Zmiany


Co złego może wydarzyć się w ciągu jednego dnia?

Najpierw można obudzić się godzinę po zadzwonieniu budzika. Wsiąść nerwowo do auta, wściekać się na wolno włączający się silnik. Na mieście - utkwić w kilometrowym korku. Przeklinać na siebie i cały boży świat. Naciskać klakson w nadziei, że ostry dźwięk poruszy stojącą masę.

Po trzydziestu minutach, będąc głodnym, nieogolonym i cholernie spóźnionym, można znaleźć się w swej korporacyjnej pracy. Starać się niepostrzeżenie przemknąć do gabinetu. Otworzyć drzwi, prześliznąć się jak wąż do pokoju. Dostrzec rozwścieczonego szefa na swoim fotelu. Na swoim wygodnym, skórzanym fotelu.

- Trzecie spóźnienie w tym miesiącu, panie Morawski.

- Przepraszam, szefie, ale...

- Nie będzie już żadnego „ale", Morawski. Jesteś zwolniony.

Odejść bez żadnych negocjacji. Wyjść z pracy, uprzednio żegnając się ze znajomymi. Po godzinie bezsensownej tułaczki po ulicach brudnego miasta wrócić do mieszkania. Trzęsącą się dłonią wsunąć kluczyk do zamka. Otworzyć skrzypiące zdradziecko drzwi. Zostać powitanym w progu przez zaskoczoną narzeczoną. Pocałować ją czule w policzek, objąć ramieniem i wyszeptać do ucha drobne kłamstwo:

- Skończyłem dzisiaj wcześniej.

Dopiero później martwić się tym, że właśnie zostało się na lodzie. Bez pracy, z niewielkimi oszczędnościami i nieciekawymi perspektywami. Nie myśleć o pożyczce, poszukiwaniu nowego zajęcia i namolnym wysyłaniu CV do innych korporacji.

Teraz Albert chciał tylko odpocząć od codziennego zgiełku.

- Dlaczego wróciłeś tak wcześnie? - spytała ukochana, idąc do kuchni. - Powinieneś siedzieć do szesnastej.

- Szef stwierdził, że zrobiłem wszystko, co trzeba i pozwolił mi wrócić do domu - skłamał naprędce Albert, pragnąc jak najszybciej zmienić temat. Poszedł za kobietą do przestronnej kuchni. - Masz dzisiaj drugą zmianę?

- Nie. Dzisiaj mam wolne, a jutro poranna zmiana. - Ewelina zajrzała do szafki z talerzami. - Siadaj, dam ci coś do jedzenia. Miałam przeczucie, że wrócisz wcześniej.

Nie ma to jak kobieca intuicja, stwierdził w myślach Albert, lustrując Ewelinę. Była ubrana w spódniczkę przed kolano i obcisły top. Może dopiero wróciła z miasta i jeszcze się nie przebrała? W domu chodziła zazwyczaj w luźnych dżinsach lub dresach. Albert jednak zdecydowanie wolał ją w bardziej kobiecym ubraniu. W spódniczce i bluzce wyglądała ponętniej.

- Byłaś na zakupach? - omieszkał się spytać Albert, pijąc poobiednią kawę.

- Poniekąd. - Wypiła łyk ulubionej latte.

- Spotkanie z przyjaciółeczkami?

Uśmiechnęła się promieniście, kręcąc głową.

- Mam coś dla ciebie - rzekła, po czym wstała i zaczęła czegoś szukać w torebce.

Mężczyzna z zaciekawieniem uniósł brew, wziął ciastko i zbliżył się do narzeczonej.

- Cóż takiego?

- To. - Podała mu kopertę, nie przestając się uśmiechać.

Albert zmarszczył brwi, otwierając podarunek. W środku znajdowało się czarno-białe zdjęcie. Zmrużył oczy, próbując dostrzec coś w zamazanym obrazie, ale bezskutecznie. Zmarszczka pomiędzy jego brwiami tylko się pogłębiała.

- Co to? - spytał, choć już przeczuwał, jaką usłyszy odpowiedź.

- To nasze dziecko, kochanie. Jestem w ciąży!

I objęła mocno jego szyję, przytulając się.

Mężczyźni różnie reagują na tę informację. Jedni się cieszą, inni mdleją, a jeszcze inni wpadają we wściekłość. Reakcje są przeróżne: od nieokrzesanego entuzjazmu po klapnięcie na kanapę z załamaniem nerwowym.

A Albert tylko poczuł się słabo. Bardzo słabo. Nagle zrobiło mu się niedobrze.

- To świetnie - odparł niemrawo, próbując wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. - Naprawdę się cieszę!

W rzeczywistości był załamany. Nie dość, że został bez pracy, to jeszcze jego kobieta właśnie spodziewała się dziecka.

Było źle. Nie, było tragicznie. Okropnie. Nie miał pracy, nie miał pieniędzy, a mała kawalerka, którą wynajmowali, nie nadawała się do pomieszczenia trzech osób. Pensja Eweliny była za mała na utrzymanie ich dwoje.

Albo raczej troje.

- Nie cieszysz się? - Kobieta zmartwiła się, widząc niemrawy wyraz twarzy Alberta.

Ten zamrugał oczami i zmusił się do uśmiechu.

- Och, cieszę się, ale wiesz... My, faceci, zazwyczaj cieszymy się dopiero wtedy, gdy dziecko już się urodzi - odparł, próbując wymanewrować z trudnej sytuacji. Obnażył zęby w sztucznym uśmiechu. - Myśl o tym, że nasza kobieta spodziewa się dziecka, początkowo wydaje się dość abstrakcyjna.

Westchnął w myślach. Świetnie, pomyślał. Po prostu genialnie. Teraz będzie musiał codziennie przywdziewać maskę dobrego narzeczonego i przyszłego ojca.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę - wyszeptała tylko Ewelina, przytulając się do Alberta. - W końcu będziemy mieli dziecko...!

Ciesz się, ciesz, pomyślał mężczyzna ponuro, ciągle uśmiechając się sztucznie. Chociaż ty. Ty jesteś w ciąży, a ja jestem bez pracy.

* * *

Gdy tylko Ewelina poszła spać, Albert udał się na przechadzkę po parku, by w końcu ściągnąć z siebie maskę przyszłego, szczęśliwego ojca. Przeszedł kilka alejek, szukając mniej oświetlonego, odludnego miejsca. Przysiadł na ławce, wzdychając ciężko. Skrył twarz w dłoniach i nerwowo mierzwił sobie włosy.

Był bez pracy, a za kilka miesięcy miało narodzić się jego dziecko. Wkrótce skończą się pieniądze, a Albert nie chciał brać kredytu. To było zbyt obligujące. Musiał jak najszybciej znaleźć pracę. Tylko jaką i gdzie?

Wyciągnął papierosa z paczki i zapalił go, próbując odprężyć się puszczaniem dymków. Z jednego zrobiły się dwa, potem trzy, pięć i dopiero po godzinie zauważył, że wypalił już ponad pół paczki. Paskudny nałóg.

Albert w ciszy obserwował drzewa łaskotane przez wiatr. Widział, jak gałęzie poruszają się i dostrzegał niewyraźne cienie uciekające przed światłem latarni. Choć zdawał sobie sprawę, że nikogo tutaj nie było, to czuł się nieswojo. Od dzieciństwa dostrzegał w mroku dziwne kształty, cienie, czasem jakieś potwory. Gdy miał kilka lat, nieraz mówił swojej mamie:

- Nie gaś światła! W ciemności są potwory!

- Dziecko kochane, tam nic nie ma. Śpij dobrze - zapewniała go z pobłażliwym uśmiechem i gasiła światło, zostawiając Alberta w ciemnościach.

Kłamała czy mówiła prawdę? Tego Albert nie wiedział, za to doskonale zdawał sobie sprawę z czyjejś obecności w mroku. Widział tajemnicze cienie, czasem czuł czyjś oddech na karku. Mówił o tym swojej mamie, ale ta nie dostrzegała w tym nic złego. Dopiero gdy miał dziesięć, może jedenaście lat rodzicielka zabrała go do psychologa.

- Proszę pani, obawiam się, że pani dziecko ma początki schizofrenii - podsłuchał przez uchylone drzwi bezwzględny werdykt psycholożki. - Jeśli ten stan nie minie lub będzie się pogarszać, proszę natychmiast przyjść, a skieruję Alberta na leczenie.

Tamto wydarzenie sprawiło, że Albert nauczył się jednego: nigdy nie można mówić całej prawdy. A już zwłaszcza swoim najbliższym.

Przestał więc mówić cokolwiek o dziwnych cieniach i matka stwierdziła, że wszystko się unormowało. Więcej wizyt u psychologa nie było. Albert przeżył kolejne kilkanaście lat we względnym spokoju, przyzwyczajając się do cieni i innych niewyjaśnionych zjawisk.

Czy w tym mroku faktycznie coś było, czy też nie było nic - tego Albert nie wiedział i nie chciał się dowiedzieć. Wolał nie zaprzątać sobie tym głowy. W tym przypadku niewiedza była lepsza od uświadomienia.

- Przepraszam, ma pan może jakiegoś papierosa? - usłyszał nagle czyjś głos nad sobą.

Uniósł głowę i dostrzegł zakapturzoną postać. Skinął głową i w milczeniu podał mężczyźnie paczkę Marlboro.

- Dziękuję - rzekł nieznajomy zachrypniętym głosem, wziął jedną sztukę i zapalił ją pospiesznie. Wypuścił dymek z ust. - Żona pana wyrzuciła z domu?

Albert pokręcił głową, uśmiechając się krzywo.

- Powiedzmy, że wyszedłem się przewietrzyć.

- O tej porze? Jest już grubo po północy.

Albert spojrzał na zmęczoną twarz nieznajomego, oświetlaną przez słabe światło latarni. Cień pogłębił zmarszczki mężczyzny, postarzając go o kilka lat.

- To dobra pora - mruknął Albert, po czym wstał i przeciągnął się. - Nie ma w parku dużo ludzi, można pospacerować w samotności i przemyśleć różne sprawy. - Mężczyzna obrócił się w stronę nieznajomego. - Pan pewnie przyszedł tutaj w podobnym celu?

Nieznajomy pokręcił przecząco głową, powoli kończąc papierosa.

- Więc po co? - Albert nagle poczuł narastający niepokój. Jego serce delikatnie przyspieszyło pracę.

- Przyszedłem tutaj tylko wypalić papierosa - mruknął, rzucając na ziemię niedopałek. Rozdeptał go. - Właśnie mi się skończył.

Serce Alberta nagle zamarło.

- Mogę dać panu następnego - zaproponował nerwowo, cofając się.

- Nie trzeba - zapewnił nieznajomy, a jego wzrok utkwił na Albercie. - Sam sobie go wezmę.

Po czym zwinnym susem skoczył na mężczyznę i powalił go na ziemię.

Albert nawet nie zdążył zareagować. Poczuł tylko otępiający ból i stracił przytomność.

* * *

Gdy się ocknął, kręciło mu się trochę w głowie. Nadal czuł pulsujący ból. Niezbyt przytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie było w pobliżu. Jeszcze trwała noc. Cienie szybko podbiegały do leżącej postaci, chcąc ją pożreć.

Albert wstawał powoli, podpierając się o ławkę. Dotknął skroni i przejechał dłonią po włosach. Na potylicy poczuł skrzepniętą krew.

Po chwili wyprostował się i znowu rozejrzał. Tylko mrok. Ani śladu po człowieku, który go uderzył. Wszędzie tylko cienie. Cholernie cienie. Zdradzieckie, zbliżające się niebezpiecznie szybko. Tylko czekały, aż Albert upadnie i będzie można pożreć jego ciało.

Mężczyzna zacisnął usta i zaczął iść wzdłuż alejki. Na początku powoli, ale stopniowo przyspieszał. Ciągle czuł czyjeś spojrzenie na karku. Odwrócił się parę razy, ale nikogo nie dostrzegł. To tylko cienie za nim biegły. Nie chciały go odstąpić. Wyskakiwały zza drzew, chowały się tuż za światłem latarni. Nagle jedna z nich błysnęła i rozległ się huk. Żarówka się spaliła.

Mamy cię, rozbrzmiały złośliwe głosiki w jego głowie. Jesteś już nasz.

- Nigdy nie będę! - wymruczał Albert i dobiegł do następnej latarni. Na chwilę schował się w bezpiecznym blasku.

Cienie wycofały się w mrok.

Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął iść dalej. Patrzył tępo przed siebie. Nie rozglądał się. Nie musiał. Wystarczyło, że czuł ich spojrzenia, ich lodowaty oddech...

Nawet nie wiedział, jak dotarł do mieszkania i trafił do łazienki. Spojrzał na swoje blade, przerażone odbicie w lustrze. Szybko obmył twarz w lodowatej wodzie. Zmył krew i wytarł się ręcznikiem.

Myślisz, że jesteś bezpieczny? - szeptały głosiki w jego głowie. Nie jesteś. Wpuściłeś nas. Jesteśmy tutaj z tobą!

Wybiegł na korytarz i włączył światło. Blask natychmiast rozproszył mrok.

Pusto.

Po upewnieniu się, że zamknął drzwi prowadzące na klatkę schodową, poszedł do sypialni. Zdjął ubranie i sprawdził wszystkie kieszenie. Pusto. Ani śladu po papierosach i portfelu. Dobrze, że przynajmniej dokumenty zostawił w domu.

Wsunął się bezszelestnie pod kołdrę i położył obok narzeczonej. Ta, jakby intuicyjnie, przysunęła się bliżej i wzięła głębszy oddech.

Albert ponuro wpatrywał się w mrok, nadal czując otępiający ból w głowie. Dlaczego nie zauważył tego faceta wcześniej? Mógł od razu uciec, a nie wdawać się w pogawędkę jak skończony idiota...

Będzie trzeba jutro zgłosić to na policję, stwierdził w myślach, choć czuł, że to niczego nie zmieni. I tak prawie niczego nie pamiętał.

Powoli adrenalina opuszczała jego ciało, pozostawiając jedynie potworne zmęczenie. Powieki same opadały, a oddech uspokajał się, przygotowując organizm do snu.

Jesteśmy tutaj z tobą, wyszeptały głosiki w jego głowie. Jakby na potwierdzenie tych słów Albert dostrzegł poruszenie w mroku.

Owszem, jesteście, odpowiedział im w myślach. Dobranoc.

* * *

Śniło mu się, że uciekał przed kimś przez las. Wokół zbierało się coraz więcej cieni. Każdy pragnął go dorwać. Nagle dobiegł do wielkiej skały, która uniemożliwiła mu dalszą ucieczkę.

- Jesteś już nasz! - usłyszał wtedy syki cieni.

A gdy odwrócił się, jakaś postać brutalnie powaliła go na ziemię.

- Na zawsze!

I wtedy obudził się z krzykiem.

- Na Boga, Albercie! - odezwała się Ewelina, stojąc nad nim i dotykając jego ręki.

Ten spojrzał na nią przerażony i opadł z powrotem na poduszki, wzdychając z ulgą.

- To był tylko zły sen - wymamrotał, zamykając oczy i próbując się uspokoić. - To był tylko zły sen...

- Wstań, marnujesz dzień - poleciła, patrząc, jak mężczyzna wyciera pot z czoła. - Jeszcze nic nie jadłeś. Przyjdź do kuchni.

Skinął tylko głową i mruknął, że zaraz przyjdzie. Ewelina szybko go opuściła i przymknęła drzwi od sypialni.

Albert westchnął ciężko. Niech to wszystko szlag trafi, pomyślał gniewnie, wkładając pospiesznie stare dżinsy i luźny podkoszulek. Dotknął głowy w miejscu rany i wyczuł na niej strupy. Miał tylko nadzieję, że nie są zbyt widoczne.

W drodze do kuchni stwierdził, że nie czuje się zbyt dobrze. Kręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że coś zalega mu w zatokach. Może wczoraj go przewiało? Kto wie, jak długo leżał nieprzytomny na ziemi...

- Nie powinnaś być w pracy? - mruknął Albert, siadając przy stole. Wziął widelec i zaczął nim gmerać w spaghetti. - Miałaś mieć dzisiaj pierwszą zmianę.

Ewelina tylko zmierzyła go badawczym spojrzeniem.

- Już wróciłam - odparła. - Albercie, jest już po piętnastej. Jestem tutaj od ponad godziny.

Ten zmarszczył brwi i potrząsnął głową, czując przeszywający ból. Przez chwilę słychać było tylko stukot sztućców o talerze.

- Gdzie byłeś w nocy? - spytała Ewelina po dłuższej chwili milczenia.

- Poszedłem na spacer - odparł mruknięciem, jedząc makaron. Nawet mu nie smakował. Był jakiś mdły, kompletnie bez smaku. Najchętniej nie jadłby go wcale, ale nie chciał sprawiać przykrości Ewelinie. Na pewno starała się przyrządzić coś dobrego.

- W nocy?

- Nie można?

- Dziwne masz upodobania, skarbie...

Wzruszył ramionami i przestał jeść spaghetti. Gmerał tylko widelcem w makaronie i mieszał go z czerwonym sosem. To było po prostu niedobre. Ohydne. Burczący brzuch tylko potwierdzał. Albert lubił spaghetti w każdej postaci, ale teraz po prostu musiał przyznać, że to było niejadalne. Smakowało jak tektura. Jak surowy makaron polany przecierem z pomidorów. Albo jeszcze gorzej.

Ewelina dalej konsumowała swoją porcję i bacznie obserwowała Alberta znad talerza.

- Aż takie złe? - mruknęła, uśmiechając się krzywo. - Nie wyszło mi, przyznaję...

Ale Albert nie odpowiedział. Nie musiał. Jego nagłe zerwanie się z krzesła i bieg do łazienki mówiły wystarczająco wiele.

Na szczęście zdążył zwymiotować do sedesu, a nie na podłogę. Klęczał przed tym tronem każdego człowieka jeszcze przez chwilę, po czym wstał i na chwiejnych nogach wrócił do kuchni.

- Grypa jelitowa? - mruknęła współczująco Ewelina, podchodząc do Alberta. Ten bez odpowiedzi odwrócił się do niej tyłem i zaczął szukać czegoś w domowej apteczce. - Sprawdź, gdzieś tam powinien być... O mój Boże, czy ty masz krew we włosach?!

Albert odwrócił się gwałtowanie i odruchowo dotknął rany.

- Nic mi nie jest - odparł pospiesznie, odsuwając się od Eweliny. - Naprawdę...

- Odwróć się! - zażądała, trzymając go za ręce.

Westchnął i pokazał jej ranę.

- Trzeba jechać z tym do szpitala - stwierdziła poważnym głosem, dotykając skaleczonego miejsca. - To nie wygląda za ciekawie...

- To tylko strupy.

- Albercie, to wygląda poważnie. Możesz mieć wstrząs mózgu.

- Nic mi nie jest, nie myśl o tym.

- Ale...

Odwrócił się gwałtownie i pochylił się nad nią. Chwycił jej ręce i spojrzał prosto w jej niewinne, błękitne oczy.

- Nic mi nie jest, Ewi. Nie przejmuj się tym.

Jej nadopiekuńcze zachowanie zaczynało go drażnić. Wszystko powoli go drażniło. Nawet intensywny zapach perfum, których używała kobieta.

- Co ci się stało? - wyszeptała przestraszona.

- Nic - odparł, starając się, by brzmiało to przekonująco. Westchnął, słysząc, jak bardzo żałośnie to brzmi. - Masz się tym nie przejmować, rozumiesz? Jesteś w ciąży i nie możesz się stresować.

- Albercie...

Jej kolejne pytanie zdusił pocałunkiem.

- Nie myśl o tym - wyszeptał, przytulając ją do siebie. - Jeśli będzie gorzej, to pójdę do szpitala, zgoda?

Choć nie wyglądała na przekonaną, skinęła głową, a to Albertowi w zupełności wystarczało.

- Kocham cię - mruknął z uśmiechem i przytulił Ewelinę. Pocałował ją namiętnie. - Wszystko będzie w porządku.

* * *

Kilka godzin później było jeszcze gorzej, ale Albert nie zamierzał iść do lekarza. Co prawda więcej już nie wymiotował (niemniej nadal go mdliło), ale strasznie bolała go głowa i czuł się osłabiony. Położył się przed ekranem telewizora, włączył jakiś serial i przysypiał między nudnymi odcinkami.

Za oknem panował już mrok. Jesienna aura wkradła się na każde podwórko. W związku z przesunięciem czasu noc zapadała szybciej. A wraz z nią przychodziły one - cienie.

Choć czaiły się w kątach i obserwowały Alberta zza okna, mężczyzna skrupulatnie nie zwracał na nie uwagi. Nie miał nawet na to sił. Słyszał jakieś szepty w swojej głowie, ale nie skupiał się na nich. Nie chciał wiedzieć, o czym rozmawiają.

Zmienił kanał w telewizorze i skrzywił się, widząc gębę jakiegoś polityka. Przełączał tak jeszcze kilka razy, aż w końcu trafił na jakiś mało inteligentny serial komediowy.

Westchnął i przykrył się szczelnie kocem, patrząc bezmyślnie w ekran. Przespał prawie cały dzień, a nadal był cholernie niewyspany.

Chodźcie do mnie, moje dzieci, odezwał się jakiś głos w głowie Alberta, głośniejszy od pozostałych. Chodźcie.

Nagle Albert zamrugał oczami i wyciszył telewizor, nasłuchując. Może mu się tylko przesłyszało?

Chodźcie.

Rozejrzał się dookoła, ale nikogo nie dostrzegł. Nawet cienie zdawały się gdzieś schować.

Albert wstał z kanapy, włożył kapcie i powoli wyszedł na korytarz. Nagle drzwi łazienki otworzyły się i wyszła z nich Ewelina.

- Och, przepraszam - mruknęła, cofając się. - Nie słyszałam cię.

Chooodźcieee.

Albert ciągle szukał czegoś w mroku, ale nie mógł niczego dostrzec.

- Gdzie idziesz? - spytała Ewelina, gdy minął ją, idąc do przedsionka.

- Muszę się przejść.

- W tym stanie nie mogę cię...

- Idę się tylko przewietrzyć, skarbie - zapewnił ją, wkładając buty. - Zaraz wrócę.

- Ale, Albercie... - oponowała.

Narzucił pospiesznie płaszcz.

- Albert!

Wyszedł z mieszkania i szybko znalazł się na klatce schodowej. Zbiegł po schodach i błyskawicznie znalazł się na ulicy. Chłodny wiatr uderzył go w twarz. Było zimno, ale Albert nie zwracał na to uwagi.

Chodźcie do mnie, dzieci.

Cienie nagle wyszły zza zapalonych latarń. Błyskawicznie okrążyły Alberta i podchodziły coraz bliżej.

Chodźcie.

Ten głos był władczy, zimny, wymuszał bezwzględne posłuszeństwo. Albert czuł, że musi go posłuchać. Nie miał prawa się sprzeciwić.

Cienie nagle zaczęły biec w jedną stronę. Mężczyzna czuł, że musi iść za nimi. Tylko po co?

Przebiegł kilka ulic, ścigając cienie. Ignorował ludzi, którzy rzucali mu wrogie spojrzenia. Teraz liczyło się tylko to, dokąd idą cienie. Zazwyczaj to one goniły jego, ale tym razem role się odwróciły.

Tylko czy zdąży dogonić coś, co nie ma masy i żadnych ograniczeń?

Przebiegł jeszcze kawałek. Cienie znikały i pojawiały się. Niektóre osaczały go, inne uciekały. Ale wszystkie zgodnie wskazywały jeden kierunek.

Dzieci, czekam na was.

Cienie nagle rozpierzchły się. Skonfundowany Albert zatrzymał się, dysząc ciężko. Wypatrywał wskazówki w mroku.

Nagle między drzewami w parku coś zaczęło się ruszać.

Albert popędził ku temu biegiem.

Minął kilka drzew. Przebiegł obok latarń i zrównał się z cieniami. Razem biegli w głąb parku, w stronę miejsc, gdzie było najwięcej drzew.

Jesteś już gotowy, szeptały cienie, wskazując drogę. On czeka.

On? - spytał w myślach Albert, ale nie uzyskał odpowiedzi. Ciężko uzyskać odpowiedź na pytanie zadane przez własną wyobraźnię.

Nagle znalazł się między kilkoma potężnymi drzewami. Wielka skała zatarasowała mu drogę.

Wtem przypomniał sobie swój koszmar. To było to samo miejsce.

Wytrzeszczył z przerażenia oczy. To sen, to musi być sen...

Cienie nagle rozpierzchły się. Został sam. Całkiem sam.

RUSZAJCIE NA POLOWANIE!

I wtedy Albert uświadomił sobie, że wpadł w pułapkę.

Powoli odwrócił się, wiedząc, co zaraz nastąpi. Poczuje uderzenie i wtedy...

Zamknął oczy. Niech spełni się przeznaczenie.

Nic się nie stało.

Ośmielił się rozchylić powieki.

Nikogo nie było w pobliżu. Tylko cienie krzątały się pomiędzy drzewami.

Nagle poczuł przeszywający ból. Upadł na kolana, chwytając się za głowę. Tysiące krzyków rozległo się w jego umyśle, zabijając własne myślenie.

Nie pozwólcie nikomu przeżyć. Polujcie!

Albert powoli wstał. Otępiały zaczął iść wzdłuż skały. Oddychał płytko i szybko. Ścierał nerwowo pot z czoła.

Nagle doszedł do końca skały. Zanim zza niej wyjrzał, poczuł dziwny zapach. Drażniący, a zarazem kuszący. Silny, gdzieś niedaleko. Feromony, dużo feromonów. Euforia, endorfiny. Wiele radości, beztroska.

Coś podobnego czuł, gdy był w mieszkaniu z Eweliną. Jej zapach również go drażnił, ale wtedy był połączony z pożądaniem. A właśnie tutaj...

Wyjrzał zza skały. Nagle dostrzegł niewysoką dziewczynę biegnącą wzdłuż alejki. Miała słuchawki na uszach i nie zwracała uwagi na otaczający ją świat.

... jest jego ofiara.

Nagle z dłoni boleśnie wyrosły długie pazury. Zęby wydłużyły się, a w oczach błysnął ogień pożądania.

Zabić... Zabić!

Ruszył biegiem w stronę ofiary. Nie mogła go zobaczyć. Biegł za szybko. Już obnażył kły, już szykował się do skoku...

Nagle ktoś powalił go na ziemię.

Albert przeturlał się i syknął wściekle. Szybko ukucnął, gotowy skoczyć na napastnika.

- To nie musi tak wyglądać - rozległ się czyjś głos.

Mężczyzna biegał wzrokiem z miejsca na miejsce, szukał wroga wśród cieni. Nie mógł go jednak dostrzec. Zdrajczynie, ukryły go!

- Uspokój się, Albercie Morawski.

Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Skoczył na nieznajomego i powalił go na ziemię. Przygniótł go i chwycił szponami jego gardło.

- Zabiję cię - wyszeptał wściekle Albert. - Zniszczę...

W oczach nieznajomego błysnęła szkarłatna czerwień. Nagle w jego ustach pojawiły się kły.

Wampir bez trudu przerzucił Alberta za głowę. Następnie wstał błyskawicznie i podszedł do niego. Pochylił się nad nim.

- Jeszcze masz szansę, Albercie. Nie...

Nagle Albert poczuł ból przeszywający całe ciało. Odruchowo zwinął się w kłębek. Zabijcie ich! - krzyczał władczy głos. Wszystkich!

A potem słyszał tylko jęki pełne bólu. Jęki, które odbierały mu myślenie.

ZABIĆ.

ZABIĆ WSZYSTKICH.

Z krzykiem rzucił się na nieznajomego. Wbił szpony w jego klatkę piersiową.

Wampir patrzył na niego beznamiętnie. Nagle wyszczerzył kły w uśmiechu i przysunął do siebie Alberta. Szpony przeszyły nieznajomego na wskroś.

- To naprawdę nie musi tak wyglądać - mówił z uśmiechem wampir. Wbite w ciało szpony najwyraźniej nie sprawiały mu bólu. - Pomogę ci.

Chwycił Alberta za gardło i ścisnął je. Mężczyzna poczuł, że zaczyna się dusić.

- Wypij to.

Albert czuł, że nieznajomy próbuje wlać mu coś do gardła. Zaczął trząść głową, chcąc odepchnąć wampira. Bezskutecznie. Szpony wbiły się za głęboko. Nieznajomy doskonale wiedział, co robi.

Ciepła ciecz wpłynęła do gardła Alberta. Przełknął to z trudem i zaczął kaszleć.

Wampir odepchnął od siebie mężczyznę. Ukucnął przy nim, obserwując go bacznie.

Albert leżał na ziemi i chwytał rozpaczliwie powietrze.

- Wytrzymaj chwilę. Będzie dobrze.

Albert słyszał już tylko krzyki. Krzyki pełne bólu i rozpaczy. Bezskuteczne wezwania do walki. Głos, w którym czuć było jedynie przegraną. Wielką przegraną.

Nieopisany ból przeszył jego ciało. Albert czuł, że ktoś umiera, a on ginie razem z nim. Oddychał spazmatycznie, coraz słabiej, jakby brakowało powietrza...

I nagle, wraz z rozszarpującym bólem przestał oddychać. Przez chwilę czuł ogromne cierpienie, a potem pustkę. Bezdenną pustkę. Nicość.

Gdy otworzył oczy, dostrzegł czyjąś twarz nad sobą. Nieznajomy nadal mu się przyglądał.

- Oddychaj - mruknął wampir, szturchając go. - Już po wszystkim.

Albert wziął głęboki oddech, patrząc tępo na nieznajomego. Nagle podniósł się, ale wampir popchnął go z powrotem na ziemię.

- Spokojnie, Albercie Morawski.

Ten rozejrzał się z niepokojem.

- Gdzie... gdzie jestem? Po co? I... czym jestem? - wyszeptał, patrząc to na siebie, to na nieznajomego. - Co mi zrobiłeś?!

Mężczyzna westchnął, wsuwając dłonie do kieszeni.

- Jesteś tylko wampirem, Albercie Morawski. A twój szalony mentor już nie żyje. Jesteś wolny.

- Mentor?

- Ten, który cię przemienił - odparł nieznajomy i gdy uznał, że Albert nie stanowi już zagrożenia, pomógł mu wstać. - Ten, który cię tutaj wezwał. To właśnie jego cierpienie czułeś.

Albert patrzył się na mężczyznę z niedowierzaniem.

- Jakim, cholera, wampirem?

- Najprawdziwszym wampirem. - Mężczyzna położył na ramieniu Alberta dłoń i spojrzał w jego oczy. - Może już nie zmieniającym się w nietoperza, bo to odebrała nam ewolucja, ale nadal wampirem. Z krwi i kości.

- Wy... wy jesteście tymi cieniami, tak? A ja umarłem i do was dołączyłem?

Nieznajomy zmarszczył brwi.

- Jakimi cieniami? - spytał, prostując się.

- Tymi, co czają się w mroku i uciekają przed słońcem.

Mężczyzna potrząsnął przecząco głową. Nagle zaśmiał się perliście.

- Cienie są tylko urojeniami wyobraźni, Albercie. Nie ma czegoś takiego.

Albert zamilkł. Nieznajomy objął go przyjacielsko ramieniem i zaczęli iść wzdłuż ogromnej, pękatej skały.

- Nie musisz się mnie bać - mówił dalej wampir. - Jestem tutaj tylko po to, aby ci pomóc. O ile, oczywiście, się na to zgodzisz.

Albert skinął głową, choć nadal nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje.

- Chodź, Albercie. Mam ci wiele do opowiedzenia...

Podczas przechadzki nieznajomy opowiedział Albertowi o wampirach. O tym, że od teraz jego organizm nie będzie tolerował żadnego pożywienia oprócz krwi, że będzie musiał się kontrolować, by nie dać się ponieść instynktom, że wraz z wiekiem nabędzie nowych umiejętności, że zestarzeje się, ale to tylko od niego będzie zależało, czy umrze, czy też będzie nadal żył...

I że nadal pozostanie człowiekiem. Fakt faktem, że przestanie chorować, ale nadal będzie mógł umrzeć jak człowiek. Że przeżyje normalne ludzkie życie, które skończy się w dniu, w którym powinno umrzeć jego ciało. I że wtedy będzie mógł dokonać wyboru: odejść w nicość lub pozostać przy życiu. Ale jeśli przy nim pozostanie, to nie będzie ono takie samo jak kiedyś.

- Tak naprawdę wampiryzm dużo nie zmienia - mówił nieznajomy. - Po prostu będziesz musiał pić krew. Będziemy ci dostarczać ją od honorowych krwiodawców. Jeśli będziesz przestrzegać tego, co ci mówiłem, będziesz wiódł normalne życie. Ale to wszystko zależy tylko od ciebie.

Albert kiwał głową w zamyśleniu, przytłoczony nadmiarem informacji. Tak wiele zmian w ciągu dwóch dni...

- Aha, jeszcze coś. - Nieznajomy nagle się zatrzymał. - Ktoś czeka na ciebie w parku.

- Ktoś? - Albert uniósł pytająco brwi.

Mężczyzna w odpowiedzi uśmiechnął się z wymuszeniem.

- Może lepiej po prostu powiedz jej prawdę - poradził nieznajomy, klepiąc przyjacielsko Alberta w ramię. - Ona zresztą i tak wszystko widziała. Nie oszukasz jej.

Albert westchnął ciężko. Razem wyszli spomiędzy drzew. Faktycznie, Ewelina siedziała pochylona na ławce i wpatrywała się gdzieś przed siebie.

Albert czuł, że to będzie trudna rozmowa.

- Jak tak właściwie się nazywasz? - spytał nieznajomego, gdy byli już całkiem blisko Eweliny.

- Marcin. Po prostu Marcin - odpowiedział mężczyzna.

Po chwili znaleźli się obok kobiety.

- Przyprowadzam ci twojego partnera, Ewelino - oznajmił Marcin, uśmiechając się życzliwie. - Chyba macie sobie wiele do wyjaśnienia. - Wsunął ręce do kieszeni, wzdychając. - Trzymajcie się.

- Taaak... - mruknął Albert, kiwając głową. - No to cześć... Marcinie.

Mężczyzna oddalił się szybko, odprowadzony spojrzeniem młodego wampira.

- Albert? - Ewelina wstała i spojrzała na niego załzawionymi oczami. - Albert, do jasnej...

Ten tylko westchnął i przytulił ją czule. Nie oponowała.

- Wszystko wyjaśnię ci w domu - wyszeptał, wciągając kwiatowy zapach jej perfum. - Nie martw się. Wszystko będzie w porządku, Ewi. Musi być...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top