MISJA 15 - PRZEGRANY STRZELEC
Właśnie dlatego tyle zwlekałam z pisaniem Zmysłu Zabójcy - chciałam, żeby dopracowany i mam nadzieję, że się nie zawiedziecie całością. To miała być mroczniejsza, bardziej krwawa historia, której tak, jak ja, oddacie się całkowicie. Zaczynamy więc ten taniec ze śmiercią w kolejnej części? Jesteście gotowi?
Bo ja bardzo :P
"Toniemy nie dlatego, że się zanurzamy, ale dlatego, że pozostajemy pod wodą"
Paulo Coelho
Teraz...
Szum w głowie nie ustawał. Z każdą chwilą natężał się, przytłaczał. Obraz przed nim zamazywał się na tyle mocno, że czasami widział przed sobą nie półmrok baru, ale śnieg Syberii oraz ciemne, jeszcze nie farbowane na różowo włosy. Widział jedenastoletnią dziewczynkę, która trzymała swoje zimne palce na srebrzystym nożu z nutką satysfakcji w oczach. Jej uśmiech wtedy jeszcze można było uznać za szczery. Nawet, kiedy wbiła ostrze w pierwszą ofiarę robiła to z niezaprzeczalnym entuzjazmem. I skupieniem, które pomimo dorastania, dostrzegał przez kolejne lata.
Brunet opróżnił do końca szklankę rumu i z hukiem postawił ją ponownie na blacie. Barman spojrzał na niego w tym momencie z nieskrywanym grymasem, ale potulnie pojawił się przed klientem. W końcu to nie tak, że nie dostawał pieniędzy. Wręcz przeciwnie, dzisiaj mógł porządnie zarobić, ponieważ ten wcale mu nie skąpił, czasami płacąc solidny napiwek. Mimo tego barman z doświadczenia wiedział, że pijani obcy w tym miejscu przynosili tylko ze sobą kłopoty. Patrząc na ledwo siedzącego nieznajomego trudno było nie uznać, że ten wieczór nie może się dobrze dla niego skończyć. Szczególnie, że kręcił się w tym lokalu już za często, a gang, który przysiadywał w kącie, zaczynał się tym przybłędą interesować. Dymka nie lubił tutaj awantur, choć nie mógł im zapobiec.
Nalał kolejną szklankę rumu.
— Może powinieneś odpuścić i już więcej tu nie zaglądać — powiedział, spoglądając na ciemnowłosego. Mężczyzna miał bladą twarz, rzec można dość mroczną, gdy przysłaniały je ulizane, może lekko przetłuszczone, przydługie włosy, które niemal sięgały do ramion. I mimo że się staczał, nagle zerknął na Dymkę, jakby naprawdę kontaktował. Wziął konkretny łyk alkoholu i prychnął pod nosem.
— Nie lubicie obcych, rosyjskie ścierwa? — mruknął, ale tak głośno, że cały bar nagle zamilkł. Dymka niemal podskoczył, słysząc ten szorstki, ociekający jadem ton. Od razu też przeniósł spojrzenie na członków Róży, którzy właśnie podrywali się z miejsc, klnąc pod nosem na tego bezczelnego sukinsyna. Tym razem Dymka nie zamierzał ich powstrzymywać, bo i jego ubodły te słowa. Nikt nie miał prawa obrażać jego rodaków, nieważne jacy by nie byli.
Odsunął się, gdy Róża otoczyła niewzruszonego pijaka, udając, że ma do powycierania umyte szklanki. Kątem oka jednak przyglądał się jak Pietrow, dowódca całego tego zbiegowiska, nachyla się nad nieznajomym. Ten wciąż się lekko chwiał i Dymka wiedział, że krwi może być w tym przypadku niemało. Mężczyzna z tymi napaleńcami nie miał szans.
— Chyba nikt cię nie nauczył trzymać języka za zębami, co, kurwo? — zapytał z furią, a jego cera nagle przybrała czerwonego odcienia. Był zły i niewielkie światła w pomieszczeniu tylko uwydatniały jego żyłki na czole, które poruszały się niczym bijące serce. W dłoniach zalśnił nóż, który sunął do szyi bruneta.
Muzyka w tle ucichła. Sandra, kelnerka Dymki, zrobiła to na tyle umiejętnie, że niewielu zauważyło. Podeszła też do zastygłych dziewczyn przy jednym ze stolików, by panienki pocieszyć i zachęcić do wyjścia. Ich piski dochodziły niemal do Dymki, ale pierdolone damy się nie ruszyły. Jakby nie mogły się zdecydować czy targa nimi przerażenie, czy ciekawość, co się stanie.
Dymka naprawdę wolałby im tego oszczędzić, ale widocznie okazały się mądrzejsze od niego i Sandry. W takim razie już się nie zamierzał przejmować panienkami, choć nikomu nie życzyłby takich drastycznych widoków, które miały zaraz rozegrać się na oczach ich wszystkich. Dymka już za dużo tego w życiu widział.
Gdy końcówka noża niemal zahaczyła o tętnice, nieznajomy się odezwał, ale tym razem wcale nie po angielsku. Nie, Dymka zapowietrzył się z wrażenia, gdy usłyszał swój język z tak płynnym, głębokim akcentem.
— Nie mam powodu, by go trzymać. A kurwę to sobie możesz znaleźć na ulicy, choć wątpię żeby jakaś skusiła się na tę twoją przebrzydłą mordę, nawet za dwieście milionów rubli, Pietrow.
Dymka zapowietrzył się z wrażenia. Trzymana przez niego szklanka prawie osunęła mu się na ziemię, jednak udało mu się w ostatniej chwili ją przytrzymać. Nie wiedział, czy to zaskoczenie wynikało z tego, że facet ośmielił się to powiedzieć i napił się, mając wciąż nóż przy krtani, czy dlatego, że znał imię gangstera. Czyżby jednak orientował się kto tutaj rządził?
— I odsuń się, bo śmierdzisz — dodał zimno.
Dymka wiedział, że to przesądziło o jego życiu. Niemal oczami wyobraźni widział jak nóż wbija się płynnie w bladą skórę przybysza, a ludzie Pietrowa skandują na to z gwałtownością wielkich labradorów. Niemniej nie dostał tego, ani tym bardziej nie usłyszał.
To, co się zdarzyło, Dymka mógł opisać jako niebywałe i mrożące krew w żyłach. Facet w zawrotnym, niemal nieludzko szybkim tempie wyrwał nóż z silnych łap i wbił w tę samą, wielką rękę kraniec ledwo zdobytego narzędzia, tym samym przywierając ją do dębowego blatu. Potem odwrócił się, popchnął jednego z ludzi Pietrowa na drugiego, podciął, chyba Gacusiowi, nogę, po czym dokończył to, co zaczął z Pietrowem. Wyciągnął nóż z jego dłoni, walnął go pięścią w nos, a nóż wyrzucił w podnoszącego się osiłka. Prosto w jego lewą pierś, potem zaś znów nachylił się nad staczającym się na krześle Pietorowem i Dymka dostrzegł, że nieznajomy owinął sobie wokół jego szyi szalik, który sam Pietrow nosił. Zacisnął go na tyle mocno, że Dymka usłyszał zgrzyt. Pietrow stał się siny, pijaczyna go wypuścił, po czym brutalnie przekrzywił głowę przedstawiciela Róży, łamiąc mu kręgosłup. Ostatniemu z bandy poderżnął gardło.
— Wybacz — powiedział mężczyzna na samym końcu. Dymka dopiero po chwili zrozumiał, że to do niego skierował przeprosiny. Może miał na myśli ten bałagan, albo niechcianą bójkę?
Dymka był w błędzie, co zrozumiał, gdy mężczyzna wyciągnął spluwę i wykonał pięć celnych strzałów. Najpierw zabił te płaczące przy stoliku panienki, potem jego ulubioną kelnerkę Sandrę, jego drugiego pracownika Victora, a następnie lufa skierowała się prosto na barmana. Dymka chciał powiedzieć cokolwiek, żeby powstrzymać szybującą w jego stronę kulę, ale na to było stanowczo zbyt późno.
Uchiha stał tak jeszcze chwilę, na środku parkietu z wciąż gotową do zadania strzału bronią. Powoli skierowała się pomiędzy balustrady, gdzie na samotnym krześle siedział zakapturzony osobnik. Teraz, jakby nie przejmował się swoim położeniem, wyciągnął zapałki i rozpalił jedną z cichym, nagłym sykiem, by podpalić papierosa. Zaciągnął się nikotyną, odchylając się na tym niewygodnym siedzeniu.
— Czego chcesz? — zapytał brunet, nadal do niego mierząc.
— Szukam Pantery — padła znudzona odpowiedź. — Wiesz, gdzie ją znajdę?
— Pantera już nie istnieje — stwierdził Sasuke zimno. Schował przy tym broń do kieszeni grubego płaszcza, uznając że jednak nie była mu już potrzebna. Odwrócił się w stronę frontowych drzwi z zamiarem wyjścia na chłodne powietrze, gdzie śnieg nieprzerywanie sypał.
— Nie uciekniesz przed tym, kim jesteś — oznajmił zakapturzony. — Możesz próbować, ale i tak cię w końcu dorwą, jak wszystkich dotychczas. Walka jest lepszą perspektywą niż myślisz. Walką coś wskórasz.
— Nie uciekam, przyczajam się — zaznaczył Sasuke. Nacisnął klamkę, ale po tym zastygł w miejscu. — Interesuje mnie tylko Lis, agencja już i tak nie istnieje.
— Niekoniecznie. Jest pewna osoba... która liczy na spotkanie z tobą.
Zakapturzony wstał i podszedł do Uchihy na tyle, by ten mógł zobaczyć wreszcie jego ostre rysy twarzy, skrywające się pod cieniem. Wąskie oczy patrzyły wnikliwie na bruneta, jakby chciały odnaleźć w nim skrawek zainteresowania. Ale widział tam tylko wyuczoną obojętność.
— Liczy, że jednak przyjdziesz na spotkanie. Może ci pomóc w odnalezieniu Lisa i odwetu na Alvarez.
— Dlaczego miałbym się niby zgodzić?
— Ponieważ — rzekł pewnie, wydmuchując dym — potrzebujesz partnerów, by cokolwiek zrobić. Zdolności to nie wszystko, Uchiha. Samotnie nigdzie nie zajdziesz, dlatego rozważ to. I tak nie masz nic do stracenia, nieprawdaż?
— Ja zresztą też mogę cię zapewnić, że zjawię się, gdy mnie będziesz potrzebował. Jednemu Uchisze już raz odmówiłem, ale dwa razy podobno nie popełnia się tego samego błędu. Zjawię się, tyle mogę obiecać.
— Czemu teraz nie pomożesz? — zapytał podchwytliwe Sasuke. — Czyżby wielki Alfa bał się śmierci?
— Nie, Uchiha. Ja po prostu nie nadaję się do tych wszystkich grubszych spraw. Nie jestem od myślenia, jestem od strzelania. I śledzenia, to akurat mi wychodzi aż nadto dobrze. Poza tym ktoś musi się nie wychylać, w razie czego...
— W razie czego będziesz mógł mnie pochować? — zaszydził Uchiha. — Nie trudź się, nie potrzebuję grobu. Potrzebuję tylko sposobności, by wykopać go komuś innemu. W każdym razie, kto o mnie pyta?
Kisame uśmiechnął się kącikiem ust.
— Skorpion wkrótce cię odwiedzi — powiedział, a przez lico Uchihy przemknęło lekkie zaskoczenie. Ostatecznie jednak szybko zniknęło. Sasuke w końcu otworzył drzwi, a rześki wiatr natychmiast na nich naparł.
— Może mnie odwiedzić, ale to nie znaczy, że się zgodzę. — Po tych słowach Sasuke Uchiha wyszedł z baru, pozostawiając za sobą drugiego byłego zabójcę. Drzwi z powrotem się zatrzasnęły, a półmrok na powrót wtargnął do środka. Kisame miał spojrzenie, które oznaczało głębokie zadumanie. Myślał o Itachim, który zadzwonił do niego z ostatnią prośbą. Wierzył, że zdoła ją spełnić, choćby miał na szali postawić własne życie. Tyle przynajmniej mógł zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top