Część I

Wybiła północ na Big Benie, ogromnej wierzy zegarowej w Londynie.
Niebo było bezchmurne, powiewał lekki wiatr.
Włączone światła w wieżowcach, lampy na ulicach oraz bilbordy w mieście pięknie prezentowały się nocą.
Widok z dachu jednego z największych budynków był nie do opisania.
Mam na imię Mika, co do nazwiska nie jestem pewien, ponieważ gdy byłem mały dużo się wydarzyło.
Było to dziesięć lat temu.

Od dziecka jestem urodzonym zabójcą.
Przez zaistniałe sytuacje w przeszłości uświadomiłem to sobie.
Mieszkałem w sierocińcu do czasu, aż z niego uciekłem. Zdarzyło się to pewnej nocy, dokładniej siedem lat temu.
Stosunki z rówieśnikami były mizerne.
Na początku w ogóle z nimi nie rozmawiałem, lecz później relacje z dziećmi tylko się pogarszały.
Zawsze mną gardzono mimo, że ja nic im nie zrobiłem. Wyśmiewano się z mojego odzienia, oraz innych rzeczy.
Do moich zainteresowań zaliczały się książki.
Czytałem dużo o budowie wewnętrznej ludzi, a jakiś czas później skupiłem się na sztukach walki.
Byłem w tych obu rzeczach bardzo dobry, więc nauka ich nie sprawiała mi żadnych trudności. Podczas ucieczki z ''więzienia'' musiałem jakoś przetrwać, dlatego postanowiłem wykorzystać moją wiedzę w praktyce.
Zachowywałem się jak zwykły dzieciak przechadzając się po mieście, a kiedy tylko była okazja atakowałem.
Na sam początek starszych ludzi, lecz po czasie zmniejszyłem próg wiekowy.
Nie zawsze wszystko szło po mojej myśli.
Czasami ucieczka przed glinami, tym bardziej na wstępie, powodowała nie małe kłopoty.

Nie przepadałem za swoim imieniem nadanym przez moich opiekunów.
Na całe szczęście ludzie wymyślili mi ksywkę tzw. ''Shitai'' co można było przetłumaczyć jako trup.
Dlaczego?
Zapewne nawiązywało to do ilości moich ofiar.
Policja szuka mnie przez cały czas, lecz nie mają o mnie żadnych informacji.
Nie wiedzą jak wyglądam, nie mają pojęcia gdzie zmierzam.
Znają mnie tylko z nazwy i rozumieją, że jestem trudnym przeciwnikiem.
Dzisiejszy dzień był wyjątkowo chłodny, lekki wiatr wiał wprost na moją grzywkę rozwiewając ją. Była ona kruczo czarnego koloru.
Odniosłem wrażenie, że zaraz coś się wydarzy.

Moje ciemno żółte, kocie oczy skupiały uwagę na przechodniów, spacerujących po parku i ulicach.
Miałem metr siedemdziesiąt siedem wzrostu, przez co ludzie często uważali mnie za dorosłego mężczyznę.
Kolejnym tego powodem była umięśniona sylwetka, lecz z twarzy przypominałem nastolatka. Mam w końcu dopiero siedemnaście lat.
Ubrany byłem w długą i ciepłą, ciemno szarą bluzę z kapturem.
Miałem na sobie także dżinsowe, blade spodnie oraz ciemne trampki.

Dzisiaj wypadał dwudziesty czwarty listopada.
Szybko robiło się ciemno i mroczno na ulicach. To uwielbiałem, taką długotrwałą noc.
Nienawidzę lata. Jest wtedy jasno i gorąco.
Prócz tego wieczór pojawiał się można rzec, jakby w spowolnionym tempie.
Zawsze nosiłem na głowie kaptur, a podczas morderstw zakładałem chustę, którą znalazłem kiedyś na drzewie. Była przedziurawiona i zniszczona, lecz kilka poprawek i teraz prezentuje się świetnie.
Aktualnie przedstawia się ona tak: Jest czarna oraz mieści się na niej wzór zębów ludzkiej czaszki w kolorze białym.

Czekałem na dachu wypatrując dzisiejszego celu.
Był to milioner posiadający cenną szklaną figurkę. Przedstawiała ona renifera ciągnącego sanie świętego mikołaja. Prezenty w worku leżącym na sankach zostały wysadzone mieniącymi się klejnotami.
Błyszczały się one oraz dodawały żywości zabawce.
Na pewno zastanawia was po co mi taki śmieć.
Cóż, odpowiedź jest prosta.
Jak dla mnie jest to bezużyteczny kawał gówna, gdyby nie fakt, że musiałem to zdobyć.
Zawsze działam sam, jednak jako zwykły nastolatek założyłem się ostatnio z pewnym człowiekiem.
Jeżeli dostarczę mu tą rzecz wtedy dostanę kupę kasy, zaś jeśli nie. To kazał mi nie wracać. Niech na to nie liczy, informacje dostałem od niego, jaka dokładnie osoba ma zakupiony przedmiot.
Teraz wystarczy go tylko zabić i mu to zabrać.
Chyba nie myśleliście, że będę się z nim targował jak zwykły człowiek, prawda?

Za pieniądze kupię sobie nową bluzę, która wisi na manekinie w pobliskim sklepie.
Jest ona wystarczająco ciepła, abym nie zamarzł w zimowe noce oraz elastyczna dzięki temu łatwo się poruszać. Jest także bardzo odporna na warunki pogodowe.
Jakiś czas później, moja ofiara wyszła zza rogu ulicy.

Zatem włożyłem kaptur na głowę i wysunąłem chustę.
Kiedy przemieszczałem się po mieście, wędrowałem z odsłoniętą twarzą, aby nie wzbudzać podejrzeń, zaś podczas gdy dokonywałem się przestępstw, miałem buzie zasłoniętą. Funkcjonariusze nie potrafili mnie zidentyfikować i odróżnić nawet kiedy przechodziłem blisko nich.
Heh, idioci.
Zbiegłem po schodach z dachu budynku, a następnie udałem się drogą na skróty przez blok. Ominąłem zakręt i przystąpiłem do podążania za mężczyzną.
Miałem go w polu widzenia, wystarczyło więc zaczekać na odpowiedni moment, aby przystąpić do ataku.

Kiedy tylko skręcił w lewo do ciemnego zaułku.
Podbiegłem szybko trzymając rękojeść noża w prawej dłoni.
Postać ta nie wyczuła mnie w porę i odwróciła się za późno.
Rozległo się echo.
Wrzaski można było usłyszeć z daleka przez wybranie nie odpowiedniego miejsca.
Nie zwróciłem na ten jeden szczegół uwagi, muszę się pośpieszyć.
Nie czekając dłużej chwyciłem go za gardło i podciąłem mu je ostrym ostrzem.
Cięcie na szyi zrobiło się ogromne i zaczęła się z niej wylewać czerwona, ciepła posoka. Puściłem go z zamiarem przeszukania. Zaglądałem do każdej kieszeni, oraz jego teczki.
Okazało się, że nie miał przy sobie żadnej figurki. Wkurzyłem się i przeczesałem go kolejny raz. Następny błąd.
Moje ręce utonęły w jego krwi brudząc się przy tym niemiłosiernie.
Z niezadowoleniem odwróciłem się, wtem widząc przed sobą dwóch policjantów przechodzących chodnikiem tuż obok mnie.

Nie ruszałem się, aby pozostać nie zauważonym, niestety zapach krwi milionera był zbyt wyczuwalny.
Przekręcił głowę w moją stronę.
Przewidziałem to i już dawno uciekałem.
Wyjątkowo dzisiaj miałem pecha, dokładnie w moje siedemnaste urodziny.
Jeden z tych glin przyglądał się krwawiącemu trupowi. Zdając sobie sprawę z faktu iż owa osoba nie żyje, ruszył za mną w pościg dołączając do swojego partnera.
Zaczęli do mnie strzelać z broni, jednak nie byli zdolni mnie trafić.
Poruszałem się bardzo szybko i zwinnie, niczym gepard polujący na zebrę.
Cholera..
Znalazłem się w ślepym zaułku.
Nie znałem zbyt dobrze tego miasta. Trafiłem tu przypadkiem, podróżując do różnych miejscowości w kolejności alfabetycznej.
To był mój sposób, aby nikt nie mógł łatwo przewidzieć do kąt zmierzam.
Co jakiś czas zmieniałem opracowaną taktykę i wybierałem miasta na litery od końca alfabetu, które znajdowały się najbliżej miejsca, w którym obecnie przebywałem.
Dobiegłem do końca alejki, zaś przejście blokował wysoki ceglany mur.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko się na niego wspiąć.

Skupiłem się na jak najszybszym dostaniu do celu. Nie przewidziałem, że tak szybko obaj faceci mnie dogonią.
W biegu zaczęli we mnie celować, na razie chybili.
Przemieszczając się na dach, jeden z psów trafił mnie kulą w nogę.
Podciągnąłem się ignorując to i upadłem na betonowy dach budynku, prosto na brzuch. Leżałem chwilę sapiąc z bólu.
Trzeba przyznać, że są nieźli.
Podniosłem się i kulejąc, przemieszczałem dalej po dachu, gdy nagle usłyszałem odgłosy kroków za sobą.
Ku moim oczom ukazał się jednej z policjantów.
Zaskoczony nie zdążyłem w pełni uniknąć pocisku, przez co kula musnęła mnie w brzuch.
Nie pomyślałem, że psiarnia się do tego posunie.
Spodziewałem się tekstów typu:
- Rzuć broń, jesteś otoczony!
Lecz najwidoczniej widzą we mnie zagrożenie nie do ujarzmienia.
Jęknąłem pod nosem i zeskoczyłem ostrożnie z apartamentowca.
Poczułem okropny posmak krwi w ustach, ale zignorowałem go dokańczając czynność.

Z każdą chwilą chwiałem się bardziej, a obraz przede mną się rozmazywał.
Czułem się coraz słabiej przez przemęczenie się.
Nie miałem czasu na zwolnienie.
Kto by tak zrobił, kiedy goni cię dwóch dobrze uzbrojonych psów.
Zgubiłem ich, lecz przez to nie chciałem ich lekceważyć. Przyśpieszyłem co pogorszyło mój stan. Próbowałem dotrzeć do jednego z moich bunkrów zbudowanych w lesie.
Kilka minut potem, moim oczom ukazał się gąszcz.
Typ drzew był liściasty wymieszany z iglastymi.
Liście miały jesienny kolor, a na niektórych gałęziach roślin, coraz więcej ich ubywało.
Ruszyłem słysząc szelest źdźbła, które uginały się pod moimi butami.
Gdy nagle poczułem silny zawrót w głowie, upadłem na kolana i chcąc się podnieść przed moimi oczami nie spostrzegłem nic innego, jak tylko ledwie widoczny obraz lasu.
Pomyślałem, że doczołgam się do mojej skrytki.
Była tak blisko mnie, lecz straciłem czucie we wszystkich kończynach, a przed sobą widziałem tylko ciemność.
Jeszcze przez kilka chwil nim ona nastała, usłyszałem za sobą szelest korony drzew.

Mam nadzieję, że ci się podobało ^^

C.D.N

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top