część 3 „Zawsze będziemy ich celem"

Nie spodziewałam się, że czas, gdy James mną wręcz gardził, był najgorszym okresem w moim życiu. Nawet gdy wiedziałam, że mam wrogów, którzy są gotowi zabić za to, na co nigdy nie ma się wpływu, jak to w jakiej rodzinie się urodziło, nie było dla mnie porównywalne ze świadomością, że była osoba, która mnie lubiła, może nawet czuła coś więcej niż sympatię, a ja przez swoją głupotę ją straciłam.

Z perspektywy spędzenia wielu lat razem, ten okres nie był zbyt długi. Gdy się skończył, miałam wrażenie, że były to lata, ale gdy sięgałam pamięcią wstecz, okazywał się trwać zaledwie miesiąc.

— Ile razy ja mam udowadniać, że tak nie jest, że... — zatrzymał potok słów. — A zresztą i tak tego nie zauważysz.

Te słowa prześladowały mnie jeszcze długo, nawet już po pogodzeniu się z Jamesem. Podsumowywały to, to jak go traktowałam przez cały ten czas — jako nieskończenie głupiego nastolatka, który nigdy nie zmieni się w dorosłego, i było to dla mnie tak oczywiste, że nie przypuszczałam, że kiedykolwiek mógłby się zmienić.

Wtedy nie dowierzałam, że mógł mnie zostawić samą, nie dokończyć zdania, które mogło mnie zaboleć, może nawet było bardziej błyskotliwe, niż bym się spodziewała, a jednak stwierdził, że tego nie chce.

— ... Że już nie chce się ze mną już kłócić. Rozumiesz?— dokończyłam myśl, gdy Dorcas stała przed lustrem i podkreślała ciemne oczy czarną kredką.

— Nie za bardzo.

— Chodzi mi o to, że być może wydoroślał... — Przerwał mi jej chichot. Dziwiło mnie, że mimo zerwania ze swoją wieloletnią miłością, ona potrafiła się śmiać. — Co?

— Lily proszę, nie mów tak o nim. Zachował się okropnie i wobec mnie, jakbym tylko ja była winna rozstania z Łapą, i wobec ciebie, jakbyś była odpowiedzialna za moje słowa — mówiła coraz głośniej. — To nie jest dorosłe zachowanie!

Było mi głupio, że całą moją teorię, można było obalić w paru lepiej skleconych zdaniach. Było mi głupio, bo po szale walk i kłótni, nastąpił ból i żal za wszystko, co powiedziałam. A do tego jeszcze moje usilne próbowanie usprawiedliwiania go, męczyło mnie, gdy tylko pomyślałam o tej całej sytuacji.

— Właściwie to z kim idziesz do Hogsmeade? — zapytała z drugiego końca pokoju Marlene, która starannie rozczesywała jasne pasma włosów.

— Nie twój interes.— Tymi słowami, Dorcas ucięła nasz pogodny nastrój — moją nadzieję związaną ze spędzeniem miłego dnia w towarzystwie przyjaciółek, ale też zgadując po minie Marlene, jej chęć do plotkowania, być może o nowym przystojnym chłopaku naszej wspólnej przyjaciółki.

Nie miałyśmy już ochoty na pogaduszki, żadna z nas nie zakłóciła niepokojącej ciszy, która sprawiała, że moje myśli krążyły wokół dwóch mężczyzn. Najpierw wokół tajemniczego wybranka Meadows, a potem znów wokół Jamesa.

— Nie wierzę, żeby dał radę tak długo się gniewać.— powiedziała Marlena, gdy Dorcas nareszcie wybyła z pokoju. Sam ten fakt sprawił, że ciężka atmosfera zelżała.

— Na Dorcas? Też tak sądzę, chociaż... — przerwałam, widząc dziwny grymas na twarzy przyjaciółki.

— Nie chodzi mi o Blacka, Lily — stwierdziła zrezygnowana.— Chodzi o Jamesa. W końcu musi pęknąć i chociaż trochę się ukorzyć.

— Nie zrobi tego...— Westchnęłam. Chyba byłam zbyt zdołowana tym, jak bardzo zdesperowana byłam w stosunku relacji z Jamesem, co otwarcie, a zarazem boleśnie uświadomiła mi Dorcas. — Jest zbyt dumny. — Wypowiedziałam te słowa, jakby to była obelga.

Gdy Marlena zaprzestała układania swoich blond pukli, stwierdziła, że nie możemy wieczni tkwić w tym pokoju i wychodzimy, już więcej nie dyskutując o Dorcas i Blacku, czy o mnie i Potterze.

Wyjście do wioski z takim nastawieniem było wręcz odświeżające. W pewnym momencie poczułam się po prostu wolna — jakby nie istnieli Huncwoci, Dorcas, a nawet ta cholerna wojna. Nie było niczego poza mną i Marleną opowiadającą z wypiekami na twarzy, o młodszym o rok Krukonie, gdy spacerowałyśmy uliczkami wioski.

Jednak nie podejrzewałam, że gdy ja rozmyślałam nad życiem uczuciowym przyjaciółki i śmiałam się z nią, gdy pozostawały nam wąsy z piwnej piany, ktoś mógł przeżywać najgorszy koszmar w swoim siedemnastoletnim życiu.

— Coś się stało z Dorcas?— zapytał z troską Remus. Mimo solidarności panującej pomiędzy Blackiem a resztą huncwotów, w związku z pełnioną przez siebie funkcją, musiał się tym zainteresować.

— Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, odrobinę zmartwiona. — Nie widziałam jej od wyjścia do Hogsmeade.

— Ja ją widziałem — powiedział cicho Peter, gdy zorientował się, że Black, nie był ani trochę zainteresowany naszą dyskusją, ani tym bardziej zniknięciem swojej byłej. — Była z tym, jak mu tam... Z Mulciberem... Albo z Averym... Zawsze mi się mylą.

Odwróciłam się w stronę stołu Ślizgonów, szukając wymienionych przez Petera osób. Nie było tam ani jednego, ani drugiego, a co zauważyłam jeszcze z większym strachem, że brakowało jeszcze paru w tym Severusa.

W tamtej chwili nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o tym, w jakie problemy mogła wpaść. Jak bardzo musiała być odurzona lub nieświadoma, by chodzić na schadzki, z jednymi z tych, wrednych i nienawidzących wszystkich wokoło ślizgonów.

Syriusz ożywił się na dźwięk znajomych nazwisk. Byłam przekonana, że są śmierciożercami, z którymi spotykał się jego brat, czy Severus i wielu innych ślizgonów, którym imponowały tak radykalne poglądy i jak często mówiono, bliskie relacje z Lordem Voldemortem. Jedni traktowali to jako jedynie przechwałki, inni jako poważne zagrożenie, a jeszcze inni za nobilitacje, że mogą zadawać się z tymi samymi ludźmi, których Czarny Pan uznał za godnych jego zaufania.

Z uczuciem ciężkości szłam przez korytarze Hogwartu, kierując się do pokoju wspólnego. Bolała mnie głowa, w której tworzyłam najczarniejsze scenariusze, brzuch, który wydawał się wywracać we wszystkie strony ze stresu.

Nie widziałam jej nigdzie ani na korytarzu po drodze z wielkiej sali, ani w pokoju wspólnym, gdzie wypatrywałam jej twarzy z tłumu wracających z posiłku gryfonów, czy też wśród tych, którzy odpoczywali rozciągnięci na kanapach. Nigdzie jej nie było.

Obojętna twarz Blacka doprowadziła mnie do szału. Nie rozumiałam, jak można być tak okrutnym względem swojej byłej dziewczyny. To było dla mnie naprawdę niepojęte i im bardziej o tym myślałam, tym bardziej byłam zdenerwowana i zirytowana całą sytuacją.

— Znalazłaś ją?— Zapytał za moimi plecami James.

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

— Chodź — powiedział, ze ściągniętą od zmartwienia twarzą. — Pomogę ci. — Pociągnął mnie za przedramię i zaprowadził mnie na opustoszały korytarz — zbliżała się cisza nocna.

— James, powiadommy kogoś... Profesor Mcgonag...

— Później. Zamknij oczy. — przerwał mi z pewnością siebie, jakby był ponad procedurami. Wyjął pergamin złożony na parę części, który w wątłym świetle księżyca, wydawał się całkiem zwyczajnym, a w tej sytuacji, całkiem bezużytecznym kawałkiem papieru. — Proszę — powtórzył.

Posłuchałam się go, chociaż roznosiło mnie od środka. Chciałam biec, obejść cały zamek, a nawet błonia i zakazany las, aby tylko odnaleźć Dorcas, z którą nie wiadomo co się działo i o czym nie chciałam myśleć. Lecz gdy powiedział to bez najmniejszego zawahania, zająknięcia, wydawało mi się, że to on kontroluje całą sytuację i to właśnie on, jego osoba, jest jedynym ratunkiem, na jaki może liczyć moja przyjaciółka.

— Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego. — Przeszedł mnie dreszcz. Moje usta drgnęły — gdyby to była inna sytuacja, inny czas, roześmiałabym się, ale wtedy nie było możliwe, by owładnęłaby mnie jakakolwiek beztroska. Jedyne co się liczyło, to odnalezienie Dorcas.

— Chodź! — Pociągnął mnie za rękę. Po raz drugi.

Biegłam ile sił w nogach, mimo zmęczenia i braku kondycji, biegłam. Owładnęło mnie cudowne uczucie. Jest, gdzieś jest.

Dotarliśmy do jednej z toalet, nawet nie wiedziałam na którym piętrze, na jakim korytarzu. James bez żadnego oporu otworzył drzwi...

Owładnął mną szok, zesztywniały mi nogi, miałam pustkę w głowie, po prostu patrzyłam na piękną twarz Dorcas, nawet nie zadraśniętą, wokół której powstał krwawy nimb.

Byłam mało świadoma tego wszystkiego, co działo się dosłownie chwilę później — Uciskałam ranę w okolicach boku własnym swetrem, który robił się coraz cięższy i lepki, przypominając o uchodzącym życiu, James, który prawie się poślizgnął na mokrej od krwi podłodze, pędzący po jakąś pomoc. Moja twarz zdrętwiała od grymasu rozpaczy, gardło zaschło, gdy uciskałam tę cholerną ranę. Lecz, w tamtej chwili wszystko robiłam jakby coś takiego wcześniej się zdarzyło, jakbym była po tysiącach prób i już chwilę później pojawił się James z paroma innymi osobami, a kilka minut później nic nie wskazywało, że coś tak okropnego miało tu miejsce — nie było tu ani umierającej dziewczyny, ani jej krwi, jedynie ja nadal siedziałam na ziemi, nie wiedząc do końca, co tak właściwie się stało.

Dorcas leżała na jednym z szarych metalowych łóżek jak gdyby nigdy nic. Jej ciemne włosy, z resztą jak zwykle, świetnie się układały, nawet gdy ledwo co żyła, a na twarzy nie miała ani jednej rany. Gdy to zauważyłam, wręcz usłyszałam ironiczny głos, mówiący o tym, aby oszczędzić taką śliczną buzię.

Im dłużej na nią patrzyłam, tym bardziej było mi nie dobrze.

Skoro nie potrafiłam jej dopilnować, aby nigdzie nie wychodziła, zwłaszcza za Averym, albo z Mulciberem, to po co właściwie ja tam stałam. Może, żeby nie odczuwać, aż tak wielkich wyrzutów, jakim byłam złym prefektem, a zwłaszcza jak złą przyjaciółką. To uczucie było tak duszące, nie do wytrzymania, aż zmuszało do wyjścia i zostawienia Dorcas wraz z Blackiem, który z poważną miną lustrował dziewczynę i Jamesem, który czuwał przy niej z prawdziwym przejęciem.

Bez uprzedzenia wyszłam z pomieszczenia i głęboko westchnęłam — Jakby brak Dorcas w otoczeniu gwarantował brak dławiącego uczucia — ja byłam wszystkiemu winna.

Patrzyłam na światło księżyca, docierające spomiędzy gotyckich maswerków ozdabiających łuki krużganków, które było jedynym źródłem światła, w tej części zamku, jednak moje zamyślenie nie dbało zbyt długo. Dopiero gdy praktycznie tonęłam w tej mrocznej aurze, uświadomiłam sobie, że jestem gorszą przyjaciółką, niż przed chwilą myślałam.

Opierając się o jeden z filarów wspierających konstrukcje i patrząc bez celu w przestrzeń, dałam się porwać myślom, które cały czas oscylowały wokół Dorcas, śmierciożerców i tego, co w ogóle mogło się tam wydarzyć. Co by się stało, gdybym nie miała przy sobie Jamesa, z tym świstkiem papieru, co gdyby się pomylił i przybylibyśmy za późno?

Zdecydowanie byłam najgorszą przyjaciółką na świecie.

— Hej.— Obróciłam się w stronę, z której dobiegał głos.

— Hej — odpowiedziałam, jednocześnie ocierając mokre policzki. James nie zareagował jakoś specjalnie, widząc mnie samą w tej części zamku całą zapłakaną, jakby się tego spodziewał, że będę tu stać i czekać na wybawiciela.

— Jak się czujesz?

— A jak mogę się czuć? — zapytałam gorzkim i nieco oskarżycielskim tonem. Co to w ogóle było za pytanie? — Jestem zła na siebie, że jej nie uchroniłam przed tym, ot co.

Coś w tych brązowych oczach zaiskrzyło, tak jakby odbijały się w nich fajerwerki, albo sztuczne ognie — jakby przygotowywał się do ataku. Jednak nagle przygasł i zamknął się w sobie.

— To okropne co się zdarzyło Dorcas, powinna uważać...

— Czy ty ich usprawiedliwiasz?—przerwałam mu, oburzona tym wszystkim. Nie tylko cholernym śmierciożercami, nie tylko wkurzającymi huncwotami, czy nierozsądnymi przyjaciółkami. Byłam przede wszystkim oburzona sobą — byłam rozczarowana tym, że nic nie zauważyłam, że świetnie się bawiłam w wiosce, gdy Dorcas cierpiała.

— Nie, spokojnie, po prostu...

— Jak mam być spokojna, kiedy mam świadomość, że możecie jutro już nie żyć? — Nie wierzyłam, że mógł dopuszczać do myśli coś innego, niż autentyczny strach o moich przyjaciół, Marlene, Dorcas, Huncwotów i jego. — Jak? — Ciepłe łzy spływały mi po policzkach, a szloch zawładnął całym moim ciałem. Czułam się potwornie z myślą, że nie rozumiał najbardziej oczywistego uczucia, jakie mogło mną zawładnąć, po tym, jak widziałam moją najlepszą przyjaciółkę w najgorszym stanie, jakiego nawet się nie spodziewałam.

— Lily błagam cię. — Podszedł jeszcze bliżej, tak że nie widziałam nic, poza nim. Nie widziałam maswerków, zimnych kamiennych ścian i jaśniejącego nieba — jedyne co dostrzegałam to troskliwe i ciepłe brązowe oczy. — Wiem, wiem, że to trudne, ale... Po prostu musimy to przyjąć na klatę i być silni.

Mówił o tym, jakby to było przemówienie po przegranym meczu. A przecież za drzwiami leżała Dorcas, która jedynie cudem przeżyła.

— Nie dam rady James — powiedziałam. Nie wiedziałam nic o tym wszystkim — o wojnie, jak przygotować na nią moją rodzinę, jak się chronić. — Nie jestem silna. — Nawet nie byłam w stanie czuwać przy mojej przyjaciółce, a co dopiero stawiać czoła narastającym atakom ze strony śmierciożerców.

Chyba dalej nie wiedział, co miałby powiedzieć — dalsze mowy motywacyjne nie miały sensu, gdy byłam w takim stanie, gdy wiedziałam w jakim stanie jest Dorcas.

— Mogę? — zapytał, dotykając moich ramion, jednak nie przesuwając się nawet o cntymetr. 

Przytaknęłam.

I wtedy poczułam się jakby to wszystko nie istniało — rana na boku Dorcas, Śmierciożercy, wojna. Jakbym była zwyczajną licealistką, w zwyczajnej szkole ze zwyczajnymi marzeniami. Właśnie w tamtej chwili byłam niesamowicie podekscytowana tym, że tkwiłam w uścisku ze ścigającym.





Koniec tryptyku 1.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top