Rozdział 28 - Dni gorzkiej Rewolucji
Kanclerz Skaikru zapytany o to, co właściwie się przydarzyło kiedy nie było Komandor - zmizerniał. Znowu musiał o tym myśleć, a już od jakiegoś czasu próbował to sobie darować.
° Miesiąc i trzy dni wcześniej °
- Razem z Roanem na pewno doskonale sobie poradzicie. - wyraziła nadzieję, wsiadając na swojego konia - Myślę, że wyrażam się jasno. Gdy wrócę, wszystko ma być na swoim miejscu, a każdy, kogo teraz zostawiam za plecami...powinien żyć.
- Oczywiście, Hedo. - król klanu Lodu ukłonił się grzecznie - Wspólnie z Kanem zadbam o to, aby wszystko poszło jak po maśle.
Zielonooka brunetka odjechała, a za nią grupa wybrańców z klanu Nieba i armia licząca stu perfekcyjnie wyszkolonych wojowników. Kiedy brama zamknęła się za nimi, Marcus odsapnął, siadając na pierwszym lepszym pniu ściętego drzewa.
- To będzie trudne zadanie. - szepnął.
- Masz rację. - odparł mężczyzna w długich włosach, niechybnie usłyszawszy dane słowa - Dla naszego dobra musimy sobie z tym poradzić, módlmy się, by nikt ani nic nam w tym nie przeszkodziło.
- Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś religijny.
W połowie czerwca, po upływie dwóch tygodni od momentu, gdy Lexa wyruszyła na misję, wszystko się zaczęło.
Najpierw rozległ się horendalnie głośny huk, jak się okazało - eksplodował niski budynek mieszkalny. Po tym zdarzeniu Kane i Roan spodziewali się, że ich droga, jako teraźniejszych, chwilowych przywódców klanów, nie będzie usłana cukierkami.
Kanclerz klanu Nieba nie przezwyciężył pokusy i wyjrzał przez okno. Musiał przecież wiedzieć, jak wygląda sytuacja na zewnątrz. Wiecznie nie mógł, wraz z królem Azgedy, ukrywać się na poddaszu.
Gdy to zrobił; gdy wychylił się lekko przez otwór w ścianie, stał się świadkiem czegoś, co mocniej zapragnął od razu powstrzymać.
- Oni się zabijają. - powiedział zdziwiony.
- Co? - brodaty mężczyzna podniósł głowę, powstając z podłogi.
- Oni mordują się nawzajem. - odparł głośniej i dobitniej - Widzę twoich ludzi wykończających nie ludzi innych klanów, ale nie ma żadnego człowieka ze Skaikru.
- Bo wy nigdy nie bierzecie udziału w tego typu zdarzeniach. No, może nie nigdy, ale nauczyliście się na błędach i ich nie powtarzacie. - oznajmił z podziwem rozmówca Marcusa.
Roan zastanowił się przez krótki moment, po czym ruszył na korytarz, trafił na klatkę schodową i zbiegł po niezliczonej ilości schodów. Marcus pobiegł za nim, niechcąc zostawiać sprzymierzeńca samego wobec niecnych uczynków jego dawnych poddanych.
Kiedy obydwoje stali już przed otwartymi na oścież drzwiami, z bliska mieli okazję zaobserwować walczących ze sobą wojowników Azgedy.
- Co do cholery?! - wrzasnął król, czym rozdzielił dwóch potężnych mężczyzn umalowanych na czarno i biało.
- Nie damy się więcej zastraszyć! - krzyknął ten o imieniu Enclos - Nie ma Hedy, nie ma kto rządzić!
- Ludzie, którzy was słuchają, są zaślepieni. - poparł go drugi, Gahn - Dlatego...dlatego dzieje się to, co się dzieje.
Roan w mgnieniu oka pozbawił życia buntujących się na głos wojowników, z którymi niegdyś przyszło mu wypełnić kilka misji. Mimo to nie miał żadnych wyrzutów sumienia, robił to, co uważał za słuszne i chronił tych, którzy sami nie byli w stanie się obronić.
° Trzy tygodnie i dwa dni temu °
Kane podnosił ciało jakiejś kobiety ze zmasakrowaną twarzą - a właściwie z czymś, na miejscu twarzy, co wcale jej nie przypominało; wtedy usłyszał gong i już wiedział. Donośny dźwięk rozległ się przez Roana, który dawał mu sygnał. Marcus położył martwą osobę - może czyjąś matkę, siostrę, ciotkę - przy ścianie, po czym zaczął uciekać, gdzie pieprz podobno rósł. Dotarł do zacienionego zaułka, który nie tylko przed rażącym słońcem miał go ochronić.
Nagle Kanclerz Skaikru dostrzegł mężczyznę w szaro-srebrnym futrze, biegnącego w kierunku centrum miasta. Za nim pędził drugi, trzeci i kolejni, którzy chcieli dopaść siebie nawzajem.
Ktoś zeskoczył ze zardzewiałej drabiny przy budowli, lądując na plecach przed Kanclerzem Kanem. Po chwili wyjawiła się tożsamość tejże osoby - był to jeden z przeciwników Roana, to między innymi on wszczął miastowy bunt.
- Obedrę cię ze skóry i powieszę ją sobie na ścianie. - zaszydził, wymachując w powietrzu maczetą.
Gdy zbliżył się do przywódcy Skaikru, został postrzelony. Kula weszła w jego czoło, przeszła przez mógl i wyszła z tyłu głowy, a łuska z brzdękiem spadła na wyścieloną kostką brukową ziemię.
Marcus odwrócił się za siebie i spostrzegł mężczyznę w kapturze. Był to Roan, który także uciekał przed liczniejszymi zastępami wrogów.
»»»°«««
Lexa zajmowała miejsce na swoim tronie, obdarowując spojrzeniem każdego, kto tkwił w tym samym pomieszczeniu. Trwało spotkanie, więc ambasadorzy skupiali się, równocześnie w ciszy czekając na ostateczny werdykt Hedy. Ta podniosła się na równe nogi, przywołując do siebie strażników.
- Przyprowadźcie naszych więźniów. - rozkazała, czym nie pozostawiała wątpliwości co do tego, co miało się wydarzyć.
Po tym dziewięciu ambasadorów zebranych z plemion opuściło pokój, a Alexandria z powrotem opadła na dosyć komfortowy tron - nie, żeby zwracała większą uwagę na wygodę; ta była najmniej istotna.
Usłyszała pukanie, po czym pozwoliła nieproszonemu gościowi wejść do siebie. Jej oczom ukazała się bardzo znajoma, ukochana postać, której wcale się tutaj niespodziewała.
- Clarke...- wydusiła z siebie zdziwiona - W jakim celu przychodzisz?
- Chcę jeszcze raz przeprowadzić z tobą tamtą rozmowę, Lexo. - odparła, lekko się uśmiechając - Powinnaś odpuścić sobie "jus drei, jus daun" i dać szansę mnie. Mam lepszy plan.
- To, co mówiłam ostatecznie zostało przypieczętowane i potwierdzone. - Woods spuściła wzrok na swoje stopy, ale zaraz znowu patrzyła na Wanhedę - Porozmawiajmy o czymś innym.
- Nie, nie będziemy rozmawiać o tym, czy chcę z tobą być. Zostawiłaś mnie, kiedy najbardziej potrzebowałam twojej obecności i pomocy. To już drugi raz, choć po pierwszym przysięgałaś swą lojalność. Twoje słowo nic już dla mnie nie znaczy.
· Później ·
Słowa Lexy znaczyły dla Clarke wiele, jednak Komandor Śmierci miała równie ogromne opory co do tego, by w jakikolwiek sposób to okazać. Ciągle była zła, przygnębiona i zraniona, a jedna rozmowa niczego zmienić nie mogła. Niemniej Gryffin nie chciała w tym momencie zajmować się tym, na co nie miała czasu. Powinna i wolała obmyślić plan, który zapewniłby ochronę życia Arhideona oraz Costii. Była świadoma, że o ile śmierć pierwszego więźnia nie wywarłaby na Alexandrii wrażenia, tak egzekucja rudowłosej, dawnej ukochanej mogła skierować Hedę na niewłaściwe tory. Mogła ją nawet zabić, a tego Clarke nie pragnęła.
W związku z tym wybrała się do lochu, gdzie trzymano tych dwoje. Jak poprzednio, bezgłośnie wślizgnęła się na korytarz, by finalnie dostać się do wybranej przez siebie celi. Tam, zdziwieni wizytą znajdowali się wrogowie.
- Nie umrzecie. - powiedziała - Nie pozwolę na takie zakończenie.
- Jaki masz w tym cel? - spytał mężczyzna, podchodząc do Clarke tak, jak pozwoliła na to długość łańcucha, którym go skuli.
- Nie zdechniesz, bo to dla ciebie zbyt łaskawe rozwiązanie. - warknęła Wanheda - Dlatego uciekniesz razem z Costią i już nigdy więcej się tu nie pojawisz. Masz jeszcze urządzenie do otwierania portali, prawda?
- Do czego zmierzasz? - zapytała zlękniona Costia.
- Po drugiej stronie czeka na was nowy dom. - odparła zdecydowanie - Musimy was tylko przemycić, nim dotknie was ręka sprawiedliwości, a raczej zemsty Komandor trzynastu klanów.
- Dlaczego miałbym ci pomóc? Nie chodzi ci o nasze życie, a o ochronę ukochanej kobiety. - odpowiedział uśmiechnięty Arhideon.
- Jeśli tobie nie zależy na życiu...- zaczęła tajemniczo - Myślę, że zrobisz to dla córki. Raz rozmawiałeś z Raven, prawda? Jeśli nie zrobisz tego, co ci każę, ona nie porozmawia już z nikim.
»»»°«««
Zręcznie uciekali przed czujnym rejestrem kamer, które niegdyś w całym Mieście Światła zamontował szaman. Tym razem okazało się to dla niego przeklętym, bo sam przed sobą był zmuszony umykać. Skradali się raz po raz, od ściany do ściany, po cichu, między cieniami budynków - najpierw Arhideon, za nim Costia, a na końcu pilnująca ich i mająca się na baczności Clarke. Już prawie im się udało, prawie wydostała tych kłopotliwych jeńców za bramę.
- Clarke. - stanęła przed nią Abby z gorzkim wyrazem twarzy.
- Mamo?
- Doskonale, ktoś przyszedł się pożegnać. - mruknął mężczyzna.
- Nigdzie nie idziesz, zobaczymy się jeszcze na wieczornej egzekucji. - oznajmiła Abigail, ciągnąc za sobą córkę.
Gdy na wystarczającą odległość odsunęły się od dwójki jeńców, ci postrzeleni zostali strzałkami usypiającymi. Za plecami Clarke pojawiła się dodatkowa osoba, z którą Wanheda wolała się nie konfrontować.
- Przykro mi. - oświadczyła Lexa, kiwając lekko głową.
Na ten znak wystrzelono również w kierunku blondynki, której w szyję wbiła się strzałka. Zakręciło jej się w głowie, po czym upadła prosto w ramiona swojej mamy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top