MISJA 24 - LIKWIDACJA
No to lecimy dalej ;)
"Myśliwy czasem staje się zwierzyną, zwłaszcza gdy powieje przeciwny wiatr."
Andrzej Majewski
Wpuszczenie Karin do jaskini węży było naprawdę dobrym posunięciem. Uwielbiała bawić się bez ograniczeń, kiedy szczęk łamiących kości oznaczał przewagę nad wrogiem. Kiedy krew brudziła każdy milimetr podłogi, czasami w półmroku bardziej przypominając błoto niż posokę. Krzyki i jęki wzbudzały w niej przyjemność, która tylko popychała ją do przodu. Wydawała się być przez to bezwzględną, pozbawioną pana bestią.
To zapewne tego bała się jej druga strona. Brutalności, poczucia satysfakcji, gdy przeciwnicy padali jeden za drugim. Skorpion był niesamowicie szybki i precyzyjny. Oczywiście dyszał w międzyczasie, mięśnie mu ostro pulsowały bólem, a pot perlił się na purpurowym czole, ponieważ długi czas minął odkąd prowadził prawdziwą potyczkę z kimkolwiek. Jednak na całe szczęście ciało pamiętało mordercze treningi Orochimaru. Działało, rzec można, instynktownie.
Imponowało jej, że wrogowie to niedoszli dezerterzy. To znaczyło, że dorównywali jej umiejętnościami, jednak ciągłe wybuchy na tyle rozpraszały tę bandę, że tracili opanowanie na rzecz strachu. Pewnie tak długo mając przewagę, nie sądzili, że ktokolwiek może im pokrzyżować plany. Niemniej tak się stało. I Karin oczywiście rozkoszowała się upadkiem wroga. Tym, jak szybko stali się bezbronnymi owieczkami.
Sztylet w jej dłoniach lśnił, kiedy przedzierała się przez duszący dym. Lalkarz postarał się, by wybuchy nie ustępowały. Przez okna na parterze dorzucał kolejne granaty. Wraz z Suigetsu mieli oczyszczać drogę Skorpionowi, gdy ten pozbywał się napastników w tej części domu i odcinał im drogę ucieczki. Na chwilę obecną i tak większa liczba agentów przebywała na górze, nie wychylając się w ogóle z bezpiecznej przystani. Zapewne wszyscy, którzy jeszcze dychali, osłaniali własnym ciałem pieprzoną Alvarez.
Karin pomyślała, podrzynając kolejne gardło, że chciałaby zobaczyć w tym momencie minę kobiety. Co na niej teraz się malowało? Jawne przerażenie, czy może idealna maska spokoju, którą jednak szybko można było zedrzeć? To nurtujące pytanie nie ostało na długo. Nie, gdy trzech agencików wybyło zza drzwi i zaczęło strzelać.
Przywarła gwałtownie do ściany, unikając mknących śmiercionośnych kul. Sama przy udzie miała przypięty pistolet, ale sztylet zdawał się być poniekąd wyzwaniem w tych okolicznościach, a to z kolei sprawiało, że Karin poddawała się choremu szaleństwu jeszcze bardziej. Głuche bicie serca i unosząca się w spazmach klatka piersiowa, gdy wiedziała, że napastnicy są coraz bliżej, doprowadzały ją niemal do euforii. To było cudowne, iście wyzwalające uczucie.
Usłyszała, że jeden z nich przeładowuje broń. Przykucnęła i ruszyła przez dym, który osłaniał jej kruchą sylwetkę. Dobyła do mężczyzny, na co ten szarpnął się, kiedy zaszła go od tyłu i wbiła mu sztylet w jądra. Żeby nie krzyknął, drugą ręką zatkała mu sprawnie usta. Nie mrugnęła okiem, gdy ją ugryzł, a krew przedarła się przez złączone knykcie.
Zostawiła tak wbite ostrze i dłonią dobyła do dłoni poszkodowanego, w której trzymał spluwę. Szybko pokierowała nią i oddała dwa, precyzyjne strzały. Jej oczy błyszczały z ekscytacji, pobrudzona sadzą twarz przy tym wydawała się być znacznie młodsza. Włosy, zebrane w kitkę, teraz trochę się rozpadły, przez co kręcone kosmyki opadały na to intrygujące oblicze.
Gdyby ktoś zapytał w tym momencie, jak wyglądał Skorpion, natychmiast dostałby odpowiedź, że jak piękny anioł śmierci. Taki, którego lepiej było nie spotkać na swojej drodze.
***
Nie wszystkie elementy w planie Uchihy Sui rozumiał. Na przykład tego, po co były mu dwa samochody. Jeden użyczył Kisame, który musiał na czas osłonić szarowłosego. Ale ten drugi? Czyżby chciał po tym wszystkim szybko wziąć nogi za pas? Suigetsu nie był tego pewny, ale to wydawało mu się racjonalnym wyjściem, szczególnie, że cały plan kończył się na spotkaniu z Alvarez.
I pomyśleć, że teoretycznie wszystko poszło tak, jak Uchiha obmyślił. Poniekąd, w każdym razie. Jeden szczegół się nie zgadzał — to właśnie Suigetsu do niego należał. Miał według tego, co było wcześniej omówione, właśnie pomagać Kankuro w rzucaniu tych przeklętych granatów.
Jednak akuratnie pożyczył, zdecydowanie na czas nieokreślony, to drugie auto. Kilka przecznic dalej zaparkował, pomiędzy innymi samochodami, na jakimś mało oświetlonym parkingu. Nie zgasił jednakże świateł. Przyglądał się otoczeniu, nie spokojnym, tutejszym domostwom, a patrzył w dal, gdzie widział pasma czerwieni, świadczące o wciąż gaszonym pożarze. Potem przeniósł wzrok na delikatny dym, unoszący się z posiadłości Alvarez. Nie słychać było istotnie huków przez te nieustępliwe syreny. Poza tym, co zadziwiające, nagle też dojrzał liczne auta, które minęły go, przekraczając zdecydowanie dozwoloną prędkość. Sui zmarszczył brwi, ale zainteresowanie tym faktem jakoś szybko minęło, a dokładnie wtedy, gdy ujrzał czarny motor.
Zdawało się, że nie zamierzał się zatrzymać, ale potem kierowca zauważył go i gwałtownie zahamował.
Ściągnął kask. Rozejrzał się na boki i podszedł do samochodu. Z dozą zawahania wszedł do środka, zatrzaskując drzwi za sobą. Naruto, siedzący tuż obok niego, po tak długim czasie, wydawał się być niemal abstrakcją.
— Żyjesz — mruknął Uzumaki, choć Sui zauważył w tylnym lusterku, że mimo ulgi w głosie przyjaciela, jego ręka muska kieszeni spodni.
— Żyję i nie musisz się obawiać. Jestem po twojej stronie, wciąż — zaznaczył zirytowany. — Po tym wszystkim, powinieneś to wiedzieć.
— Wybacz — mruknął bez skruchy Naruto, w końcu osuwając dłoń od skrytej broni. Przymknął powieki i odchylił głowę na oparciu siedzenia. — Nie mogłem być tego pewien, szczególnie, że nie spodziewałem się, iż cię zgarną. Miałeś zniknąć, po tej całej akcji, ale widocznie nie wszystko poszło tak gładko... Pieprzony Uchiha.
Suigetsu uważniej przyjrzał się blondynowi. Chociaż on sam nie wyglądał w tej chwili na zbytnio ogarniętego, co widać było po brudzie na twarzy i ubraniach, czy czuć po intensywnym przepoceniu, to mężczyzna zdawał się być w jeszcze gorszym stanie. Zdecydowanie spotkanie z Uchihą, bo przypuszczał, że to jego dzieło, nie należało do zbyt czułych.
— Ledwo udało ci się przed nim uciec? — zapytał Sui, unosząc brew w geście zainteresowania.
— Ta — oschle skwitował Naruto, na powrót otwierając oczy. Błękitne tęczówki natychmiast odnalazły spojrzenie partnera. Między nimi pojawiła się nić porozumienia. — W końcu to mam, ale nie rozszyfrowano danych. Jestem w kropce, musimy poszukać jakiegoś hakera, kogokolwiek, kto będzie na poziome Harun... na dostatecznym poziomie.
Odchrząknięcie, jak i przejęzyczenie, nie uszło uwadze Suigestu. Dlatego odwrócił się do blondyna i położył dłoń na jego barku. Mocno zacisnął knykcie. Po raz pierwszy na jego twarzy widoczna była prawdziwa powaga i jawny smutek.
— Nie jesteś sam, Naru. Razem rozpętaliśmy piekło i razem je przejdziemy. Uda nam się, wierzę w to. Poświęciłeś tak dużo dla tej sprawy, że nie widzę innego wyjścia.
Naruto pokiwał machinalnie głową, wyciągając pendrive'a z kieszeni koszuli. Obrócił srebrny przedmiot kilka razy pomiędzy palcami. Jego wzrok ociekał zimnem.
— Po tym wszystkim, nie ma już odwrotu — oświadczył. — Jedyne czego teraz się obawiam to to, że okłamano nas i on naprawdę nie żyje. Co wtedy, Sui? Myślałeś o tym?
— Już raz przechodziliśmy tę rozmowę, pamiętasz? — parsknął Hozuki, jakby naprawdę go to bawiło. — Odpowiedziałem ci, że jestem w stanie zaryzykować życiem, żeby pozbyć się tych cholernych koszmarów. A ty, co jesteś w stanie?
— Wszystko — odpowiedział natychmiast Naruto. — Spieprzyliśmy wtedy, gdybyśmy wiedzieli... Gdybyśmy wiedzieli, nigdy nie pozwoliłbym na taki obrót spraw. Jeśli go znajdziemy...
— Będziesz w stanie go zabić? — dodał Sui. — Mam nadzieję, że tak, bo ja chyba się tego nie podejmę... Nie wyobrażam sobie, żeby...
— Będę w stanie, jeśli zajdzie potrzeba — przerwał mu bez wahania. — Ruszaj, Sui, musimy się zbierać. I znaleźć hakera.
***
Została ich ósemka. Ta rzeź zlikwidowała niemalże wszystkich podwładnych Alvarez, którym tak dobrze płaciła. Gdyby miała przemyśleć jak to się stało, to dalej miałaby pustkę w głowie. Ten nagły chaos zdał się jej piętą achillesową. Agenci panikowali tak, jak ona. Wybuchy pogarszały i tak tragiczny stan, w którym wszyscy trwali. Błędem Alvarez, teraz to wiedziała, było zbagatelizowanie Uchihy. Myślała, że po tym wszystkim będzie sam. Że wybiła każdego, kto mógł go wesprzeć. Dlatego... tak, cholernie nie rozumiała.
Jej dłonie drżały, gdy kierowała spluwę na drzwi pomieszczenia. Agenci, którzy ją otaczali, również powielali tę pozycję.
Musiała przyznać, że trochę jej się chwiało, gdy tak stała. Wódka, którą niedawno wypiła, by nabrać odwagi, zapewne robiła swoje. Może dlatego, gdy usłyszała pukanie, nie zauważyła jak Adam nagle podchodzi do niej od tyłu. Jego spluwa musnęła jej warg, kiedy ją objął.
Szarpnęła się natychmiast.
— Co do chuja?! — warknęła.
— Cicho — mruknął sucho. — Harris, podjedź do drzwi i je powoli otwórz.
Harris mimo że zaskoczony, usłuchał Adama.
— Nie będziemy strzelać, oddamy wam Alvarez, jeśli zostawicie nas przy życiu! — krzyknął Adam, gdy w wejściu ukazała się czyjaś przyciemniona postać. Dopiero gdy nieznajomy zrobił krok, zobaczyli sylwetkę, dobrze zbudowanego mężczyzny. I choć sama jego postura robiła wrażenie, to tym, co najbardziej przykuwało uwagę była twarz. Blada, gdzieniegdzie pobrudzona krwią i niezwykle zimna. Oczy zaś nawet z tej odległości dostrzec można było, że ociekały intensywną, mroczną czernią. Adam miała wrażenie, że właśnie ujrzał samego diabła. I to było ostatnie, co pomyślał, nim brunet strzelił.
Siedem. Oddał siedem, szybkich strzałów. Bez wahania, bez jakichkolwiek wątpliwości, jakby wcześniejsza propozycja nie padła.
A potem nonszalanckim krokiem ruszył w stronę Alvarez, która wypuściła broń z dłoni i potykając się, siadła na fotelu. Obok swoich nóg miała zupełnie nieostygnięte ciało Adama. Jednak szybko przestała się tym interesować, ponieważ właśnie za Uchihą zobaczyła innych przybyłych. Jedną, czerwonowłosą kobietę i jakiegoś solidnego faceta z tatuażami, który posiadał, dopięte do morowych spodni, spore ilości granatów.
— Mówiłaś, że stracę wszystko, ale pomyliłaś się. Nie straciłem życia i to właśnie cię zgubiło — oświadczył Sasuke, podchodząc do niej. Patrzyli na siebie z jawną intensywnością.
Nagle tę pozorną ciszę przerwało głośniejsze wycie syren. Tym razem nie pożarowych, a zdawało się, że policyjnych.
— Chyba musimy się zbierać — odezwał się w słuchawce Alfa, który obserwował otoczenie na dworze. — Niedługo zjawią się tutaj gliny.
— Spokojnie, to nasi ludzie.
Choć to był głos męski, nie należał wcale do Sasuke, czy chociażby Kankuro. Nie, to zdanie wypowiedział mężczyzna, który płynnym krokiem wszedł do pokoju.
Wszyscy, oprócz nieporuszonego Uchihy, spojrzeli w jego stronę z jawnym niedowierzaniem. Długie, brązowe włosy i ciemne okulary na spiczastym nosie nie można było pomylić z nikim innym. Zresztą cała ta szczupła, zwinna sylwetka mówiła z kim miało się do czynienia.
Orochimaru ściągnął płynnym ruchem okulary, ukazując tym samym swoje zwężone, lśniące zadowoleniem oczyska.
— Witaj, Anko — zasyczał Wąż w stronę Alvarez. Potem rozsiadł się wygodnie na drugim fotelu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top