Rozdział 6 - Nóż w plecach


Clarke

Gwałtownym pociągnięciem Roan wyjął z moich pleców zatruty nóż.

Cóż mi po tym, skoro trucizna i tak już krąży w moich żyłach?

Jęknęłam, gdy mocno przycisnął do krwawiącej rany brudną szmatę.

Świetnie, jeszcze wda się zakażenie i umrę prędzej, aniżeli bez niego.

Mężczyzna, jak gdyby czytał w mych myślach, po kwadransie odrzucił poplamiony ciemno-czerwoną cieczą skrawek materiału. Nie przygotowałam się na to, co się stało. Inne, większe i rozgrzane do setki stopni ostrze naparło na otwartą ranę. Krzyknęłam z bólu i przerażenia, by zaraz odetchnąć z ulgą. Przynajmniej nie musiałam martwić się o infekcję.

Kątem oka dostrzegłam leżący na przeciwko knebel, mając nadzieję, że król Azgedy zrezygnuje z użycia przedmiotu. Przed zabiegiem obiecałam, że będę potulna, gdy zagroził, iż chętnie pozbędzie się mojej mamy oraz przyjaciół. To jasne, że stanowili dla niego przeszkodę, ale łatwiej było przejść obok nich, aniżeli obok Kanclerza lub ziemian. Dlatego sam uznał, że ich śmierć nie będzie mu - póki co - do niczego potrzebna.
Miałam rację. Związał mnie tak, że nadal leżałam na brzuchu, twarzą przy posadzce. Przywiązał mnie do kolumny tak, bym nie mogła rozdzielić swoich dłoni. Nie mogłam się nawet podrapać.

- Trucizna zacznie działać w ciągu trzech albo czterech godzin. - oznajmił ochrypłym tonem - Wtedy ruszymy dalej, aż trafimy na Lexę.

- Mam być twoją przynętą...

- Zachętą dla Komandor. - poprawił - Wspominałem o tym, lecz widzę, że już miewasz problemy z koncentracją. To, co jest w twoim krwioobiegu, być może działa szybciej niż oceniłem.

· Dwie godziny później ·

Ocknęłam się, lecz nie potrafiłam otworzyć oczu. Chwilami zdawało się, że tak robię, jednak nie mogłam zobaczyć światła ani Roana, którego obecność była oczywista.

- Podnieś się. - rozkazał.

Z trudem uniosłam głowę, po czym podparłam się poobdzieranymi łokciami.

- No już. - burknął zły - Śpieszy mi się.

- Gdzie jesteś? - zapytałam nieśmiało.

- Co?

- Nie wiem, gdzie jesteś. W którym miejscu stoisz?

- Tuż przed tobą, Wanhedo. Nie widzisz?

- Nie widzę ciebie ani niczego. - szepnęłam.

Westchnął, wyraźnie zniecierpliwiony. Pomógł mi wstać.

- Trucizna już robi to, czym się charakteryzuje. - stwierdził - Zaniosę cię, to nieopodal tego budynku.

Byłam skołowana. Nie tylko tym, że niespodziewanie oślepłam, ale także jego zachowaniem. Miałam wrażenie, iż wcale nie jest taki straszny, na jakiego pozuje.
Upadłam, tracąc na moment przytomność. Kiedy wróciła mi świadomość, nie słyszałam, by Roan cokolwiek mówił. Nie słyszałam jego oddechu. Umknął.

Gdzie on się podział? Czyżby zdecydował się zostawić mnie tutaj na pastwę losu? Na pewną śmierć?

Pokiwałam głową w zaprzeczeniu. On tak łatwo by się nie poddał. Byłam przekonana, że wymyślił coś innego, by ponownie nie musieć taszczyć mnie do Komandor na swoich plecach.

»»»°«««

Lexa

Dwa z czterech oddziałów armii poszukiwawczych wróciły do Miasta. Wystarczył jeden gest, a mianowicie każdy, kto czekał na kogoś bliskiego otworzył swoje ramiona. Wtedy osoby, które sprowadzono do rodzin, wbiegły w nie z nieukrywaną radością. Uśmiechnęłam się pod nosem widząc multum uśmiechów u poddanych. Cieszyłam się razem z nimi tym, że odzyskaliśmy choć część naszych.
Na przedzie dostrzegłam również jednego z przyjaciół Clarke, okazał się nim - jeśli się nie mylę - Monty. Przytulił mocno szatynkę z rozczochranymi włosami i małymi ranami ciętymi na policzkach. Harper - tak się do niej zwracano.
Z nadzieją wypatrywałam Wanhedy, która ani w tym momencie, ani później nie pojawiła się wśród członków trzynastu klanów. Rozczarowała się przede wszystkim jej matka, Abby, która z niecierpliwością czekała na powrót jakiegokolwiek z oddziałów.

Krzykliwość tego wydarzenia, mimo entuzjazmu i dobroci, jakie za sobą niosła, przytłoczyła mnie. Wobec tego wracałam do nowego Tondc, które wcale nie przypominało starej stolicy. Za nią też tęskniłam, aczkolwiek nie mogłam wykazywać się takimi emocjami w stosunku do nikogo, a tym bardziej w stosunku do czegoś. Wyobraziłam sobie, jak reaguje na moje podejście do tematu Komandor Śmierci. Clarke z całą pewnością przekonywałaby mnie o słuszności wyjawiania uczuć.

Miałam już przestąpić próg, kiedy ktoś szarpnął mnie za mój naramiennik. Pociągnął mnie do tyłu, a ja z zaskoczenia nie zdołałam się obronić i wpadłam w zarośla. Natychmiast podskoczyłam na równe nogi, wyciągając miecz z pokrowca. Przede mną, jak spod ziemi, wyrósł król Azgedyjczyków. Roan.

- Co ty tu robisz? - wysyczałam - Nasi ludzie cię szukają. A twoi sądzą, że nie żyjesz.

- Przyszedłem zaproponować układ. - odparł spokojnie.

- Nie układam się z nieprzyjacielem.

- Od kiedy? - żąchnął się - To nie byle co. Musisz pomóc mi wrócić na pozycję. Skoro moi ludzie buntują się przeciw tobie, przeciwko mnie będą rewolucjonizować bardziej i mocniej.

- I dlaczego miałabym coś dla ciebie zrobić, Roanie? - dopytałam ledwo zainteresowana.

- Bo mam Clarke. - szepnął konspiracyjnie, odsuwając się o krok, aby uniknąć mojego ciosu.

- Co ty powiedziałeś?!

- Cicho! Zwariowałaś?

- Powtórz. - nakazałam, zaciskając zęby.

- Wiem, gdzie znajdziesz Clarke.

»»»°«««

Clarke

Próbowałam się uwolnić, ale Roan związał mnie zbyt mocno. Poza tym nie miałam w sobie za wielu sił na szarpaninę i struganie bohatera. Nie miałam energii na to, by samą siebie starać się ratować. Bezbronna leżałam na wzdętym z głodu brzuchu, wysuszonymi bez wody wargami dotykając wilgotnego podłoża. Byłam zrozpaczona, poddawałam się.
Motywację skutecznie zagłuszał ból, który pochodził z rany na plecach. Paraliżował mnie, sprawiając jeszcze więcej psychicznego cierpienia. Świadomość, że byłam tak blisko Lexy i mamy, a nikt o tym nie wiedział, cholernie przygnębiała.

Wanheda. Władczyni śmierci sama poddaje się, gdy staje przed jej obliczem.

Nie wiem czemu, przekonanie, że była dzienna pora, uparcie we mnie tkwiło. Niestety sama nie mogłam zobaczyć najmniejszej rzeczy, bo trucizna odebrała mi zmysł wzroku. Byłam zupełnie bezradna.












Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top