marzec 1940, ul. Chmielna, Warszawa
Była siódma rano. Po ulicach centrum dawnej stolicy przelewały się fale ludzkiej masy. Wśród takich tłumów z trudem można było rozpoznać konkretne twarze - starcy, dzieci, młodzież szkolna, spracowane matki, wszyscy stali się jedną, wartką rzeką. Wśród nich sprężystym krokiem poruszała się pewna dziewczyna, której orzechowy warkocz furkotał na zimnym powietrzu.
Z oczami wbitymi w swoje buty, dała się ponieść sile tłumu. Ogrom czerwonego materiału z wymalowaną na środku swastyką przytłaczał ją. Czuła, że jeśli tylko podniesie na nie wzrok, spadną wielką falą, a ona biedna utonie, nie będąc w stanie obronić się przed takim ogromem. Jadzia skarciła się za te myśli. Zmarszczyła czoło, wzięła głęboki oddech i zanuciła szeptem "Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani?". Po chwili poczuła się nieco lżej, dlatego podniosła dumnie głowę i nadając sobie marszowego rytmu, z ulgą wyskoczyła na nieco mniej zatłoczoną ulicę Chmielną. Szła żywo, sprężystym krokiem jak zawsze gdy głęboko myślała. Jednak złowroga czerwień, niczym polne maki wciąż cisnęła się do piwnych oczu; zresztą nie tylko do tych oczu. Szkarłat pchał się mściwie do źrenic każdego przechodnia, czy ów piechur tego chciał, czy nie. Gdyby ktoś spojrzał z góry, z lotu ptaka, zobaczyłby nieprzebrane morze szarości i właśnie, niestety, czerwone plamy, pstrzące się niczym powidoki.
Nagle Jadzia stanęła pośrodku ulicy, ignorując całkowicie pozbawione taktu popchnięcia innych, śpieszących się ludzi. Spojrzała w lewo, w wąską uliczkę a w niej maleńki, szkarłatny punkcik. Coś się w niej stłukło. Nie mogła się powstrzymać. Będąc głuchą na mały, uporczywy głosik w jej głowie, mówiący by tego nie robiła, szybkim krokiem na całkowicie zesztywniałych nogach podeszła do witryny fotografa i po upewnieniu się, że jest całkowicie sama, błyskawicznie zerwała flagę, która wydała dziwny dźwięk przypominający skrzypnięcie drzwi - fragment materiału został w rączce. Rozejrzała się płochliwie w obie strony, po czym odetchnęła z ulgą, by uspokoić swoje przerażone serce. W duszy jej grało, miała ochotę pomachać tą flagą każdemu napotkanemu oficerowi niemieckiemu, albo jeszcze lepiej...
Rzuciła znienawidzony materiał na ziemię i zaczęła wycierać sobie nim buty, a następnie kopnęła do kanalizacji. Wyprostowała się dumnie i już chciała zawrócić na ulicę, kiedy nagle została niedelikatnie wciągnięta do jednej z kamienic.
-Co ty robisz, głupia?! Nie widzisz, że patrzy?!
-Kto? - zdołała wydusić Jadzia.
-Zwierzyńska. Patrzy tymi kaprawymi oczkami zza firanki. Nie widzisz?!
Wskazał palcem na jedno z okien w przeciwległym budynku. Po wysileniu wzroku blondynka faktycznie zauważyła dziwny cień, podobny do zgarbionego człowieka.
-Głupia. Nie ma już mądrych kobiet na tym świecie. Gęś, nie dziewczyna! - mamrotał gniewnie.
Niedoszła gęś przyjrzała się marudzącemu wybawcy z ciekawością. Chłopak był raczej średniego wzrostu i przeciętnej muskulatury. Na głowie tańczyły we wschodzącym słońcu brązowe loki. Wciśnięta byle jak koszula w spodnie świadczyła o tym, że właśnie wstał z łóżka.
-Przepraszam - wyszeptała Jadzia, pochylając głowę.
Brunet spojrzał na nią, krzywiąc się lekko, po czym westchnął.
-Nic to. Ale następnym razem uważaj.
-Będę - odparła mocnym głosem, przyrzekając sobie solennie dotrzymać tej obietnicy. - Dziękuję za pomoc.
Chłopak przytaknął, po czym wyciągnął dłoń w jej kierunku i powiedział:
-Tymek Gruziński.
Po chwili osłupienia Jadzia również się przedstawiła, mocno ściskając dłoń nowego kompana.
-Chodź. Przeczekasz chwilę, aż jej się znudzi i pójdziesz w diabły czy gdzie chcesz.
Blondynka uśmiechnęła się mimo woli na ten ton głosu.
Czyżby to był początek nowej przyjaźni?
Żyję
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top