Część trzecia. Prawdziwych przyjaciół... diabli nie biorą

Marcel pukał do moich drzwi dobry kwadrans. Klął, przepraszał, prosił, bym mu otworzyła, ale byłam nieugięta. W końcu ucichł, a ja do rana leżałam na łóżku i wpatrywałam się w sufit. Czułam się koszmarnie źle. Wiedziałam, że powinnam z nim porozmawiać, jakoś to wytłumaczyć, jednak cholernie się bałam spojrzeć mu w twarz. Dwa miesiące temu go nie znałam, a znienacka stał się najważniejszą osobą w moim życiu. Nie miałam wątpliwości, że jeślibym na niego spojrzała, zmieniłabym zdanie, rzuciła mu się na szyję i błagała, żeby mnie kochał. Niestety to było niemożliwe. Przynajmniej nie teraz.

Kamiński wrócił wieczorem i ponownie walił do moich drzwi, używając przy tym czułych oraz spokojnych słów. Znowu go zignorowałam. Tak samo jak kolejnego dnia, następnego i tydzień później, aż wreszcie przestał przychodzić. Było mi przykro, lecz rozumiałam, że ostatecznie wyjdzie nam to na dobre, nawet jeżeli aktualnie na to nie wyglądało. Po prostu musieliśmy to przeczekać.

***

Udało mi się unikać Marcela prawie do końca grudnia. Wychodziłam z mieszkania tylko w godzinach jego pracy, by mieć pewność, że nigdzie przypadkiem go nie spotkam. Byłam pewna, że przez to wszystko mój stan znacząco się pogorszy, ale jakimś cudem wyszło inaczej, bo zamiast siedzieć w domu, szukałam wymówek, aby z niego uciekać. Zwiększyłam częstotliwość wizyt u psychologa, porobiłam też wszelkie zaległe badania, które zlecił mi lekarz, na wypadek gdyby znalazł się dla mnie organ do przeszczepu. Dzień za dniem czułam się coraz lepiej, za to moje serce coraz gorzej. Usychałam z tęsknoty. Brakowało mi mojego przyjaciela...

Chwilę po dwunastej zjechałam windą na parter, by wyjąć listy ze skrzynki, która znajdowała się centralnie przy wyjściu na dwór. Miałam na sobie jedynie cienkie legginsy, podkoszulek oraz zarzucony na niego sweter, więc kiedy drzwi się otworzyły, owiał mnie chłód, lecz tak naprawdę to nie mroźne powietrze mną wzdrygnęło, a przeszywające i lodowate spojrzenie Kamińskiego. Odwróciłam wzrok, zamierając w bezruchu, gdy przeszedł obok w milczeniu, po czym skierował się w stronę dźwigu.

Miałam ochotę zwiać jak najdalej, zamiast tego tkwiłam w miejscu niczym wrośnięta w podłogę i ściskałam w dłoni plik kopert, jakby jakimś cudem mogły sprawić, że stanę się niewidzialna. Nie sprawiły, dlatego wzięłam głęboki wdech, przełknęłam ślinę, a kiedy drzwi windy się rozchyliły, weszłam do niej zaraz za mężczyzną.

On przywarł plecami do ściany, ja trzymałam się możliwie najbliżej wyjścia, zachowując między nami jak największą odległość. Czułam się paskudnie. Odniosłam wrażenie, że się kurczę, zmniejszam, zapadam w sobie, aż finalnie za moment zakopię się pod ziemią. Zagryzłam wargi, wlepiłam oczy w sufit i z całej siły próbowałam nie wdychać unoszącego się wokół aromatu. Woni ciepła, świeżego ciasta oraz mieszanki przypraw.

Pachniało tak boleśnie znajomo, że wreszcie nie wytrzymałam i się odwróciłam.

– Wiem, że zachowałam się potwornie i pewnie nie chcesz mnie znać. Nie winię cię za to – zaczęłam. Na wspomnienie tego, jak na mnie popatrzył przy drzwiach, miałam ochotę umrzeć. – Jeśli mi pozwolisz, chciałabym ci coś pokazać – kontynuowałam cichym, ledwie słyszalnym głosem. – Proszę.

Nie odpowiedział, natomiast uważnie mi się przyjrzał. O mało nie zawyłam z bólu pod wpływem jego spowitego lodem spojrzenia. Miał zaciśniętą szczękę, zawziętą minę oraz tak mocno napięte mięśnie twarzy, że wydawało się, jak gdyby była wyryta w kamieniu.

Moje serce pękało. Wyglądał, jakby mną gardził albo szczerze nienawidził.

Nie powiedziałam już nic więcej. Kiedy winda przystanęła na naszym piętrze, wyszłam na korytarz i bez słowa ruszyłam w kierunku swojego mieszkania. Umieściłam klucz w zamku, dłubiąc przy nim powoli, następnie wyczułam, że Marcel stanął za moimi plecami. Cała odwaga ze mnie uleciała.

Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, zerkając przez ramię, aby sprawdzić, czy podąży za mną. Podążył. W kompletnej ciszy zdjął czapkę, szalik, później kurtkę, którą powiesił na wieszaku, na koniec pozbył się butów. Robił to z takim ociąganiem, jakby chciał zyskać jak najwięcej czasu na przemyślenie, po co tak właściwie tutaj przylazł. Gdy wreszcie zebrał się w sobie, podszedł do stołu w kuchni i przy nim usiadł.

Nabrałam powietrza.

– Kilka miesięcy przed tym, zanim cię poznałam, podjęłam pewną decyzję. Świadomą i nieodwracalną, a przynajmniej tak sobie obiecałam – odezwałam się. Nie było sensu dłużej tego przeciągać. – Jak tylko zaczęliśmy się przyjaźnić, pomyślałam, że to niczego nie zmienia, że mój plan jest solidny, że nic go nie złamie. Ale kiedy mnie pocałowałeś, wszystko się spierdoliło, bo zrozumiałam, że jeśli spędzę z tobą jeszcze jedną chwilę, zwątpię i... – Sięgnęłam po przygotowaną na parapecie teczkę, po czym położyłam ją na blacie przed Kamińskim. – To cała moja przyszłość, Marcel. Nie ma w niej miejsca na... – ściszyłam głos – ...miłość.

Mężczyzna spojrzał najpierw na mnie, potem na skoroszyt. Otworzył go, wyjął znajdujące się w nim kartki i je przejrzał – jedną po drugiej. Im dalej w to brnął, tym na jego twarzy malowało się większe niedowierzanie. Odwróciłam wzrok. Nigdy nie zamierzałam tego nikomu pokazywać. Wiedziałam, że ciężko będzie to zrozumieć komuś, kto nie przeżył choćby pięciu minut w mojej skórze. A już zwłaszcza osobie, której na mnie zależało.

– Zaplanowałaś... – Przewertował dokumenty raz jeszcze. Chyba sądził, że to żart. – Swoją śmierć?

Dokładnie to zrobiłam. Wykupiłam kwaterę na cmentarzu, wybrałam rodzaj pochówku, nagrobek, zakład pogrzebowy. Określiłam, w co chcę zostać ubrana, jak umalowana, uczesana... Uwzględniłam wszystko. Prawie wszystko, nie wiedziałam bowiem, w jaki sposób zginę. Nie byłam typem samobójcy, więc to nie wchodziło w grę, ale od wypadku miałam oznaki nadciśnienia wrotnego oraz sporo epizodów odwodnienia. Wystarczyło się nie zgodzić na przeszczep, a prędzej czy później sprawa sama by się rozwiązała. Na świecie istniało mnóstwo osób, które pragnęły żyć i potrzebowały transplantacji bardziej niż ktoś, kto by tego nie docenił.

– Tak.

Marcel wstał od stołu; krzesło zaszurało i upadło na podłogę. Kamiński wplótł palce we włosy i pociągnął za ich końce, jakby to, co powiedziałam, nie mieściło mu się w głowie. Minęło kilkanaście długich sekund, zanim odważył się na mnie popatrzeć. W jego tęczówkach dostrzegłam mieszankę złości, żalu, lęku, wkurwienia i bezsilności. Wręcz nimi kipiał.

– Dlaczego?

Naprawdę musi pytać?!

– Jestem więźniem własnego ciała, Marcel – syknęłam. – Żyję jak skazaniec. Ta monotonia, ta miernota, brak ratunku i perspektyw, że kiedykolwiek coś się zmieni... To mnie wykańcza. Zawiesiłam się w beznadziei.

Mężczyzna rozmasował zmarszczone czoło. Przez dłuższy moment wpatrywał się w przestrzeń, następnie w moją twarz. Wypuścił podszyte napięciem westchnienie.

– Nie chcę, żebyś umierała – oznajmił ciężkim do rozszyfrowania tonem. – A ty? Naprawdę tego pragniesz?

– Może – szepnęłam. Z moich oczu pociekły łzy. – Sama już nie wiem. – Objęłam się rękoma. – Niedawno nie marzyłam o niczym innym, teraz myślę tylko o tym, jak cholernie za tobą tęsknię. Brakuje mi naszych rozmów, wspólnego gotowania, śmiechów. – Pociągnęłam nosem. – Wiem, że to samolubne i nie miałam prawa cię tym wszystkim obarczać, ale gdy dzisiaj na dole spojrzałam w twoje oczy i zobaczyłam w nich obojętność, poczułam niewyobrażalną pustkę. Nie mogę znieść tego, że mnie nienawidzisz.

Kamiński podszedł i mocno mnie przytulił. Zadrżałam w jego ramionach.

– Nie nienawidzę cię – mruknął. Pogładził moje włosy, po czym wycisnął mi na skroni długi pocałunek. – I też za tobą tęskniłem – wyznał. – Pozwól sobie pomóc, proszę. Zaufaj, a dam ci dziesiątki powodów, by żyć. – Odsunął się odrobinę i położył dłonie na moich policzkach. – Jeśli zawiodę, wrócisz do realizacji swojego planu, ale na razie go odłóż, dobrze? – Starł mi kciukiem uciekające spod powiek łzy.

– Dobrze.

***

Na początku było niezręcznie, lecz dzień za dniem nasza relacja pomału wracała do normy. Znów zaczęliśmy pić poranną kawę, dzielić się opowieściami, spędzać razem czas, natomiast wyłącznie jako przyjaciele. Kazałam mu przysiąc, że nie zmarnuje żadnej okazji na miłość, jeżeli na jego drodze stanie jakaś kobieta. Chociaż obiecał, że tak zrobi, czułam, że ściemniał, dlatego zabroniłam mu do siebie przychodzić w weekendy. Wiedziałam, że z całej siły pragnął mnie ratować, nawet za cenę własnego szczęścia. Nie mogłam na to pozwolić.

Był zbyt ważny, znaczył za wiele, abym patrzyła, jak buduje mój świat kosztem swojego.

W zamian zgodziłam się bez szemrania brać udział we wszelkich jego projektach tchnięcia we mnie nadziei na lepsze jutro. Tym sposobem codziennie po śniadaniu wychodziliśmy na spacery po okolicy. Najpierw krótkie, pięciominutowe wycieczki wokół naszego budynku, potem zaczęliśmy pokonywać dłuższe dystanse, aż któregoś dnia odprowadziłam go prawie pod same drzwi jego restauracji, po czym sama wróciłam do domu.

Moja wola przetrwania rosła, acz powoli i mozolnie.

W styczniu Marcel zabierał mnie na łyżwy na okoliczne lodowisko, cały luty przesiedzieliśmy w teatrach, kinach oraz operach, wybraliśmy się także na koncert – mały, niszowy, gdzie nie było tłumów, mimo wszystko i tak rozpierała go duma, że wytrzymałam prawie do końca. Na początku marca, gdy zima odeszła na dobre, a jej miejsce zajęła wiosna, ciepłe powietrze oraz znacznie gorętsze promienie słońca, wybraliśmy się na przejażdżkę rowerową do parku odległego o prawie kilometr od nas. Wciąż się bałam, opuszczałam mieszkanie z sercem na ramieniu i czasami, kiedy miałam gorszy dzień, odmawiałam wyjścia na ulicę, ale te sytuacje były coraz rzadsze.

Niestety nie przewidziałam jednej ważnej rzeczy. Tej najgorszej.

W pewnym momencie z przerażeniem odkryłam, że zakochałam się w Marcelu bez pamięci.

I tak oto znalazłam swój powód, by żyć, tyle że nie ten, którego oczekiwałam...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top