Raz


                    Było naprawdę zimno. Aleksy pocierał ręce ubrane w grube podbijane skórą rękawiczki jak u drwala. Z jego ust z każdym oddechem wydobywała się biała para, bo powietrze, jakie wydychał, zamarzało.

    Szedł skutą lodem drogą w kierunku dużej bramy cmentarnej, na której zapalone były już dwie małe latarnie, bo słońce schodziło już z nieboskłonu. Schował dłonie do kieszeni długiego płaszcza, które wyglądały na niesamowicie wypchane, bo takie grube miał rękawiczki. Mijał przyprószone śniegiem choinki, jakieś iglaki, ale on nie znał się na iglakach i wiedział tyle, że to nie były sosny.

    Sosny rosły w lasach, do których często chodził kiedyś z mamą na grzyby. Znaczy, on pilnował czworga dzieci, które były jego rodzeństwem, a mama w tym czasie zbierała grzyby dla relaksu. Nie narzekał wtedy, był najstarszy i miał prawie siedem lat. Rozumiał, że mama może być zmęczona ciągłym zajmowaniem się tą zgrają.

    Zamyślony prawie przewrócił się na drodze, ponieważ zapomniał o tym, aby uważać na lód. Trapery mogły być dobre na drogę, która nie była istną ślizgawką. Spojrzał na horyzont, za którym słońce chowało się coraz bardziej i przyspieszył kroku na tyle, ile mógł. Odkrył, że może przemieszczać się szybciej i bezpieczniej chodząc trochę okrakiem, coś jak pingwin, więc zaczął iść właśnie w ten sposób.

    Cmentarz był coraz bliżej i już mógł zauważyć, że na parkingu nie było żadnego samochodu. Co go nie dziwiło, bo jeżdżenie po takiej drodze to samobójstwo, a chodzenie w taki mróz było dla osób, które były niespełna rozumu.

    Oczywiście poza Aleksym, on musiał tutaj być. I każdy, komu to wytłumaczy, go zrozumie, ale on i tak nie będzie nikomu tłumaczył. Bo pewnie nie będzie żywej duszy, aby go wysłuchać.

    Odetchnął z ulgą, kiedy dotarł na parking, który był dobrze odśnieżony. Był to mały obszar wyłożony starym brukiem, Aleksy był pewien, że jego pierwotnym przeznaczeniem było bycie placem dla ludzi, którzy nie zmieścili się w drewnianej kaplicy, teraz chybotającej się i widocznie spróchniałej, która stała trochę z boku po lewej stronie bramy. Jej podwójne drzwi były spętane zardzewiałym łańcuchem, który bez problemu nawet Aleksy byłby w stanie zerwać.

    Zanotował to sobie w pamięci, ponieważ jeżeli noc nastanie szybciej, niż on by tego chciał, a już to robiła, to będzie musiał się gdzieś schronić. Włamanie do kaplicy cmentarnej pewnie nie brzmiało jak dobry plan, ale tylko dla tych bogobojnych. A on nie miał zamiaru wracać w nocy tą samą oblodzoną drogą ciągnącą się kilometrami, zanim trafi się do wioski, w której i tak nie będzie miał innego schronienia, jak twarda ławka na małym dworcu.

    Brama była dobrze oświetlona, ale cmentarz ocieniony drzewami z lasu, który rozpościerał się wokół i zaraz za nim już nie był. Aleksy zaklął pod nosem, zdając sobie sprawę, że w sumie to nawet nie wie, jak zacząć szukać.

     Ma obejść każdy grób i sprawdzić nazwisko?

     A co jeżeli grób, którego szuka, będzie nieoznakowany?

     Przeznaczenie, które wierzył, że go tu zaprowadziło, nie podało mu dokładnego miejsca, w którym powinien szukać. A terytorium cmentarza było ogromne. Zaczął obchodzić groby po lewej, ale zrobiwszy parę okrążeń, zatrzymał się i był gotowy płakać, bo los, który go tu zaprowadził, pewnie teraz śmiał się z niego gdzieś, śmiechem zdziadziałego staruszka, który wyprowadził swojego wnuka w pole. Zacisnął zęby i popłakałby się, ale wiedział, że woda na jego twarzy by zamarzła i byłoby mu zimniej, niż jest.

     Rąbnął więc nogą o jeden z marmurowych nagrobków i czując, jak jego noga rezonuje od siły ciosu, zgiął się wpół.

— Aua — nawet nie mógł złapać się za nogę, aby próbować uśmierzyć ból, bo przez trapery nie czuł swojego dotyku.

    Usiadł na nagrobku, który wcześniej kopnął i nadal cicho pochlipując, zaczął się mu przyglądać. Był praktycznie pusty, nie licząc starych kiedyś pomarańczowych, teraz prawie szarych, sztucznych kwiatów i kilku porozbijanych zniczów. Spojrzał na złoty napis, który głosił „Pulcheria Aleksandrowna Raskalnikow", a pod spodem wyryto epitafium, które było już zwyczajnie wygrawerowane i trudno go było przeczytać w takim oświetleniu. Wyciągnął latarkę ze skórzanej torby, która zwieszała mu się z jednego ramienia i oświetlił napis "Cierpienie ulży po śmierci". Zmarszczył brwi i zgasił szybko latarkę. Nie za bardzo przypadła mu do gustu ta sentencja, sprawiła tylko, że przeszedł go zimny dreszcz.

     Siedział tak jeszcze przez chwilę, nie zastanawiał się, co ma robić dalej, bo wiedział, że znajduje się w impasie i jedyne co może zrobić to naprawdę zamieszkać w tej kaplicy i spróbować jutro rano. W małym kościółku raczej nie będzie ciepło, zastanawiał się, czy ktoś kiedyś go znajdzie, jeżeli tam zamarznie, cmentarz wyglądał, jakby już nikt go nie odwiedzał. Może zacząć palić drewniane ławki, aby było cieplej? Ale to było raczej średnim pomysłem, ponieważ skończyłby, spalając cały kościół. A potem może nawet część lasu.

     Potrząsnął głową, próbując odegnać od siebie wyobrażenia płonących zwierząt i sosen.

     Nie zauważył światła z trochę większej latarki, które się do niego powoli zbliżało. Oparł głowę na dłoniach i zaczął wertować w umyśle pamięć z książek przygodowych, jakie przeczytał, która mogłaby mu pomóc w jego beznadziejnej sytuacji, ale Robinson Crusoe utknął na bezludnej wyspie, a nie na opuszczonym cmentarzu na Syberii. Co za szczęściarz.

     Nagły hałas, jaki zrobiła łamiąca się pod naciskiem buta gałąź, sprawił, że szybko podniósł wzrok z nie tak cichym okrzykiem. Oślepiło go światło latarki, które świeciło mu prosto w oczy. Nic nie widział, ale zmienił pozycję, aby być w pełnej gotowości, jeżeli ucieczka okaże się jedyną ewentualnością poza śmiercią.

    Zacisnął powieki, ponieważ światło sprawiało, że zaczynał łzawić, a tego nie chciał i wtedy usłyszał głos.

— O, wybacz, poraziłem cię światłem, prawda? Nie pomyślałem o tym... — a potem cichy mały śmiech.

      Aleksy otworzył oczy, a światło było już mniej rażące i opuszczone trochę w dół, tak że mógł dostrzec tego, kto się do niego zbliżał.

— Dobry wieczór — przywitał się nieznajomy, kiedy już stanął jakiś metr od grobu, który zajmował Aleksy — Nie chciałbym zaczynać od upominania cię, ale mógłbyś zejść z grobu pani Pulcherii?

     Aleksy popatrzył się na twarz, na której gościł zupełnie rozluźniony uśmiech i wypełnił polecenie, mrucząc jakieś słowa na przeproszenie.

— Nie ma za co, jeżeli chodzi o mnie — odpowiedział mu trochę kpiąco.

     Co trochę speszyło Aleksego, tak, że spuścił wzrok i zaszurał nogą po ziemi.

— Ekhm — odchrząknął nieznajomy — A więc co sprowadza cię na opuszczony cmentarz, o tak późnej porze?

    Spojrzał na niego i się zamyślił. Kim właściwie jest ten chłopak, który nie wygląda na dużo starszego od niego? I czy może powiedzieć mu prawdę? Może powinien powiedzieć, że ktoś czeka na niego na parkingu i że w sumie to już się zbiera, bo przecież spotykanie nieznajomych prawie w lesie nie wróży nic dobrego.

     Chłopak musiał zauważyć, jego panikę, bo odezwał się trochę uspokajającym tonem.

— Luz, zajmuję się tym cmentarzem od jakiegoś czasu. Nie chcę cię skrzywdzić czy coś. Nazywam się Wlad Vasile.

    To naprawdę trochę go uspokoiło, przestał wierzyć w złe intencje Wlada i trochę się odprężył. Na tyle, ile mógł na zapomnianym cmentarzu oddzielony kilometrami od cywilizacji w środku nocy.

— Jesteś grabarzem? — zapytał.

     Odpowiedział mu śmiech, który trochę zbił go z tropu.

— Pewnie bym był, gdyby kogoś jeszcze chowano na tym cmentarzu... Niestety od pięćdziesięciu lat nie mieliśmy nikogo nowego...

    Znowu ten trochę odrobinę pokpiwający ton i Aleksy prawie uderzył się w czoło. Normalnie chyba przecież nie był taki tępy, to musiała być wina tej zimnej pogody i stanu, w jakim znajdował się jego umysł.

— A no tak — bąknął.

— To... szukasz tu kogoś?

     Pokiwał głową i ścisnął pasek swojej torby.

— Taty — odparł, a jego wargi trzęsły się z zimna, przez co brzmiał trochę żałośnie.

— Aha... — oczy Wlada jakoś dziwnie błysnęły i spojrzał na niego jakoś dziwnie — ...bo wiesz, jeżeli masz nazwisko, to mógłbym ci pomóc... Znam to miejsce jak własną kieszeń.

— Seweryn Gabrowski? — powiedział — Nawet nie jestem pewien czy jest tutaj pochowany, moje źródła nie są wiarygodne.

    Wlad zamyślił się, powtarzając cicho raz po raz „Gabrowski, Gabrowski..."

— Wiem — powiedział nagle i Aleksy prawie podskoczył — Za mną...

    Musiał truchtać, aby wyrównać z nim krok. Na początku szli w ciszy, ale on nie potrafił wytrzymać tak długo, poza tym Wlad zerkał na niego od czasu do czasu z zaciekawieniem.

— Naprawdę znasz nazwiska wszystkich, którzy są tu pochowani?

— Jasne, że nie... pamiętam tylko niektórych, ale mam spis w domu, więc jestem w stanie znaleźć każdego, kto jest tu pochowany.

— Spis?

— Tak, prowadzony przez mojego ojca i dziadka, którzy byli tu grabarzami.

— Więc to rodzinny... biznes? — był zdziwiony, nie wiedział, że ktoś może chcieć tutaj dobrowolnie przebywać i to jeszcze w zimę.

— Już nie biznes, ja zostałem bez pracy, bo wybudowano nowy cmentarz bliżej wioski — zaśmiał się — Ale zostałem tu i pilnuję, jako takiego porządku.

     Czyli to on odśnieżył parking, który prawdopodobnie, teraz Aleksy zdał sobie sprawę, nigdy nie był parkingiem, ponieważ zanim zdążył nim być, wybudowano nowy cmentarz. Pewnie zajmował się także grobami.

— Zdarzają się jeszcze takie osoby jak ja?

— Hmm?

— Mam na myśli, ludzi, którzy jeszcze kogoś tu szukają.

— A, tak, rzadko, ale się zdarzają. Jest kilku, którzy nadal odwiedzają tu swoich bliskich, ale większość rodzin już zwyczajnie zapomniała o przodkach, którzy są tutaj pochowani. A niektórzy z tutaj pochowanych już nie mają potomków.

    Zamyślił się, ale coś jeszcze go interesowało i musiał o to zapytać.

— Dlaczego pamiętasz akurat nazwisko mojego ojca? Odwiedzał go ktoś jeszcze poza mną?

     Wlad pokręcił głową i zboczył w ciasną ścieżkę, która prowadziła to tych biedniejszych grobów, z tego, co Aleksy zdołał zauważyć.

— Nie, jesteś pierwszy, odkąd ja tutaj jestem. Zresztą chyba nikt nie robił tego, odkąd został pochowany, bo ojciec kazał mi w szczególności opiekować się tym grobem. Tak jak każdym grobem ofiar wojennych. Nikt ich nie odwiedza.

     Aleksy zatrzymał się, słysząc to.

— Ofiar... wojennych?

    Wlad zauważywszy, że nie idzie obok niego, zatrzymał się i odwrócił. Na jego twarzy już nie było uśmiechu, ale kąciki ust były i tak odrobinę uniesione w górę.

— No tak, twój ojciec jest pochowany w tej części cmentarza. Znam wszystkie imiona i nazwiska, jakie mogę znać, niektóre groby tutaj są jednak nieznane.

    Nie potrafił nic powiedzieć. Nie wierzył ludziom, którzy powiedzieli mu, że ojciec zginął na wojnie. Odkąd mógł myśleć sam za siebie, uważał go za tchórza, który uciekł od rodziny, ponieważ im się nie przelewało, a było dużo buzi do wykarmienia.

    Wlad chyba zauważył konflikt w jego ekspresji, bo spoglądał na niego tylko od czasu do czasu, ale nic nie mówił. Dopiero kiedy doszli do grobu, który był oznaczony tylko starym, spruchniałym i omszonym, drewnianym krzyżem, powiedział, że są na miejscu.

— Odejdę trochę na bok, żebyście mieli dla siebie czas — zaoferował i wyszedł z alejki, zostawiając Aleksego zupełnie samego.

    Dreszcze przeszedł mu po plecach. Wpatrywał się w krzyż i po chwili zauważył wiszący na nim medalion. Kucnął, schylił się i wyciągnął latarkę z kieszeni, aby oświetlić napis. Seweryn Gabrowski.

    Prawda uderzyła go, jak wiatr, który odebrał mu szalik, kiedy wyszedł z pociągu dzisiaj rano. Znowu miał ochotę płakać i tym razem uronił parę łez, dopóki nie poczuł, jak zamarzają na jego policzkach, a mu znów robi się zimno nie do zniesienia. Musiał się powstrzymać. Zachwiał się, kiedy wstawał i kolana mu strzyknęły, ale utrzymał się na nogach.

    Chciał stąd już iść. Dowiedział się więcej, niż chciał i to mu wystarczało, aż zanadto. Ruszył chwiejnym krokiem alejką, na której końcu stał Wlad i patrzył na niego ze zdumieniem.

— Nie zapalisz znicza?

— Nie mam znicza — powiedział.

— Ja mam trochę zniczy.

— Nie mam zapałek.

— Zapałki to nie problem.

    Wreszcie:

— Nie mam pieniędzy.

— Nie będą ci potrzebne. To przysługa.

— Nie chcę tej przysługi. Muszę iść do domu.

    Wlad patrzył na niego przez chwilę, jakby go rozważał i pokręcił kilka razy głową. Jego wzrok wyraźnie zatrzymał się na jego twarzy i Aleksy wiedział, że smugi z łez są widoczne.

— To przysługa dla twojego ojca. Poza tym, zapalenie świeczki ma magiczną moc.

    Aleksy zaśmiał się bez humoru.

— Jaką magiczną moc?

— Pomagają się pożegnać i pogodzić ze stratą.

— Zrobiłem to lata temu — skontrował — Naprawdę muszę już iść.

— Jednak wciąż wydaje się, że coś cię niepokoi — powiedział i Aleksy wiedział, że pije do jego łez.

— Daj mi spokój — zaczął się oddalać, dopóki nie poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię.

— Gdzie masz zamiar pójść o tej porze? — zapytał Wald — Słońce już dawno zaszło.

    Aleksy wciągnął powietrze, znowu się trzęsąc. Nie miał pojęcia, gdzie idzie.

— A gdzie mam iść, w takim razie?

— Mam dom niedaleko.

— O nie, nie, nie...— zaczął się wzbraniać. Choć nie miał lepszego pomysłu, nie pójdzie do domu na odludziu z grabarzem.

— Pójdę po świeczki, a ty nigdzie się nie ruszaj, potem wymyślimy co z tobą zrobić.

— Umiem o siebie zadbać! — zawołał za Wladem, który już się oddalał.

— Wątpię, zważywszy na to, że wybrałeś się tu o tej porze.

     Zacisnął zęby i się rozglądnął. Światło zniknęło wraz z Wladem, a on bał się ciemności, której nie potrafiła pokonać jego mała latarka, której głównym przeznaczeniem było służenie podczas czytania w nocy.

     Wlad oddalał się, ale on truchtem pobiegł za nim. Przewrócił się prawie na jakiejś gałęzi, ale znowu jakoś udało mu się zachować równowagę.

— Pójdę z tobą — powiedział, kiedy ten rzucił mu pytające spojrzenie.

     Odpowiedział mu mały uśmiech.

— Noc jest ciemna i pełna strachów — wyszeptał — Szczerze to chyba powinienem cię wziąć ze sobą, ale wstydzę się bałaganu, dlatego...

— Mogę nie wchodzić do środka — zaoferował — Po prostu nie chce być sam.

— Możesz wejść, ale zanim zaczniesz mnie oceniać, zważaj na to, że nie miewam gości.

— Nie zamierzam cię oceniać.

— To dobrze.


                    To, co zobaczył w domu Wlada, to nie był bałagan. Mieszkał w małej drewnianej parterowej chatce. W obszernym pokoju, kiedy zaświeciło się światło, ujrzał szeregi porozstawianych po wszystkich kontach świec, na których zastygł skapujący wosk. Oprócz tego na podłodze i na ścianach zobaczył parę znaków, których znaczenia nie znał, ale bardzo go one zaniepokoiły. Wargi mu się zatrzęsły, kiedy otworzył buzię, aby coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu w gardle, w obliczu tego, co zobaczył.


    Wlad jakby nigdy nic, wszedł do oddzielnego pokoju, aby znaleźć znicze, ale Aleksy już dłużej nie wiedział, czy celem są znicze, czy nie szuka czegoś, aby go zaszlachtować i złożyć w ofierze. To wyglądało, jak chata czarownicy z opowieści, jakie czytał.

     Kiedy Wlad pojawił się z dwoma zwykłymi zniczami pod pachą, odetchnął z ulgą.

— Jesteś... — zaczął i przełknął ślinę — Jesteś...

— Tak, jestem.

— Zamierzasz mnie zabić?

    Na to odpowiedziała mu fala śmiechu.

— Oczywiście, że nie. To nie na tym polega.

— A na czym tak właściwie?

— Nie chcę cię straszyć w nocy, więc może odpowiem na to pytanie kiedy indziej.

    Stali tak chwilę w domu, a Aleksy czuł, jak robi mu się odrobinę cieplej. Jego policzki zaczęły go piec. Wlad przyglądał mu się chwilę, stojąc ze zniczami.

— Twoje wargi są takie czerwone od mrozu — powiedział cicho.

     Aleksy wyprostował się.

— Słucham?

       To trochę speszyło Wlada, podrapał się po głowie i rozglądnął po pokoju.

— Nic, nieważne.

— Aa, w takim razie idziemy? — zaproponował.

— Tak, chodźmy.

     Wyszli i zaczęli zmierzać w kierunku cmentarza. Dom Wlada był położony w lesie, ale nie zbyt daleko. Aleksy zastanawiał się, czy nie boi się zwierząt, które mogą tu grasować, ale po tym, co zobaczył nie był już w stanie niczego kwestionować.

— Jesteś przerażony — usłyszał jego głos — Ostrzegałem, że może to wyglądać dziwnie.

— Mówiłeś, że masz bałagan. Nie wiem, co przez to rozumiesz, ale na pewno nie to samo, co ja.

     Szli przez chwilę w ciszy. Słyszał tylko odgłos ich nóg pokonujących wydeptaną w zaspach śniegu ścieżkę.

— Co zamierzasz zrobić, jak już zapalisz znicza?

— Nie wiem. Mogę zamieszkać w kaplicy na tę noc.

— Jest tam zimniej niż na tu na dworze. Nie radzę.

— Więc co twoim zdaniem powinienem zrobić?

     Wlad spojrzał na chwilę w górę, a potem ukradkiem na niego. Westchnął i pokręcił głową.

— Biorąc pod uwagę twoją reakcję na moje mieszkanie, wierzę, że ta opcja odpada...

— Masz rację... — przyznał natychmiast. Za nic na świecie nie zasnąłby w takim miejscu — Już lepiej na cmentarzu.

     Zauważył cień urazy, który błysnął w oczach Wlada i zrobiło mu się trochę głupio. Jeżeli wziąć pod uwagę wszystko, co dla niego zrobił, Aleksy nie miał prawa go w taki sposób oceniać... Poza tym obiecał, że nie będzie.

— Przepraszam — powiedział o chwili — Nie mam nic przeciwko twojemu mieszkaniu, może w dzień i w innym miejscu nawet bym chciał go obejrzeć z bliska, ale... jestem tchó-- boję się. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy.

     Wlad popatrzył na niego przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy, tym samym co wcześniej, a którego Aleksy za nic nie mógł rozszyfrować i się uśmiechnął.

— Dlatego pozostaje jeszcze jedna opcja — powiedział, wyprostowując palec wskazujący w rękawiczce — Mogę cię odprowadzić do wioski. W ten sposób nie będę miał cię na sumieniu, jeżeli coś miałoby ci się stać...

— Jak coś to oboje zginiemy — dodał Aleksy bez humoru.

— Nie zginiemy, spokojna głowa.

     Aleksy rozważył pomysł. Gdyby Wlad z nim był, pewnie naprawdę zdołałby dotrzeć w jednym kawałku i nic by mu się nie stało, ale...

— Nie chcę sprawiać ci jeszcze większych kłopotów — powiedział — Nie zdołam spłacić długu wdzięczności.

     Wlad pokręcił głową.

— Nie przejmuj się. Miło jest żyć ze świadomością, że ktoś jest ci wdzięczny... poza tym twoje towarzystwo odpowiada mi bardziej niż towarzystwo nieboszczyków.

— Ale...

— Idę z tobą.

— Wlad... — wyszeptał.

    Na dźwięk jego imienia, zatrzymał się jak wryty. Aleksy obejrzał się, aby zobaczyć, w czym rzecz i zobaczył jego zdziwioną ekspresję. To było dziwne.

— Co się stało?

— Nic... to po prostu miłe... słyszeć swoje imię z ust kogoś innego.

— Och...

     Szli już alejką i wkrótce oboje zatrzymali się przy grobie jego ojca.

— Aleksy — wyszeptał tak cicho, że Wlad z pewnością go nie usłyszał.

— Hmm?

— Nie przedstawiłem ci się, mam na imię Aleksy — wydukał, zażenowany, chociaż sam nie był pewny dlaczego.

— Miło cię poznać, Aleksy.

— Ciebie również, Wlad.

    Podał mu znicza i zaczął przetrząsać kieszenie płaszcza, w poszukiwaniu zapałek.

— Masz — powiedział, wręczając je Aleksemu — Mogę odejść, jeżeli...

— Możesz zostać.

     Uśmiechnął się lekko.

— Dobrze.

    Aleksy przykucnął i spróbował odpalić jedną z zapałek, ale ona zaraz zgasła, zanim ogień w ogóle zdążył dotrzeć do knota. Zaklął pod nosem.

— Klniesz po bułgarsku — zauważył Wlad z rozbawieniem.

— Pochodzę z Bułgarii.

— Moja rodzina pochodzi z Rumunii, ale ja nie znam rumuńskiego. To trochę żenujące, prawda?

— Ani trochę — odpowiedział Aleksy, próbując zapalić kolejną zapałkę bez większego sukcesu — Gdybym się urodził na obczyźnie, pewnie też mówiłbym w tamtejszym języku, a nie w moim. Tak już jest... Kurde, nie dam rady z tymi zapałkami, zaraz zużyję całe opakowanie.

Wlad klęknął obok niego i spojrzał na stos zużytych zapałek.

— To przez wiatr — orzekł i przybliżył swoje dłonie do ręki, w której Aleksy trzymał kolejną zapałkę, osłaniając ją — spróbuj teraz.

     Aleksy drżącymi rękami odpalił i tym razem ogień utrzymał się trochę dłużej niż dwie sekundy. Spojrzał na Wlada pytająco, a ten wyciągnął drugą rękę i złapawszy go za nadgarstek, delikatnie powiódł ją w kierunku znicza.

— Teraz go nachyl... o właśnie tak — zabrał obie swoje dłonie i szybko nałożył wieczko na małego znicza, którego udało im się odpalić — Teraz drugi...

— Zrób to sam, będzie mniej zachodu — powiedział Aleksy, dotykając przez rękawiczki swoich czerwonych, piekących od nagłego ciepła policzków.

     Kiedy już oba znicze były rozpalone i ułożone obok krzyża, Aleksy wstał i znowu strzyknęły mu kolana. Musi potem poczytać, dlaczego tak się dzieje, bo był to żenujący dźwięk.

     Stał przez chwilę nad grobem z rękami włożonymi w kieszenie i spróbował sobie przypomnieć twarz Seweryna Gabrowskiego, który był jego ojcem. Widział jednak tylko niejasne rysy, którym jego wyobraźnia na siłę próbowała nadać wygląd późniejszego partnera jego matki. Potrząsnął głową, aby zamazany obraz powrócił i postanowił już nigdy nie próbować go wypełnić. Skoro tak zapamiętał ojca, to tak będzie go pamiętał.

— Przepraszam — wyszeptał cicho i przeżegnał się szybko, odmawiając krótką modlitwę w głowie.

     Zwrócił się do Wlada i uśmiechnął się nieznacznie.

— Możemy już iść.











Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top