Rozdział 5 - Za bramą
Arhideon obserwował wszystko, co się działo, od samego początku. To przecież on zainstalował monitoring w Mieście Światła, aby mieć na oku ludzi z różnych klanów. Godzinami przewidywał w swojej kryjówce, umiejscowionej głęboko pod chodnikiem, po którym chodzili mieszkańcy. Dosłownie i w przeności szaman zapadł się pod ziemię.
Wiedział, że powoli zbliża się bunt tych, którym zbudował nowe domy. Nie podobały im się, ludy nie chciały przebywać w Mieście, którego w ogóle nie znały. Nie dziwił im się, przecież odeszli, gdy ziemia wyglądała zupełnie inaczej. Wtedy pozbawiona była komfortu, a oni nie mogli zaznać bezpieczeństwa. Jednak zmieniał to, choć ci na górze na razie nie byli tego świadomi. Musiał zaczekać na odpowiedni moment, więc pozwalał na poszukiwania: wolał, by znaleźli się nawzajem przed odkryciem prawdy, której brak brutalności z pewnością ich rozczaruje.
Póki co używał Costii, dziewczyny, którą dawniej ocalił przed śmiercią z rąk królowej plemienia Lodu. Ówcześnie skorzystał z okazji i dla przyszłych korzyści, które miały nadejść w tych czasach, przesłał Komandor Trikru nie głowę ukochanej, a jej siostry bliźniaczki.
Jaha także miał się przydać, aczkolwiek w późniejszym okresie. Jego rola dopiero się rozpoczynała, lecz zależała od tego, jak Heda rozwiąże konflikt z Azgedą i czy końcowym efektem będzie realny, stuprocentowy pokój.
Tych problemów niestety samo technologicznie podrasowane, zaawansowane Miasto nie mogło sobą rozwikłać.
Nawet nie czuł się zawiedziony przez mord na jednym z Azgedyjczyków. Sprzeciwił się Komandor, splamił jej honor, więc jasnym było i do przewidzenia, że kobieta tak go ukarze. Miał nadzieję, że z biegiem tygodni i miesięcy polityka będzie się przekształcać w taką, która nie spłynie krwią. Zasady powinny zostać ulepszone, a tradycja "jus drei jus daun" wrzucona w złą przeszłość.
»»»°«««
Raven
Bellamy był przeciwny temu, by najpierw pokazać się w Mieście, a dopiero potem szukać zaginionej dwa dni temu Clarke. Koniecznie chciał ją znaleźć i przyprowadzić tam zdrową, bo - jak sądził - czekała na nią matka. Też tego pragnęłam, ale uważałam, że z wsparciem naszych ludzi oraz ewentualnie z wsparciem ziemian, mielibyśmy większe szanse na przywrócenie Gryffin do drużyny.
Tak więc w ciągu czterdziestu i ośmiu godzin we dwójkę przeczesaliśmy tereny w promieniu dwudziestu kilometrów od mostu. Nie wytrzymywałam już nacisków chłopaka, który nie widział czasu na najkrótszy oddech pomiędzy wędrówkami. Oczywiście, że bałam się tego, co mogło stać się Wanhedzie, jednak bez sił i tak niczego bym nie zdziałała.
- Blake, nie dam rady, jestem wyczerpana i moja noga jest w takim stanie, że nie pójdę dalej. - wysapałam, przysiadając na ściętym konarze.
- Poniosę cię. - zaproponował.
- Powiedziałam coś! - rzuciłam - Tobie również brakuje energii. Zróbmy tak jak chciałam. Postawmy na Miasto, gdzie prawdopodobnie będzie nam łatwiej rozpocząć nowe poszukiwania.
- Raven, a jeśli ona umrze? Co wtedy? - był zdesperowany, jego głos drżał.
- Clarke jest mocnym dowódcą Skikru. Nie pamiętasz? Poradzi sobie, dopóki nie otrzyma od nas pomocy. Musi.
Westchnął. Niemo przyznał mi rację.
- Dobrze, chodźmy. Ale gdy tylko trafimy na kogoś z naszych...
- Ja potem nie wyruszę, nie z tą nogą. Abby mnie wyleczy, na miejscu będę pracować nad czymś użytecznym. Aczkolwiek z ty, razem z innymi, uknujecie jakiś plan, jestem przekonana.
»»»°«««
· Trzy godziny później ·
Bellamy
Przekroczyliśmy ostatnią deskę mostu. Objawił nam się widok, o którym nawet nie śniłem. Podejrzewałem jednak, że Reyes już była świadkiem czegoś podobnego: kiedy połknęła czip, podarowany jej przez byłego Kanclerza Arki, Jahę oraz zaprogramowaną do destrukcji Allie.
Latynoska opierała się o mnie, a ja obejmowałem jej sylwetkę ramieniem. Kuśtykała, przez co szliśmy wolniej, aniżeli wcześniej. Ból w jej uszkodzonym mięśniu nasilał się, więc wbrew woli dziewczyny, wziąłem ją na ręce. Piechotą pokonaliśmy tak kolejny kilometr, wówczas otworzyła się przed nami ogromna, czerwona, zdobiona brama. Schowałem wrażenie do kieszeni, kontynuując spacer.
Wnet pojawiły się przed nami twarze ziemian, którzy tłumnie zajmowali coś, co przypominało rynek nowoczesnej miejscowości. Ta z kolei przypominała tą bez nazwy, gdzie mieszkałem przez ostatnie trzy lata. Mój żołądek zwariował, lecz powstrzymałem wymioty, lgnąc do przodu. Przebrnąłem, z osobą na rękach, przez mnogość wojowników i chłopów, by ujrzeć w końcu kogoś, kto nie był mi obcy.
- Miller! - wychrypiałem - Miller! - krzyknąłem głośniej.
Tym zwróciłem na siebie nie tylko uwagę czarnoskórego chłopca, ale również wszystkich ziemian zebranych na placu. Rozeszli się, ustępując Lexie, która szybko do mnie podeszła.
Miller zabrał ode mnie Reyes, niosąc ją w nieznanym mi kierunku. Ufałem, że zatroszczy się o naszą przyjaciółkę.
- Jest z tobą Clarke? - zapytała, a ja wyczułem w niej solidną nadzieję.
- Była. Dwa dni temu. Zniknęła. - odrzekłem zgodnie z prawdą.
- A więc to tak dbasz o bliskich? - syknęła rozwścieczona, lecz wbrew mojej obawie, nie uderzyła mnie.
»»»°«««
Lexa nie rozumiała, jak Bellamy i Raven mogli stracić z oczu Clarke. Uznała, że ona sama nie odeszłaby od nich tak po prostu, bez żadnego powodu. Zastanowiła się i dostrzegła tylko jedną, kiepską możliwość. Ktoś uprowadził Wanhedę.
W trakcie trwania operacji Reyes, Komandor postanowiła porozmawiać sam na sam z Kanclerzem Marcusem Kanem, który przewodził Skikru od lat. Co prawda nie raz myślała o tym, ile trwa panowanie władcy w ich klanie, ale nigdy nie odważyła się zadać owego pytania.
Młoda Heda usiadła na prowizorycznym tronie przygotowanym przez Lincolna oraz Indrę. Na przeciwko niej, nieco niżej, stanął wezwany mężczyzna z miłym uśmiechem wypisanym na twarzy.
- Kanclerzu.
- Komandor.
Wymienili uprzejmości, po czym Alexandria zmieniła zdanie i usiadła z Marcusem przy prowizorycznym niby to stoliku.
- Jak się mają sprawy ze zwiedzaniem miasta? - zapytała szczerze ciekawa.
- Całe czyste, puste od wrogości, pomijając Azgedę. - oznajmił - Mnóstwo zapasów jedzenia, wody, środków medycznych potrzebnych do leczenia różnego rodzaju ran.
- A więc jakaś dobra wiadomość. - mruknęła w odpowiedzi.
- Coś się stało? - zaniepokoił się Kane.
- Jak zapewne wiesz, Clarke ciągle nie ma. Drugą rzeczą, która mnie martwi jest to, że żadna z armii jeszcze nie wróciła.
- Z całym szacunkiem, ale sądzę, że wojownicy potrzebują więcej czasu na przeszukanie terenów, aniżeli kilka dni, Hedo.
- Przyznaję ci słuszność. Jesteś mądry, Kanclerzu. Nie dziwię się, że tak długo utrzymujesz się u władzy.
- Miałem trzyletnią przerwę. - odparł wesoło - I trzeba tu pamiętać o wkładzie młodej przywódczyni setki. - dodał - Zrobiła więcej niż ja, dla kogokolwiek.
- Dlatego musimy ją znaleźć. Całą, zdrową, żywą. Potrzebujemy jej. Wy jej potrzebujecie, ludzie z Nieba.
- To nie jest jedyny powód, prawda, Lexo? - spytał, pozwalając sobie na użycie imienia Komandor klanów.
Milczała.
- Kochasz ją.
Ciągle milczała.
W duchu przyznawała mu świętą rację, ale równocześnie myślała o Costii. Rozbiegane uczucia wywoływały u niej poczucie winy i wyrzuty sumienia.
Czyżby miłość faktycznie była słabością?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top