Część pierwsza. Gość w dom... kredens na klucz!

Była za kwadrans dwudziesta, kiedy zgarnęłam paczkę chipsów i rozsiadłam się na kanapie, szczelnie owijając się kocem. Sięgnęłam po pilota, żeby wybrać odpowiedni kanał na telewizorze. Miałam zamiar dzisiaj już tylko zrelaksować się przy jakiejś głupawej komedii, niestety zdążyłam przebrnąć raptem przez napisy początkowe, a zadźwięczał mój telefon.

Zawsze to samo...

Złapałam komórkę z lekką rezerwą, po czym zazgrzytałam zębami, gdy odczytałam treść maila. Klientowi nie podobał się jeden z kolorów w projekcie i poprosił o zmianę. Potrzebował gotowca na rano, co oznaczało, że jeśli chciałam się z tego wywiązać, musiałam od razu brać się za robotę. Wizualizacja, którą mi zlecił, była dość skomplikowana. Jej render potrwa przynajmniej kilka godzin, tak że nockę miałam z głowy.

Niechętnie zwlekłam się z miękkiej wersalki i ruszyłam do stojącego pod oknem biurka, jednak zrobiłam może zaledwie ze trzy kroki, kiedy zatrzymał mnie hałas dochodzący zza wejściowych drzwi. Podeszłam do nich, aby przez wizjer wyjrzeć na korytarz, wtedy dostrzegłam kręcącego się po klatce mężczyznę. Puste od tygodni mieszkanie naprzeciwko mojego było otwarte, dlatego się domyśliłam, że prawdopodobnie właśnie spoglądałam na swojego nowego sąsiada.

Nagle nieznajomy popatrzył wprost na mnie. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie mógł wiedzieć o mojej obecności, bo przez malutkie szkiełko nie dało się niczego zobaczyć, cofnęłam się niczym porażona prądem.

Szlag! Zaklęłam w myślach z własnej durnoty, następnie podskoczyłam, gdy usłyszałam ciche pukanie.

Zmarszczyłam czoło, wsunęłam końcówkę łańcuszka w zasuwkę i uchyliłam drzwi na szerokość blokady.

– Cześć. – Mężczyzna przyjaźnie się do mnie uśmiechnął. – Przepraszam za porę, ale mam ogromną prośbę. Czy mógłbym skorzystać z twojego piekarnika? – spytał, unosząc trzymane w dłoniach naczynie żaroodporne. – Przed chwilą wróciłem z pracy i się okazało, że mój podłączą dopiero jutro. – Przyjrzał mi się błagalnie.

Milczałam przez moment, rozważając wszelkie za i przeciw. Właściwie gościa nie znałam, stąd niezbyt mi się spieszyło, żeby zapraszać go do siebie, szczególnie o tej godzinie. Z drugiej strony i tak zamierzałam przecież do rana dłubać przy zleceniu, więc odrobina towarzystwa nie wydawała się złym pomysłem. Finalnie postawiłam na sąsiedzką uprzejmość. Skoro mieliśmy mieszkać po przeciwnych krańcach korytarza, głupio byłoby zacząć od przypięcia sobie łatki „wrednej baby z naprzeciwka".

– Poczekaj – mruknęłam, po czym zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.

Cholera... Na szybko rozejrzałam się wokół. Panował u mnie względny porządek, ubrana byłam też dosyć przyzwoicie. Wzięłam głęboki wdech, odblokowałam zapornicę i złapałam za klamkę, by wpuścić nieznajomego do środka. Na mój widok nieco się zdziwił, jakby sądził, że ostatecznie planowałam go spławić, potem pomału przekroczył próg.

– Tam jest kuchnia. – Wskazałam ręką na lewo. – Dasz sobie radę sam? Ja jestem trochę zajęta.

– Tak, tak. Dziękuję – odparł, wyzuł buty i podążył w wyznaczonym przeze mnie kierunku. – Mam na imię Marcel – dodał, stawiając szklaną miskę na stole. Podszedł bliżej i wyciągnął dłoń, zatem ją uścisnęłam.

– Hania – przedstawiłam się.

Usiadłam przy biurku. Przełączyłam tryby w komputerze z uśpienia na pracę, podczas gdy mężczyzna bez skrępowania poruszał się po kuchni. Kliknęłam odpowiednią ikonkę na pulpicie i czekając, aż program powoli się uruchomi, ukradkiem poobserwowałam nowego sąsiada.

Marcel mógł mieć dwadzieścia osiem, maksymalnie trzydzieści dwa lata. Był brunetem o ciemnych, niemal czekoladowych oczach. Wyglądał na wysportowanego, co stwierdziłam po odznaczających się pod opiętą bluzką mięśniach, które nie wydawały się sztucznie napakowane, raczej skrzętnie wypracowane. Miał śniadą cerę albo niedawno wrócił z jakichś egzotycznych wakacji, a widoczny na jego ustach uśmiech przemawiał za tym, że nie należał do sztywnych facetów z zasadami, spodziewałam się po nim prędzej sporego poczucia humoru i zapewne przyjaznego usposobienia. Był dosyć przystojny, z rodzaju tych, którzy są w typie każdej dziewczyny, bo ładna buzia oraz męska, postawna figura zawsze przyciągały uwagę. Moją również.

Przeniosłam wzrok na ekran monitora. Oprogramowanie graficzne powitało mnie animacją startową, więc wczytałam projekt i pobrałam podesłane przez klienta pliki, aby zaraz przypisać je do konkretnych brył. Ta część zadania była banalna, ponieważ wymagała jedynie paru kliknięć. Kiedy skończyłam, wybrałam z paska menu opcję tworzenia prezentacji. Z ciężkim westchnieniem odczytałam szacowany czas zapisu: osiem godzin.

Cudownie...

Gdy obróciłam głowę, żeby skontrolować, jak sobie radził mój gość, instynktownie przyłożyłam dłoń w okolicy serca. Skubaniec stał tuż obok i przyglądał się moim poczynaniom. Nawet nie zarejestrowałam, w którym momencie się tu podkradł. Mogłam mu jednak kazać nie zdejmować butów, bo miękkie skarpetki nie wydawały dźwięków podczas stawiania kroków na panelach. Aż zganiłam się w myślach za to, że się w coś nie uzbroiłam, w końcu chłop był dla mnie całkowicie obcy. Mimowolnie rzuciłam okiem na leżące na blacie nożyczki, szacując, jaka dzieliła nas odległość. W razie czego.

– Projektujesz grafikę trójwymiarową? – raczej stwierdził, niż zapytał. – W 3ds Maxie?

– Nie – odpowiedziałam, odrobinę zdziwiona, że znał się na rzeczy. – W Blenderze. Jest dla mnie bardziej intuicyjny i szybszy w obsłudze – wyjaśniłam. – Też się tym zajmujesz?

– Co? Nie. – Roześmiał się. – Dłubałem w tym kiedyś w szkole, zastanawiałem się przez chwilę, czy nie studiować czegoś w tym kierunku, ale niestety nie wyszło. – Wzruszył ramionami. – Pokażesz mi jakieś swoje prace? – zachęcił, spoglądając na mnie z zainteresowaniem.

– Jasne – zgodziłam się. Od dawna nie rozmawiałam z kimś podzielającym moje pasje, więc zrobiło mi się przyjemnie na duszy, że miał ochotę obejrzeć to, na co od lat poświęcałam prawie każdą godzinę swojego życia.

Otworzyłam folder i wyświetliłam kilka najnowszych dobytków w swoim portfolio. Nie było tam niczego szczególnie wybitnego. Ze trzy projekty salonów spa, jeden klub nocny, trochę mniej użytkowych przykładów jak wizualizacja plansz do gry komputerowej oraz zestaw butelek perfum, które robiłam dla znanej, francuskiej mydlarni. Marcel przysunął się bliżej monitora, kładąc jedną dłoń na biurku, drugą zaś na oparciu mojego fotela, i oglądał slajd za slajdem. Miał naprawdę zafascynowaną minę. Chyba mu się podobały.

– Utalentowana z ciebie bestia – stwierdził z uznaniem, gdy dotarliśmy do ostatniej ilustracji. – Teraz już wiem, kto ci projektował mieszkanie. – Powiódł ciekawskim wzrokiem dookoła. – U mnie są na razie gołe ściany i puste podłogi. Miałabyś tam niezłe pole do popisu. – Sugestywnie poruszył brwiami.

Uśmiechnęłam się, ale w żaden sposób tego nie skomentowałam. Dekoracja domowych wnętrz była akurat najmniej lubianą przeze mnie formą graficzną. Brałam takie zlecenia, o ile okazywały się wyjątkowo lukratywne.

– Możesz pozwiedzać, jeśli chcesz. – Zamachałam ręką, dając mu pozwolenie na myszkowanie.

Skorzystał z zaproszenia. W zasadzie nie musiał odchodzić daleko, żeby obejrzeć całość. Było tu właściwie tylko jedno wielkie pomieszczenie, prowizorycznie podzielone na mniejsze sekcje. Południową ścianę pokrywały białe meble kuchenne, przed którymi znajdował się stół z czterema krzesłami. Dalej, w centralnej części, leżał dywan, gdzie po jego prawej mieścił się mój symboliczny gabinet, a po lewej były drzwi wyjściowe. Na wschodzie stała komoda z telewizorem, później kanapa. Jej oparcie stykało się z wezgłowiem dużego łóżka. Na wprost niego ustawiłam dwie spore szafy, natomiast z boku przechodziło się do łazienki. I to tyle. Jasne ściany, ciemne meble i podłogi, przełamane gdzieniegdzie jakimś kolorowym bibelotem czy donicą z kwiatami.

– A ty? Czym się zajmujesz? – zagadałam do Marcela. Sczytywał właśnie tytuły z grzbietów książek, które były poustawiane na regale obok biurka.

– Jestem kucharzem. – Odłożył wolumin na miejsce. Poklepał się po kieszeniach w spodniach, wyjął z jednej z nich wizytówkę i mi ją podał. – Niedawno otworzyłem własną restaurację. Zapraszam.

– Dziękuję, ale... – Zawiesiłam się. Hmm, nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć, by z marszu nie uznał mnie za wariatkę. Najlepiej byłoby w ogóle nie poruszać tego tematu, lecz mój ton jasno dawał do zrozumienia, że coś ukrywałam. – Ale nie jadam na mieście – wybrnęłam nieudolnie. Może to kupi.

– To znaczy? – Nie kupił. – Nigdy nie chadzasz do knajp? Nawet w szczególne okazje?

– Nie – mruknęłam. – Prawda jest taka, że...

Uratował mnie dzwonek piekarnika, informujący, że jedzenie jest gotowe. Marcel ruszył do kuchni, a ja odetchnęłam z ulgą, że udało mi się wykręcić z opowiadania o swoich problemach. Mój nowy sąsiad wydawał się fajnym facetem, takim, którego z chęcią poznałabym bliżej, zatem zaczynanie naszej znajomości od dawania mu powodów, aby uciekł stąd z krzykiem, jakoś mi się nie uśmiechało.

– Zjesz ze mną? – spytał. Wirujące w powietrzu zapachy kusiły intensywnie. – To zapiekanka makaronowa ze szpinakiem. Nic szczególnego. Nie zdążyłem jeszcze wyposażyć lodówki.

– Raczej podziękuję. – Odchrząknęłam. – Mam problemy jelitowe.

Mężczyzna rozejrzał się wokół z nietęgą miną. Jego wzrok padł na puste opakowania po żarciu na wynos, następnie na puszki po napojach gazowanych, po czym spoczął na mnie.

Ech, kurde...

– No dobra. Zjem odrobinę – powiedziałam, ruszając do stołu, na którym Marcel umieścił parującą miskę z zapiekanką. Było mi trochę wstyd, bo pewnie pomyślał, że skłamałam z tymi dolegliwościami, lecz naprawdę stan mojego zdrowia prezentował się gorzej niż źle.

Wyjęłam talerze ze sztućcami i położyłam je na blacie, wówczas Marcel zaczął nakładać dla nas porcje. Robił to w ciszy, więc i ja nic nie mówiłam. Wygrzebałam z szafki dwie szklanki, nalałam do nich soku pomarańczowego, potem zajęłam jedno z krzeseł. Mężczyzna usiadł naprzeciw mnie, życzył mi smacznego i zabrał się za pochłanianie kolacji, toteż poszłam w jego ślady.

Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Gość faktycznie świetnie gotował. Mimo iż zaserwował mi zwyczajne danie, jakie umiałby przyrządzić chyba każdy bez przepisu, wszystko idealnie ze sobą współgrało. Dodał jakichś mało popularnych przypraw, dzięki czemu smakowało inaczej, niż się spodziewałam. Delikatnie, acz wyraziście.

– To jak to z tobą w końcu jest? – zagadnął nagle pomiędzy kęsami. – Nie opuszczasz mieszkania, cierpisz na jakąś sekretną chorobę... Sprawiasz wrażenie dość zagadkowej. – Upił łyk soku. – Wiem, że się nie znamy. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała mi się zwierzać, ale wydajesz się fajną dziewczyną. Z przyjemnością dowiedziałbym się o tobie czegoś więcej.

Uśmiechnął się w uroczy sposób. Taki angażujący nie tylko usta, lecz też oczy i pozostałe mięśnie twarzy. Przełknęłam kawałek makaronu, westchnęłam, później uważnie na niego spojrzałam. Moje życie nie było żadną tajemnicą poliszynela, mogłam mu o sobie opowiedzieć, bałam się jedynie, że kiedy pozna prawdę, nie będzie już taki skory do przebywania w moim towarzystwie. Wiedziałam to, bo ostatecznie znałam ze trzech takich jak on. Wszyscy zwiali w podskokach.

– Mam agorafobię, OCD, NN, a do tego jeszcze czekam na przeszczep – wymówiłam na jednym wdechu. Proszę bardzo, oto Hania w całej swojej okazałości. Wariatka, którą najlepiej omijać z daleka. – Sześć lat temu potrącił mnie pijany kierowca. Cudem przeżyłam. Straciłam połowę jelita cienkiego. Generalnie mogłabym się z tego wykaraskać, gdyby nie napady lękowe. Przestałam wychodzić z domu i zaniedbałam leczenie. Teraz mam to, na co sobie zasłużyłam.

Marcel przyglądał mi się z zaciekawieniem. Albo z niedowierzaniem. Ciężko było to stwierdzić na pewno.

– Czyli siedzisz tutaj przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu? – dopytał. Nadział na widelec parę ociekających sosem rigatoni i wsunął je do ust.

– Nie do końca – powiedziałam wymijająco. – Wychodzę, jeśli muszę. Kilka razy w miesiącu uczęszczam na terapię z psychologiem, który pomaga mi wrócić do normalności. Jestem też pod stałą opieką lekarską, żeby monitorować swój stan zdrowia. Nie jest tak, że mdleję z przerażenia na samą myśl o przekroczeniu progu czy coś. Po prostu gdy znajdę się w pobliżu ulicy, szczególnie ruchliwej, paraliżuje mnie strach, puls przyspiesza, czarne scenariusze zalewają umysł – wytłumaczyłam. – Dlatego wolę zostawać w domu. Tak jest lepiej.

– Rozumiem. – Pokiwał głową, wcinając dalej. – Więc gdybym cię gdzieś zaprosił, poszłabyś?

Prawie się zakrztusiłam.

– Czekaj, bo chyba czegoś tu nie łapię. – Odkaszlnęłam. – Właśnie ci wyjawiłam, że mam fobię społeczną, nerwicę natręctw, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne oraz czeka mnie transplantacja jelit, mimo to proponujesz mi randkę? – Nie dowierzałam. – Jesteś jakimś fetyszystą? Kręcą cię chore laski, zboczeńcu?

Marcel wybuchnął głośnym śmiechem.

– Nie. – Rechotał. – Rozmawiamy już od... – zerknął na wiszący za mną zegar – ...ponad godziny. Mówisz mi o tych wszystkich dziwnych rzeczach, ale ja widzę przed sobą normalną, wesołą dziewczynę. Wiesz, odnoszę wrażenie, że używasz tego jako wymówki, żeby trzymać ludzi na dystans. Nie wydajesz się niezrównoważona.

– Dziękuję za diagnozę, doktorze – prychnęłam.

Bardzo się nie pomylił. Kiedyś, przed wypadkiem, moje życie wyglądało zupełnie inaczej. Pracowałam w biurze, miałam wielu przyjaciół, byłam nawet zaręczona. Kochałam podróże, często się śmiałam i marzyłam o założeniu rodziny. Powikłania po operacjach oraz miesiące rehabilitacji zabrały mi całą radość. Stałam się zła, zgorzkniała, wściekła, aż wreszcie zraziłam do siebie każdego, kto wszedł mi w drogę.

Znienawidziłam świat, siebie, chciałam umrzeć. Zresztą nadal chcę.

– Czyli się ze mną zgadzasz? – Nie odpuszczał.

– Nie – zaprzeczyłam od razu. – Nie wiem też za bardzo, co tam sobie ubzdurałeś, jednak ja nie potrzebuję ratunku. Po twoim wyglądzie wnioskuję, że nie masz problemów z kobietami, dlatego wybacz, ale żebro-randka mnie nie interesuje. – Wstałam od stołu, zgarnęłam swój talerz i wstawiłam go do zlewu. – Myślę, że powinieneś już iść – dodałam, obrócona do niego plecami. – Muszę wracać do pracy.

Usłyszałam za sobą świst wciąganego powietrza.

– Dobrze, nie będę się narzucał. – Podniósł się. – I do twojej wiadomości, nie proponowałem ci niczego ze względu na litość. Uważam, że jesteś śliczna. – Ruszył do drzwi. – Przydałoby ci się tylko trochę słońca i więcej wiary, a mniej użalania się nad sobą – dorzucił na odchodne.

Dupek. To było chamskie!

– Zapomniałeś o swojej zapiekance – przypomniałam mu, kiedy łapał za klamkę.

– Nie zapomniałem. Zjedz ją jutro na obiad zamiast tych niezdrowych fast foodów – oznajmił złośliwie. – Poza tym będę miał pretekst, żeby cię znowu zobaczyć, gdy przyjdę po naczynie. Może do tego czasu zmienisz o mnie zdanie. – Otworzył drzwi. – Dobranoc.

– Dobranoc. – Zacisnęłam szczękę.

Poszłam za nim i przekręciłam klucz w zamku, potem spojrzałam przez wizjer. Marcel przez chwilę stał na korytarzu, po czym zniknął w swoim mieszkaniu. Wróciłam do kuchni, posprzątałam ze stołu, czując buzującą złość – nie wiedziałam jedynie, czy na siebie, czy na niego – później usiadłam przy biurku. Rendering miał trwać jeszcze niecałe siedem godzin. Ustawiłam budzik w komórce na piątą rano i położyłam się do łóżka.

Miałam dość wrażeń na dziś.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top