I. Szwajcarskie wakacje
Klara obudziła się w ramionach męża i spojrzała na niego, przywołując na twarz uśmiech. Ciemne loki Franza, nieco już przerzedzone, łaskotały ją w twarz. W pokoju panował chłód, ale ciepło bijące od jego ciała grzało ją mocno, sprawiając, że nie miała jeszcze ochoty wstawać. Najchętniej spędziłaby tak całe popołudnie.
Wtuliła się w męża i spojrzała na zegar. Wybijał siódmą trzydzieści. Zazwyczaj o tej porze była już dawno na nogach, ale na wakacjach mogła sobie pozwolić na dłuższy sen. Dzieci jeszcze nie wstały, więc należało z tego skorzystać.
Wtem usłyszała cichy pomruk Franza. Mężczyzna otworzył powoli swoje ciemne jak kawa oczy i obdarzył ją pełnym czułości spojrzeniem. Jego ręka znalazła się na ramieniu żony i pogładziła je delikatnie.
— Dzień dobry, Kläri — wyszeptał swoim niskim głosem, na co przez jej ciało przeszła fala przyjemnej ekscytacji.
— Dzień dobry, Franzl. — Zaśmiała się.
Wiedziała, jak nie lubił tego zdrobnienia. Franz tylko zmarszczył brew i pocałował ją krótko. Lubiła, kiedy ją tak witał, choć niestety nie zdarzało się to często, bo rano miał w zwyczaju wstawać tak późno, jak tylko się dało, i w biegu wyprawiać się do szkoły. Zawsze mówiła mu, że powinien wstawać wcześniej, ale jego natury najwyraźniej nie dało się już zmienić.
— Dzieci jeszcze śpią? — zapytał, przesuwając dłoń na jej policzek.
— Najwyraźniej.
— O której jest ten występ Edwarda?
— O dziewiętnastej. Mam nadzieję, że Genewa przyjmie go z ogromną serdecznością.
— Na pewno. Ach, chciałbym już wrócić do domu. Nie powinienem zostawiać szkoły na samym początku roku.
— Nie martw się, Otto na pewno dopilnuje wszystkich formalności, a inni nauczyciele cię zastąpią.
Franz chciał coś odrzec, ale w tej chwili drzwi do sypialni otwarły się z hukiem. Dwójka dzieci ubranych w bielutkie koszule wbiegła do środka i wskoczyła na łóżko. Ich zdrowe, rumiane twarzyczki tryskały radością. Wepchały się między rodziców i uśmiechnęły się, ogromnie z siebie zadowolone. Klara i Franz tylko pokręcili głowami z dezaprobatą.
— Tatusiu, tatusiu, pójdziemy dzisiaj na stragany? Proszę cię, tatku! — błagał ciemnowłosy chłopczyk.
— Pytaj mamę, Karlu.
— Mamusiu, mamusiu! Proszę! — zaczął natarcie na Klarę. — Ja muszę dostać tę zabawkę, którą ostatnio widziałem! Kuzynowi Fritzowi wyjdą oczy z zazdrości!
Rodzice roześmiali się głośno.
— Czy wy kiedyś przestaniecie konkurować?
— Nie! — odparł Karl.
— Mamusiu, a ja chcę takie korale, jakie ma kuzynka Alina! — krzyknęła mała jasnowłosa dziewczynka, która wtulała się mocno w ramię Franza.
Ojciec przyciągnął ją do siebie i złożył na czole córeczki pełen miłości pocałunek, na co dziewczynka westchnęła z zadowoleniem.
— Tata ci kupi, Luiso — wyszeptał Franz.
— Dziękuję, tatusiu!
Klara pokręciła głową. Luisa i Karl prowadzili nieustanną rywalizację z Aliną i Friedrichem, dziećmi Ottona i Wiktorii. Co dostali mali Altenburgowie, musieli zdobyć i Weberowie, a co mieli Weberowie, od razu chcieli Altenburgowie.
Klara lubiła te rodzinne przekomarzanki i żarty, w które często włączała się babcia Belle, uwielbiająca rozpieszczać swoje prawnuki. Choć miała jeszcze kilkoro wnucząt, z których wszyscy prócz Katrin doczekali się już dzieci, to właśnie potomstwo Klary i Ottona uwielbiała najbardziej. Klarę bardzo to cieszyło, bo mogła czasem zostać sama w domu i odetchnąć, gdy babcia zabierała dzieci do siebie. Dzięki temu jeszcze nie zwariowała.
*
Sobotnie popołudnie w Genewie, choć piękne, zdecydowanie nie podobało się Klarze. Nie miała nic przeciwko słońcu, które delikatnie przygrzewało, sprawiając, że po jej ciele rozlewały się fale ciepła, ani wietrzykowi bawiącemu się połami jej kremowej sukni i wełnianego płaszczyka. Nie mogła za to znieść ogromnego tłoku panującego w centrum miasta. Ludzie zmęczeni całotygodniową pracą wylęgli na ulice i spacerowali po nich ze swymi dziećmi, ukochanymi i przyjaciółmi niemiłosiernie krzycząc. Ich śmiechy i rozmowy, odgłos końskich kopyt stąpających po bruku, nawoływania gazeciarzy i jęki nędzarzy błagających o jałmużnę mieszały się w wielki obłok hałasu, który unosił się nad miastem i sprawiał, że przechodzący nie mogli usłyszeć własnych myśli.
Klara próbowała się na czymkolwiek skupić, ale nie potrafiła. Hałas wdzierał się do jej głowy, jakby był gwoździem wbijanym przez wyjątkowo okrutnego oprawcę w jej potylicę. Trzymała Franza za ramię, nie chcąc, by się od niej oddalił, a drugą dłoń podała synkowi. Franz niósł zaś na rękach Luisę, która tuliła do siebie swoją maskotkę i szeptała coś do ojca.
— Mamusiu, jestem potwornie zmęczony! — krzyknął Karl.
Klara westchnęła. Oczywiście. Dzieci męczył nawet króciutki, przyjemny spacer. Uwielbiała zwiedzać, ale z nimi niemal nie było to możliwe.
— Za chwilę pójdziemy do hotelu, synku, już niedaleko.
— A czy zobaczymy cesarzową? — zapytała Luisa.
— To wątpliwe, córeczko — odparła matka.
Odkąd w mieście gruchnęła wieść, że w hotelu Beau-Rivage, w którym się zatrzymali, przebywa również cesarzowa Elżbieta, mała Luisa wciąż pytała, czy w końcu ją zobaczy i czy będzie mogła powiedzieć jej, jak bardzo ją podziwia. Klara nie rozumiała fascynacji córki postacią cesarzowej, co więcej mierziła ją ona. Elżbieta zupełnie nie zasługiwała na czyjkolwiek podziw. Ciągle tylko gdzieś wyjeżdżała, a w Wiedniu przebywała od święta, do tego ani trochę nie angażowała się w sprawy swoich poddanych, co Klara uważała za obowiązek monarchini.
— A kiedy wrócimy do domu? — Karl spojrzał na matkę z nadzieją.
Klara wiedziała, że skoro dostał już swoje wymarzone pudełko ołowianych żołnierzyków, chłopiec na powrót stanie się niegrzeczny i niecierpliwy. Musiał przecież jak najszybciej pochwalić się nimi przed Fritzem.
— Niedługo, skarbie. Jesteśmy tu przecież od dwóch dni, a jeszcze tyle zostało nam do zwiedzenia! — rzekł Franz. — Ja i mama pójdziemy dziś do opery na występ wuja Edwarda, jutro jeszcze pospacerujemy po mieście i może zrobimy jakieś zakupy, a potem mamusia chciała popłynąć na kilka dni do Montreaux.
— Ale po co... — jęknął chłopczyk. — Nie możemy już wrócić do Wiednia? Tu jest tak okropnie! Przecież wszyscy tu mówią w tym ohydnym francuskim!
— Słońce, musisz dobrze mówić po francusku, więc powinieneś przebywać tu jak najwięcej i osłuchać się z językiem — odparła poważnie Klara. — Poza tym, skoro tatuś uczy inne dzieci francuskiego, to ty powinieneś znać go wręcz perfekcyjnie.
— Ale ja nie chcę!
— Nie awanturuj się, Karl. Kiedy będziesz dorosły, będziesz sam decydował o tym, gdzie przebywasz, ale na razie masz się słuchać nas.
— Przepraszam... — jęknął chłopczyk.
Klara czasem miała już dość syna. Nie wiedziała, po kim był taki grymaśny. Chyba po babci Belle, choć nie mogła tego stwierdzić na pewno. Do tego dochodziło rozpuszczenie go przez Franza. Gdyby to zależało tylko od niej, trzymałaby dzieci krótko i chowała je surowo, choć z dozą czułości. Franz jednak uważał, że w relacji z dziećmi powinna przeważać dobroć, psuł więc Luisę i Karla na wszelkie możliwe sposoby.
Odetchnęła z ulgą, widząc z daleka Mauzoleum księcia Brunszwiku znajdujące się przy bulwarze Mont-Blanc, przy którym stał też ich hotel. Spojrzała na Jezioro Genewskie i westchnęła. Jego czyste, krystaliczne wody przypominały jej górskie potoki w ukochanym majątku w Stams. Widoczne z daleka góry pokryte zielonymi połaciami traw karmiły jej oczy swą soczystą zielenią. Gdyby nie nieprzyjemny zapach dmący od jeziora uznałaby to miejsce za bajkowo wręcz piękne. Gdyby tylko ten odór stąd wywietrzał...
Mauzoleum również mogłoby zniknąć. Nigdy się jej nie podobało. Chociaż lubiła architekturę gotycką, to wieżyczki budowli kojarzyły się jej zawsze z ostrymi zębami potwora, który chciał pożreć piękne miasto.
Wtem rozległy się głośne krzyki. Klara chciała je zignorować, ale po chwili stały się zbyt przerażające, by mogła udawać, że nie istnieją. Tumult stał się nie do zniesienia. Ludzie krzyczeli głośno, jęczeli, jakby ktoś obdzierał ich ze skóry, zanosili się szlochem lub wrzeszczeli. A to wszystko na bulwarze tuż przed ich hotelem.
Przeszył ją dreszcz. Widziała coraz wyraźniej bezwładną masę ludzi, którzy plątali się po bulwarze, panikując. Zdawało się jej, że niemal widzi ich pełne przerażenia twarze i puste oczy, które próbują znaleźć kogoś, kto im pomoże.
Spojrzała z niepokojem na Franza. I on wyglądał na przestraszonego. Rozglądał się dookoła, próbując pojąć, co właśnie się działo, i mocno przyciskał do siebie córeczkę.
— Cesarzowa zamordowana! Zamordowana! — krzyknął ktoś nagle.
Klara stanęła jak wryta i wpatrzyła się pusto w przestrzeń. Zdawało się jej, że trwa w dziwnym śnie, że to, co się wokół niej działo, nie jest rzeczywiste.
— Tatusiu, tatusiu, co się dzieje? — Luisa rozglądała się dookoła rozgorączkowana.
— Spokojnie, kochanie, wszystko dobrze — szepnął Franz.
Klara spojrzała na synka pokrzepiająco i pogładziła jego rączkę. Karl patrzył to na nią, to na Franza oczyma szerokimi z przerażenia i drżał. Ścisnęła jego dłoń jeszcze mocniej, by się nie bał.
Wtem jak grom uderzyła ją przerażająca myśl. Morderca tu był. Mógł zrobić im krzywdę. Spojrzała na Franza. Czuła, że myślał o tym samym. Pociągnął ją za rękę w stronę Rue des Alpes i skręcił w wąską uliczkę. Krzyki dobiegały ich ze wszystkich stron, trwożąc serca całej rodziny.
— Tatusiu, czemu idziemy jakąś dziwną uliczką? — zapłakała Lulu. — I dlaczego ci ludzie krzyczą, że cesarzowa nie żyje? To nieprawda! Ona jest taka cudowna, nie mogło się jej nic stać!
— Lulu, nie krzycz teraz, proszę cię. Pomówimy w hotelu — rzekł ojciec.
— Tato, tato, ja nie zniosę dłużej tego hałasu! Boję się! — jęknął Karl.
Klara przycisnęła synka mocniej do siebie i pogładziła go uspokajająco po włosach. Serce drżało jej ze strachu, a na czoło i plecy wystąpił pot. Czuła się coraz gorzej. Miała nadzieję, że ten koszmar zaraz się skończy. Co rusz zerkała na Franza, mając nadzieję, że jego spojrzenie doda jej otuchy, lecz on tylko parł do przodu, trzymając małą Luisę. Drugą ręką ściskał jej nadgarstek tak mocno, że zdawało się jej, że dłoń zaraz jej odpadnie od reszty ciała. Kiedy w końcu dotarli do hotelu, jedna rzecz była pewna — muszą wyjechać stąd jeszcze dziś.
*
— Boże, Franz, mam nadzieję, że Adrienne się na mnie nie obrazi — jęknęła Klara, wbijając spojrzenie w okno.
Dzieci spały już w wagonie sypialnianym, lecz oni nie mieli ochoty na sen. Żadne z nich nie potrafiło zmrużyć oka, zbyt przygnębione tym, co się wydarzyło.
Śmierć cesarzowej zbytnio jej nie obeszła, lecz Klara martwiła się o to, że sama mogła paść ofiarą jeśli nie zamachu, to panicznego lęku tłumu, który stratowałby ją, uciekając w pospiechu z placu. I chociaż była już bezpieczna, wciąż nie mogła pozbyć się myśli o tym, co mogło się wydarzyć.
— Przecież przez telefon była bardzo miła. No i Adrienne to mądra kobieta, na pewno zrozumie. Poza tym Edward ma później wrócić z tym programem do Wiednia, prawda?
— Tak.
— No to zobaczymy go tam — odparł miękko Franz i przycisnął ją do siebie.
Cieszyła się, że mieli cały przedział dla siebie. Inaczej ludzie zbesztaliby ich za sianie zgorszenia, nawet jeśli tulenie się nie było niczym złym. Położyła więc głowę na piersi męża i pozwoliła, by ucałował ją czule. Strach wciąż nie opuszczał Klary, ale jego obecność wpływała na nią kojąco.
— Nie jest ci przykro, że już wyjeżdżamy? — zapytała.
— Trochę tak — odparł. — Chciałem jeszcze trochę pozwiedzać miasto i obejrzeć kilka miejsc dokładniej, ale bezpieczeństwo dzieci jest najważniejsze. No i szkoła... Boję się, co Otto mógł tam narobić. Przeraża mnie perspektywa powrotu do zdemolowanego budynku i...
— Och, nie przesadzaj! — fuknęła. — Otto przecież nie jest aż tak nieudolny, a do tego pomaga mu ten twój Severin. Na pewno nic złego się nie stanie. Ciągle myślisz tylko o tej przeklętej szkole. Myślałam, że w czasie tego wyjazdu choć trochę zajmiesz się mną, ale dla ciebie najwyraźniej to szkoła jest sensem życia.
Czasem miała już go dość. Kiedy potrzebowała od męża czułości, często wymawiał się obowiązkami i zostawiał ją samą na noc, po czym szedł zajmować się dokumentami. Nie zabrał ich do Genewy, co poskutkowało zwiększonym zainteresowaniem Klarą, lecz skoro wracali do domu, stare porządki znów miały zapanować w ich życiu. To był zdecydowanie najgorszy aspekt ich powrotu do Wiednia.
— Klaro, wiesz przecież, że ta szkoła jest spełnieniem moich marzeń. Muszę się o nią troszczyć, jakby była moim trzecim dzieckiem. Właśnie, skoro mowa o...
— Nie — odparła ostro. — Nie chcę mieć już dziecka.
Chciała dodać, że tym razem nie zawaha się go pozbyć, jeśli dojdzie do tego, że znów będzie przy nadziei, ale uznała, że będzie to z jej strony zbyt okrutne. A Franz zapewne by jej tego nie wybaczył.
— A ja bardzo bym chciał.
— Ale to nie ty je urodzisz. Nie i koniec. I tak mamy dwójkę dzieci, chociaż umawialiśmy się na jedno.
— Ale dziecko dobrze by ci zrobiło. Dzięki temu miałabyś co robić i nie wyrzucałabyś mi, że tyle czasu spędzam w szkole.
— Chyba oszalałeś — odparła z gniewem.
Franz w ostatnim czasie bardzo się zmienił. Wciąż tylko zajmował się pracą. Rozumiała jego miłość do szkoły, którą stworzył i która dzięki jego trudowi była tak znaną i szanowaną placówką, ale nie podobało się jej to, że stawiał ją ponad żonę.
Na jego twarzy pojawił się wyraz pełen skruchy. Uśmiechnął się smutno, na co jej serce natychmiast zaczęło mięknąć. Nie potrafiła za długo się na niego gniewać.
— Wybacz, moja piękna, to wszystko sprawiło, że prawię od rzeczy. Po prostu bardzo martwię się o dzieci, to wszystko. Chodźmy już spać, dobrze nam to zrobi.
Klara skinęła mężowi głową i skierowała się wraz z nim w stronę wagonu sypialnego. Gdy zasypiała z głową wtuloną w jego pierś, wypełniało ją przyjemne ciepło. Straszne wydarzenia tego dnia odeszły w niepamięć. Została tylko słodycz jego uczucia.
Jak dalsze rozdziały mi się podobają, to ten nie do końca. Plan na Wiedeń 2 był taki, że oczywiście zacznie się od śmierci Habsburga, więc wysłałam naszych miłych do Genewy. Nie martwcie się, spędzimy tu troszkę czasu z Adi i Edem! Więc poznacie i Genewę ^^ jak się Wam podobało?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top