jestem głupia, Ross. Zależy ci na tej dziewczynie, a ja zwyczajnie nie chcę być dla ciebie jakąś... przypadkowo poznaną laską, której możesz się wygadać. Lubię cię, nawet bardzo, wpadłeś mi w oko, ale nie chcę pchać się w coś, co nie ma przyszłości. Może inaczej spoglądamy na niektóre sprawy, nie winię cię za to. Ale jeśli czujesz coś do Eichen, to...

     Nie skończyła zdania. A ja chyba skomplikowałem sprawę, łapiąc jej policzki w dłonie. Zamroczyło mi umysł, ale nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, poczułem jej ręce na swojej klatce piersiowej. Bynajmniej, to nie było nic miłego.

— Przestań! — krzyknęła, odpychając mnie mocno. — Naprawdę, Roscoe?! Myślisz, że tym cokolwiek zmienisz?

— Violet, to nie tak — zacząłem ją przepraszać, ale ona ruszyła przed siebie, nawet na mnie nie patrząc. Zacząłem za nią biec. — Zaczekaj, poczekaj, proszę! Wyjaśnię ci wszystko, dobrze?

— Ale ja nie proszę cię, żebyś się przede mną tłumaczył, Ross — warknęła w odpowiedzi, a potem zrobiła głęboki wdech. — Zrobisz to, co uważasz za słuszne. Ja tylko mówię, że nie piszę się na bycie tą drugą. Nie zakocham się w kimś, kto nie kocha mnie.

     Pozwoliłem jej odejść na kilka kroków, bo nie wiedziałem, jak jeszcze ją przy sobie zatrzymać. Coś w środku mnie bolało, kiedy ta dziewczyna odchodziła.

— Łączyło mnie z Eichen coś, na co nie powinienem był pozwalać! — zawołałem za nią, a ona zatrzymała się. — Na początku próbowałem o to walczyć, ale im dłużej ona się wykręcała, tym szybciej uświadamiałem sobie, że to nie to. Nie zamierzałem też rezygnować dla niej z marzeń i kłamać wszystkim dookoła, a mimo to prawie to zrobiłem. Chyba nie nadaję się na związki, nigdy nie kochałem tej dziewczyny, ale ty... nie jesteś tą drugą.

     Violet odwróciła się do mnie, a jej twarz po raz pierwszy nie była tak pogodna. Do kurwy, byłem wręcz pewien, że widziałem w jej oczach wzbierające łzy.

— Nie obchodzi mnie to, wiesz? — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Nie chcę cię przekreślać, ale teraz... zrób porządek ze swoim życiem i wróć, kiedy faktycznie będziesz wiedział, czego chcesz. Najpierw skup się na sobie, potem decyduj, z kim naprawdę chcesz się całować. A jeśli nie nadajesz się na związki, to nie dawaj nikomu nadziei.

— Violet...

— I jeszcze jedno, Ross. Tamtego wieczoru w klubie, kiedy pytałam cię, czy jesteś singlem... trzeba było powiedzieć mi prawdę. Może wtedy nie pomyślałabym sobie, że jest dla nas jakaś szansa.

     Odeszła, a jedyną rzeczą, którą słyszałem, było tylko szczekanie psa, który bawił się z właścicielem w parku nad jeziorem. Patrzyłem, jak Violet Evans odchodzi, zostawiając mnie z wyrzutami sumienia i poczuciem, że popełniłem kolejny błąd.

     Może to nie ja zniszczyłem Eichen. Może to ja patrzyłem na życie w ten sposób, bo byłem zniszczony. Może nie potrafiłem kochać i walczyć o tych, na których mi zależało. Może raniłem wszystkich wokół i udowadniałem im, że Roscoe Walker był po prostu zepsutym gnojem. Osobom, którym na mnie zależało, pokazywałem, jak bardzo się pomyliły.

     A w tym wypadku żadne kłamstwa nie miały już sensu. Nie oglądałem świata przez lustrzane odbicia, musiałem brać odpowiedzialność za to, co robiłem. Moje dobre chęci i tak spaliły na panewce. I chociaż wiedziałem, że teraz muszę to wszystko jakoś naprawić... nie wiedziałem jak.

     Wolałem po prostu się gdzieś ukryć.

A/n: Mam nadzieję, że ten rozdział wam się spodobał! Zawsze broniłam Violet, mówiąc, że nie zasługuje na te wszystkie niemiłe teksty pod jej adresem. To nie ona była tym złym charakterem, to nie Archer. Czasem ten, przez którego wszystko się psuje, jest osobą, której nigdy nie podejrzewamy. No ale... co będzie dalej? 

OSTATNIA CZĘŚĆ TRYLOGII POJAWI SIĘ JUŻ W MAJU! Dzięki, że czytaliście! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top