Rozdział 9 - Spojrzenie rzucone za horyzont
Wolnym krokiem zmierzał do bramy, która łukiem rysowała się na rozjaśnionym horyzoncie. Promienie słońca pogodnie padały na trawę, nadając rosnącym kwiatom przyjaźniejszych, przyjemniejszych barw. Rozkoszował się tym przez moment, dopóki nie dostrzegł zbliżającego się doń człowieka. Obcy miał bladą skórę, którą po części zasłaniała zaschnięta krew. Kiwał się na boki, lecz nie zatrzymywał się ani na chwilę. Podchodził coraz bliżej i bliżej, pokazując coraz więcej swoich szczegółów. Czarnoskóry mężczyzna rozpoznał młodszego od siebie, pamiętał przecież każdego, kto stacjonował niegdyś na Arce.
- Murphy? - Thelonius uśmiechnął się, wyciągając do niego rękę.
John zagwizdał, ignorując gest.
- Kto by pomyślał, że przetrwasz. - zakpił brunet - Kiepsko wyglądasz.
- Wyglądam gorzej niż się czuję. - Jaha ciągle suszył idealnie białe zęby - Nareszcie odnalazłem dom!
- Allie wyszła już z twojej głowy, tak?
- Wiele dobrego pozostawiła. - przyznał Thelonius - Nie musisz się niepokoić, to nie jej zasługa. Ani to miasto, ani to, że żyję czy żyjesz ty.
- Więc czyja?
- Powoli John, powolutku. - poklepał go po plecach - W lepszym Mieście Światła dowiesz się wszystkiego. My dowiemy się wszystkiego.
- Ty wiesz już więcej niż mówisz. - burknął nastolatek.
- Być może. Być może jednak to tylko twoje mylne wrażenie. Jeśli tam nie wejdziesz, nie przekonasz się.
- Wolałbym zamieszkać w piekle, niż dalej ślepo iść za tobą i twą krzywdzącą wiarą. - warknął zadziornie - Przerabiałem to.
- Za bramą czeka cię dobra zabawa. - rzucił - Ale jeżeli wybierasz gnicie gdzieś na skraju lasu to proszę, nikt ci tego nie zabroni. Bądź sam, tłucz się między ogromnymi drzewami, które przysłaniają prawdziwie ładny świat. Ja mam tego serdecznie dosyć.
Pożegnawszy się z dawnym towarzyszem podróży, skierował się do Miasta Światła, które z tej dużej odległości kusząco połyskiwało. Szedł około dwóch godzin, gdy dołączył do niego John.
- Myślałem, że zostaniesz w tyle. - stwierdził wesoło.
- Nie licz na to, że tak łatwo się mnie pozbędziesz. Mam cię na oku. - wysapał zmęczony Murphy, drapiąc się po nieogolonej brodzie.
»»»°«««
Clarke tym razem nie obudziła się w samotności. Od razu wyczuła czyjąś obecność. Otworzyła oczy, ale w dalszym ciągu nie była w stanie niczego zobaczyć. Instynktownie podniosła się do pozycji siedzącej, przeklinając pod nosem z niezadowolenia. Rozgoryczenie przywódczyni setki sięgało zenitu, rozczarowanie pulsowało jej w skroniach.
- Clarke. - ktoś złapał jej dłoń. Abby.
- Mamo...- rozżalona wtuliła się w kobietę, pozwalając, by emocje wyszły na powierzchnię.
- Wszystko będzie dobrze.
- Proszę, powiedz, że masz coś więcej niż te trzy wyrazy. - szepnęła blondynka o zamglonych, niebieskich tęczówkach.
- Potrzeba ci czasu, skarbie. - powtórzyła Abigail. Mówiła to codziennie odkąd znalazła córeczkę - Toksyny usuwają się z twojego organizmu wraz z moczem, poza tym pracujemy z Jacksonem nad nowym pomysłem do działania.
- Nad jakim konkretnie? - zapytała.
- Kochanie, Lincoln zgodził się nam pomóc, dzięki czemu przekonaliśmy Lexę, że to nasza największa szansa. Czas czasem, ale nie zostawię twojego wzroku tylko jemu.
- Ale w czym ma pomóc ci Lincoln?
- W swojej wiosce był uzdrowicielem. - oświadczyła starsza z kobiet, jakby to była świeża sprawa - Tam trzymali antidotum na tego typu trucizny, więc możliwe, że nie wszystko stamtąd zniknęło.
Wanheda zastanawiała się przez parę minut.
- Masz słuszność. Skoro Arhideon nie zmiótł z powierzchni ziemii Arkadii, może nie dosięgnął i każdej z ziemskich wiosek.
Usłyszały hałas. Clarke, niepewna tego, co zaczęło się dziać, zadrżała. Abby ścisnęła jej ramię i obiecała, że sprawdzi, o co chodzi. Wyszła z pomieszczenia, a potem z budynku, w którym ustanowiono lecznicę. Stamtąd tłum ziemian ruszył w kierunku bramy, więc wyprzedziła ich i dobiegła tam jako pierwsza. Ujrzała starego przyjaciela, o którym myślała, że zginął.
- Thelonius?! - krzyknęła zaskoczona, podtrzymując mężczyznę, który upadł na kolana w błotnistą kałużę.
- Abby. - uśmiechnął się niemrawo - Jak miło cię znowu widzieć. Nie sądziłem, że jeszcze się spotkamy.
- Wbrew pozorom często brakuje ci wiary, Jaha. - odwzajemniła uśmiech.
Podszedł do niej również John, który wydawał się mieć w sobie nieco większą ilość sił od byłego Kanclerza. Ten także się uśmiechnął, od ucha do ucha, ale miało się wrażenie, iż jest to uśmiech diabelsko chytry i przebiegły. Murphy był zagrożeniem. Zresztą, niczego innego nie chciano się spodziewać po tym młodym, szalonym buntowniku, który sam przyznawał, że składa się z nienawiści i gniewu.
Tymczasem młodsza z dwóch kobiet o nazwisku Gryffin leżała i bezwiednie pstrykała palcami. Denerwowała się. I tym, że była ślepa i tym, że jej mama jeszcze nie wróciła.
Co tam się zdarzyło? Pytała samą siebie w duchu, a potem powtórzyła to pytanie na głos. Czy coś nam grozi?
- Nic złego się nie dzieje, Clarke. - rozpoznała ten głos, bez wątpienia należał on do Lexy.
- Lexa. - mruknęła wreszcie zainteresowana czymś dobrym blondynka.
»»»°«««
Komandor usiadła tuż obok dziewczyny, splatając swoje smukłe i długie palce z jej, które były nieco krótsze, ale równie miłe.
- Tak, to ja. - oznajmiła ciepłym tonem - Jak się czujesz?
- O to samo chciałam zapytać, pewnie masz dużo roboty w nowej sytuacji. - odparła przywódczyni setki Skikru.
- Wbrew pozorom nie tak dużo jak można myśleć. - odpowiedziała spokojnie, ale z zapałem dodała - Proszę, powiedz mi jak się czujesz.
- Zgaduję, że nieźle. - to była półprawda - Ślepa, ale przynajmniej umyta, a co za tym idzie, bez tłustych, rozczochranych włosów.
- A tak na poważnie? - dopytywała uparcie Heda.
- Cholera, jesteś strasznie męcząca. - stękała okaleczona Gryffin - Bywało zarówno lepiej jak i gorzej. Rana na moich plecach chyba się goi, a to dobra wiadomość. Pozostała tylko kwestia tego, czy odzyskam wzrok...
- Dopilnuję tego, byś znowu mogła patrzeć na świat. - obiecała Alexandria.
Gdyby Clarke widziała, spojrzałaby na nią z wdzięcznością. Mogła nią jednak wypełnić tylko swój głos.
- Kocham cię, Lexo kom Trikru. - szepnęła, nachylając się do partnerki.
- Ja...
- Wszystko w porządku? - spytała Wanheda, unosząc brwi.
- Ja ciebie też kocham, Clarke kom Skikru. - wydukała, przełykając ślinę.
Pocałunek okazał się tym romantycznym, niepośpiesznym. Przypominał bardziej muskanie warg przez motyle, aniżeli taniec języków i walkę o dominację.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top