Rozdział 1
-Jadę do Londynu-powiedziałam stanowczo i narzuciłam na siebie skórzaną kurtkę.
-Annabeth uważam, że to nie jest dobry pomysł-powiedział mój psycholog.
-Zawsze lepszy niż zostanie tutaj. Tam zacznę nowe życie,wiesz? Mam już cały plan. Wynajmę sobie skromne mieszkanko, zacznę jakąś nową pracę-rozmarzyłam się.
-Ale nie zapomnisz-dodał przyglądając się moim dłoniom. Lekko drżały, blizny pozostały, ale umysł zawalczył o duszę.
-Nie zapomnę to prawda. Wiesz, wtedy na odwyku zdałam sobie sprawę, że to brzemię pozostanie, ale obiecałam sobie, że je ujarzmię i nie pozwolę nigdy więcej, aby kokaina nade mną zapanowała-powiedziałam dumna ze swojego największego osiągnięcia. W końcu wygrałam swoje życie.
-Przepiszę ci odpowiednie lekarstwa-powiedział lekarz pochylając się nad receptą.
**
Zaciągnęłam się londyńskim powietrzem i zamknęłam oczy. Czułam, że to miejsce odmieni moje życie, ale miałam nadzieję, że nie zrobi tego w tak okrutny sposób jak dwa lata wcześniej. Czym prędzej pognałam za tempem tego miejsca i złapałam taksówkę. Po dwudziestu minutach byłam już pod hotelem „Grand". Pokój był połączony z łazienką. Było tu całkiem przestronnie, a brzoskwiniowe ściany uspokajały swoją delikatnością. Na małym stoliczku obok łóżka postawiłam ramkę ze zdjęciem.
-To już dwa lata odkąd cię straciłam Ro- westchnęłam do fotografii. Położyłam się na łóżku i ze spokojem postawiłam sobie przed oczami te najcięższe dwadzieścia cztery miesiące mojego życia. Chciałam w ten sposób wyzwolić się od ukrywających się pod nimi strachu i słabości. I dałam radę, bo po moim policzku nie spłynęła ani jedna łza, a na twarzy nie pojawił się, ani jeden grymas bólu. Zupełnie tak jakbym przybrała na twarz maskę obojętności, bo wewnątrz wciąż cierpiałam.
**
Zaczęłam pracować w malutkiej cukierni, a uśmiech nie schodził z mojej twarzy przez cały dzień zajęć praktycznych. Szefowa była bardzo miłą kobietą.
-Ach, Annabeth, zapomniałam o jednym szczególe. Istotnym szczególe. Jest jeden bardzo ważny klient, do którego wypieki zawozimy osobiście. Wymagany odpowiedni strój-powiedziała.
-Ktoś bogaty czy może sam Rząd brytyjski?-rzuciłam uśmiechnięta.
-Tak-powiedziała poważnie.
-Co tak?-palnęłam nie rozumiejąc.
-Sam Rząd brytyjski-powtórzyła.
Szczęka opadła mi do samej podłogi. Nie wiem czy nie pogubiłam zębów.
**
Wysiadłam z taksówki i skierowałam się w stronę ogromnego budynku. Weszłam i spojrzałam pytająco po wszystkich ważnych osobistościach brytyjskich i zwykłych pracownikach.
-Co ja tu robię do cholery...
-Przepraszam, pani z cukierni?- zapytał jakiś szatyn w okularach.
-Tak, tak. Mam tutaj...
-Tędy proszę-przerwał mi i poprowadził w stronę grubych mahoniowych drzwi.
-Proszę zapukać i poczekać na pozwolenie.
-Oczywiście-powiedziałam do powietrza, bo facet zmył się szybciej niż pojawił.
Spociły mi się ręce ze zdenerwowania.
-Jejciu, jak ja nie lubię takich oficjalnych miejsc pełnych nowych ludzi-westchnęłam w myślach, ale szybko przypomniałam sobie, że na odwyku pozbyłam się uczuć. Cóż, stare nawyki wracają. Zapukałam i nim zdążyłam nabrać powietrza usłyszałam wściekłe „Czego znowu?!"
Weszłam do pomieszczenia i spojrzałam na wysokiego bruneta w szarym garniturze, który stał odwrócony w stronę dużego ekranu.
-Dzień dobry, tu ciasto jagodowe i magdalenki, nie chcielibyśmy przeszkadzać, ale w każdej chwili możemy zawrócić- powiedziałam ironizując trochę swoją wypowiedź. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mnie taksując wzrokiem.
-Nie jestem płatnym mordercą, pracuje w cukierni-powiedziałam niecierpliwie i położyłam pakunek na biurku. Nie znoszę tego wzroku, tak samo patrzyli na mnie w ośrodku.
-Holmes-wyciągnął dłoń w moją stronę.
-To imię czy nazwisko?-uśmiechnął się.
-Campbell-podałam mu dłoń.
-Jesteś nowa-zmrużył oczy przegryzając ciastko.
-Łatwo zauważyć, wiem. Nie przyzwyczaiłam się jeszcze do tego miejsca-odparłam. Do gabinetu wpadł jakiś mężczyzna i oznaczył swoją sprawę jako „tajną".
-Do widzenia-powiedziałam i odwróciłam się do wyjścia. Kiedy zamykałam drzwi usłyszałam coś jeszcze.
-Panno Campbell, niedrogie mieszkanie można wynająć na 221 Baker Street.
-Skąd..-cofnęłam się patrząc z niedowierzaniem.
-Wystaje Pani adres hotelu z torebki.
**
Po pracy ruszyłam na Baker Street. Widząc starszą kobietę nie dającą sobie rady z zakupami podbiegłam.
-Przepraszam, czy mogę Pani pomóc?-zapytałam uprzejmie.
-Byłabym wdzięczna-westchnęła i podała mi siatkę. Popatrzyłam na nią z uśmiechem i zabrałam trzy pozostałe.
-Johnowi przydałaby się taka dziewczyna jak ty-powiedziała cicho. Spojrzałam pytająco.
-Oh, to nie syn to...
-Facet, któremu wynajmuje pani mieszkanie-dokończyłam.
-Skąd wiesz?-zapytała zdziwiona.
-Dziś ktoś powiedział mi, że na 221 Baker Street można niedrogo wynająć jakiś kąt-powiedziałam z iskierką nadziei w głosie.
-Ah, tak, szukam jakiejś osoby, która byłaby zainteresowana- powiedziała wpuszczając mnie do budynku. Ustawiłam zakupy w kuchni na stoliku i zaczęłam wypytywać.
-Herbatki?
**
Po dwóch tygodniach wprowadziłam się do kawalerki.
-Masz ze sobą tylko jedną walizkę?-zapytała zdziwiona pani Hudson, kiedy weszłam do swojego pierwszego mieszkania w Londynie.
-Przyjechałam z daleka zacząć nowe życie, więc stare rzeczy wyrzuciłam-powiedziałam z uśmiechem rozglądając się po pokoju dziennym. Kawowa tapeta nadawała atmosferze w pokoju tajemniczości. Rozpakowałam swoje rzeczy i poszłam na obiecaną herbatkę do pani Hudson. Wesoło opowiadała mi o nieznośnych współlokatorach z góry. Detektyw-socjopata i goniący za nim doktorek wydawało mi się dziwnym połączeniem więzów przyjaźni, ale kilka sekund później przypomniałam sobie Ro i zrozumiałam, że takie relacje najwięcej znaczą. Na szczęście moja wyuczona obojętność i wewnętrzna siła nie pozwoliły mi się rozkleić. Nie dopuściłam żadnego grymasu czy gestu. Nadal śmiałam się razem z miłą staruszką i popijałam herbatę.
Tak trzymać Annabeth.
Nagle usłyszałyśmy kilkukrotny wystrzał z broni. Przeczulona na punkcie tego dźwięku popędziłam na górę i stanęłam przed zamkniętymi drzwiami, a pani Hudson lamentowała za moimi plecami. Wyciągnęłam swoją broń zza paska i kopnęłam drzwi.
-Czeeeść- wyziewałam i wchodząc do środka odbezpieczyłam broń.
-Kim jesteś?-zapytał niski blondyn.
-Damą, która przybiegła wybawić z opałów dwóch chłopów.
-Chyba rycerzy-powiedział brunet siedzący w fotelu. Trzymał broń i celował w nieszczęsną ścianę.
-Mężczyźni jedyne co mają w sobie z rycerzy to zakuty łeb-powiedziałam oschle zabezpieczając z powrotem broń i chowając za pasek. Baczne skanowanie jasnych oczu przeszyło moje ciało.
-Nie jestem płatnym mordercą, ty i twój brat macie jakieś dysfunkcje w relacjach z ludźmi-westchnęłam i podeszłam do blondyna.
-Campbell, nowa sąsiadka-powiedziałam podając rękę.
-Dr. John Watson-odparł ściskając moją dłoń. Podeszłam do bruneta i powiedziałam to samo pomijając uścisk grzecznościowy, bo wiem, że u socjopatów takie gesty są czymś obrzydliwym, odwróciłam się i ruszyłam w stronę drzwi, to był tylko fałszywy alarm.
-Co brałaś?-zapytał brunet. Odwróciłam się i po paru sekundach szybkiego analizowania sytuacji usiadłam na krześle stojącym przed fotelami, które zajmowali.
-To samo co ty-powiedziałam szczerząc się.
-A co brałem?-zapytał mrużąc oczy.
-Nie brałeś tylko bierzesz-poprawiłam go-kokaina.
Uniósł brwi.
-Cały czas ruszasz nogą i palcami u rąk, jesteś blady i niewyspany, bo męczy cię bezsenność, ponadto pociągasz nosem jakbyś miał katar, a rozszerzone źrenice są tylko dowodem-pochyliłam się i spojrzałam na dywan.
-Ja z tego wyszłam i tobie też to radzę-dodałam. Następnie opuściłam ich przytulne mieszkanko.
*******
Jest kilka ważnych spraw do wyjaśnienia:
-nie jestem profesjonalistką, popełniam błędy, a szczególnie powtórzenia (to moja zmora)
-Sherlockiem zaraziła mnie moja przyjaciółka 3 tygodnie temu i dopiero zaczęłam 4 sezon, więc no...nie jestem jeszcze tak bardzo obeznana
-miejsca, które będę podawać być może będą prawdziwe, a być może nie
-nie wiem, jak często będę dodawać rozdziały - w liceum jest dużo nauki, czasem po prostu nie mam czasu
Miłego czytania :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top