14
Pov. Polska
-zaraz prześlę - odezwałem się, a następnie wysłałem pracownikowi drukarni plik na e-mail. Ten plik to stworzone w Canvie ogłoszenie, że szukamy zaginionego psa. Znajduje się na górze zdjęcie i imię, cechy charakterystyczne psa, dane kontaktowe i rzeczy, które lubi i może dać się złapać, gdy je masz. Jedna z tych rzeczy to suszone płuca o wyjątkowo okropnym zapachu, "śmierdziuchy". Sprzedałby się na czarny rynek dosłownie za choć miligram, jak nie nanogram tego czegoś.
-na kolorowo? - spytał się pracownik
-tak - odpowiedziałem. - poproszę. Dziesięć razy.
Pracownik drukarni coś poklikał na komputerze, a następnie urządzenie znane drukarką, lecz o wiele bardziej zaawansowane od tych, co większość z nas ma w domach, zaczęło drukować. Po chwili wszystkie kopie były gotowe.
-to będzie 7,96 - znów odezwał się pracownik - a nie, czekaj... Jednak 7,69. Chyba powinienem kupić okulary ochronne... Dobra, nie ważne.
Zapłaciłem odpowiednią kwotę, a następnie ponuro wyszłem z drukarni. Powiesiłem za pomocą wziętej wcześniej taśmy jedno ogłoszenie w centrum miasta, a następnie skierowałem się w stronę najbliższego przystanku autobusowego. Autobus przejeżdżający przez moją miejscowość będzie dopiero za dziesięć minut. Tak wynika z rozkładu. W porządku, poczekam. Wyjąłem telefon i włączyłem grę "WildCraft" z nudów. Dawno w to nie grałem.
Gdy po dziesięciu minutach przyjechał upragniony pomarańczowy autobus, wsiadłem do środka i zapłaciłem dwa złote za bilet. Jeszcze dwa tygodnie temu kosztował złotówkę, jednak przenieśli dalej przystanek... Zapewne to przeniesienie przystanku o dosłownie jakieś 100 metrów dalej jak nie mniej było celowe, by inni musieli drożej płacić...
W końcu autobus dojechał do przystanku znajdującego się najbliżej mojego domu i wysiadłem. Po około pięciu minutach znalazłem się przed domem, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Gdy zdjąłem buty i kurtkę, wszedłem do kuchni spotykając tam Węgra i Ron'a
-O, Polska, dobrze, że jesteś - zaczął Ron - wiecie, muszę wracać do pracy. Mój urlop kończy się za dwa dni, więc niedługo wracam.
-przyjedziesz na Wielkanoc? - spytał się Węgry z nadzieją w oczach
-nie wiem, ale postaram się - odpowiedział Ron - poszedłeś wydrukować ogłoszenie o zaginięciu psa?
-tak - odpowiedziałem - będę zaraz rozwieszać.
-dobra - odpowiedział Węgry. Spodziewałem się, że będzie chciał mi pomóc...
Szybko zrobiłem sobie kanapkę, a następnie szybko ją zjadłem i znów się ubrałem, by wyjść ponownie z taśmą i nożyczkami, lecz tym razem w innym celu. Już nie do miasta wydrukować ogłoszenia, jednak je rozwiesić.
-Polen, co robisz? - usłyszałem głos podobny do Niemca. Od razu odwróciłem się w stronę jego podwórza. Rzeczywiście, stał tam i machał do mnie ręką.
-rozwieszam ogłoszenia o zaginięciu psa - odpowiedziałem
-mogę ci pomóc? - podszedł do furtki i spytał się
-jasne - odpowiedziałem z ukrywaną radością. Przynajmniej nie będę w tym sam...
-ile masz? - spytał się
-mam dziewięć. Jedno powiesiłem na mieście.
-dobra - odpowiedział, a następnie wskazał na pobliski słup - przyklej tu.
Tak jak kazał, tak zrobiłem. Następnie poszliśmy trochę dalej w stronę uliczki, gdzie wczoraj w nocy znalazłem obrożę. Tu również przykleiłem kartkę na słupie. Następne miejsca to były drzewa, przystanki i słupy. Gdy wreszcie skończyliśmy robotę, zaproponowałem:
-przejdziemy się na łąkę szukać go? Albo chociaż śladów jego obecności?
-dobra - odpowiedział - wezmę Hugo
-ok - zgodziłem się - tylko postaraj się oduczyć go jedzenia z ziemi, gdyż jakaś kiełbasa czy nawet bułka na ziemi może być zatruta i będzie problem
-jasne - odpowiedział, a następnie poszedł do domu zapewne po smycz i szelki. Gdy wyszedł z wspomnianymi przeze mnie przedmiotami, przywołał psa jego imieniem i jakimś niemieckim zaklęciem (a przynajmniej tak to brzmiało). Gdy pies posłusznie przybiegł do swojego "właściciela" (lub opiekuna, jak kto woli), ten zapiął mu szelki ze smyczą i skierował się z nim w stronę furtki, by następnie wyjść i stanąć obok mnie.
-chodźmy - zaczął. Odpowiedziałem krótko "ok", a następnie zaczęliśmy iść w stronę łąki, gdzie po raz ostatni były widziane rzeczy należące do niego.
Te "poszukiwania" jednocześnie będą spacerem dla Hugo.
Gdy byliśmy na łące, zobaczyłem coś czarno-białego w oddali...
-tam! - krzyknąłem. Zaczęliśmy szybko biec, jednak ku naszemu nieszczęściu okazała się to być krowa... Tak jest, pojedyncza krowa. Na środku pustkowia zwanego łąką...
***
-chodź, wracamy - powiedział Niemcy. Faktycznie, już zaczyna się ściemniać...
-dobra - odpowiedziałem. Po około piętnastu minutach byliśmy już pod domem.
-może wpadniesz do mnie? - spytał się tradycyjnie mój chłopak.
-nie możesz wytrzymać beze mnie? Zawsze, gdy gdzieś razem wychodzimy to pytasz się mnie, czy wpadnę do ciebie - odpowiedziałem
-no tak... - odpowiedział - bo cię Kocham - szepnął mi do ucha
-weź, co inni pomyślą widząc nas? - odepchnąłem go lekko. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wszelkie plotkary z sąsiedztwa plotkują o "gejach z naszej wsi" na swoim codziennym zebraniu...
-mnie to nie obchodzi. Tylko ty się liczysz~ - odpowiedział Niemiec
-dobra, dobra już pójdę do ciebie, tylko weź nie na ulicy
-dobra! - ucieszył się, a następnie otworzył furtkę, odpiął psu szelki ze smyczą, a następnie wszedliśmy to jego domu.
-o, Polak! - usłyszałem wołanie. Głos należał do Rzeszy.
-tak? - zjawiłem się w kuchni odpowiadając
-kiedy Ron wyjeżdża? - spytał się zwyczajnie.
-za dwa dni - odpowiedziałem spokojnie,. Następnie widząc brak reakcji ze strony mojego rozmówcy po prostu wyszłem z kuchni do Niemca rozmawiającego z lichtenstein'em na korytarzu.
-o, o co się pytał? - Niemcy przerwał rozmowę ze swoim młodszym bratem, gdy mnie zauważył
-o to, kiedy Ron wyjeżdża. Odpowiedziałem, że za dwa dni - wzruszyłem ramionami
-EJ, SŁUCHASZ MNIE?!? - wtrącił się zapomniany Lichtenstein, mając pretensję do Niemca
-taa, rozmawiałeś o "mega wkurzającym i głupim" nowym zadymiarzu, jak mu tam było... Czesław! - odpowiedział Niemiec
-Chester - poprawił Lichtenstein - a z resztą należy mu się. Czesław to dobre przezwisko.
Po chwili czyjś telefon zaczął dzwonić, a w pokoju rozległ się dźwięk "nokia arabic ringtone". To nie mój dzwonek, i też nie Niemca...
-wybaczcie, odbiorę - zaczął Lichtenstein, a następnie zaczął iść na górę - Luksemburg dzwoni.
Tak, Luksemburg jak zawsze. W ogóle to ciekawe, po co ojcu Rzeszy informacja o tym, kiedy Ron wyjeżdża?
-chodź, czas na nas - zaczepił mnie Niemcy - tu nie możemy niczego robić gdyż nie chcę, aby ojciec wiedział.
-co masz na myśli? - spytałem się
-dobrze wiesz co~ - odpowiedział. Tak jest, domyśliłem się. Jakby teraz tak na to spojrzeć, to z Niemca jest tak naprawdę niezły zboczuch... Nie wydawał się taki, gdy go poznałem. Cóż, pozory mylą.
***
Teraz rozdziały mogą pojawiać się rzadziej, gdyż znów jestem chora :(
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top