Rozdział 27 - Pobojowisko i narada

Za bramą, którą Bellamy z Lincolnem otworzyli siłą, gromada ujrzała istne pobojowisko. Zresztą, rozwalone na kawałki ławki, połamane gałęzie drzew i poprzewracane słupy były najmniejszym z ich problemów. Między tymi wszystkimi zniszczonymi rzeczami nie dało się niezauważyć pociętych i zdeformowanych ciał ludzi z różnych klanów. Zdawało się, że najbardziej ucierpiała Azgeda, jednak trudno było dokładnie ocenić straty za pierwszym rzutem oka.
Cały organizm Komandor pokazywał niemo, jak wściekła jest na to, czego została teraz świadkiem. Drżała, zaciskając i zęby i pięści. Wanheda położyła na jej ramieniu dłoń, co było pojedyńczym gestem dobrej woli i wsparcia, na które było ją stać. Clarke również wzburzyła się tym, czego doświadczali. A to nie miał być jeszcze koniec; koniec był o wiele za daleko. Blondynka spojrzała na poruszoną do głębi matkę, której zakręciło się w głowie, więc wsparła się na Octavii.
Arhideon natomiast uśmiechał się pod nosem, nie próbował ukrywać  swej uciechy. Ewidentnie udało mu się zmiażdżyć ducha wspólnoty trzynastu klanów, a naprawienie tego objawiało się niemiłosiernym wysiłkiem i ciężkością, jeżeli nie niemożliwością czy utopią.

- Musimy znaleźć Roana i Marcusa. - powiedziała cichutko Abigail Gryffin.

Lincoln szarpnął Arhideona, którego wcześniej związał, a teraz prowadził. Poganiał go, gdy mężczyna bezczelnie rozglądał się, podziwiając to, do czego doprowadziły jego dziwne działania.
Octavia natomiast szła krok w krok z Costią, która kilkakrotnie starała się uciec sprzed jej uważnego spojrzenia. Czarnowłosa zachowywała odpowiednią czujność, wzorując się na tym, co robił jej ukochany.

Gdy przeszli około kilometra, przez spływający krwią asfalt i chodnik, dotarli do budynku, w którym przed opuszczeniem Miasta Lexa znalazła dla siebie salę tronową. Wspięli się po schodach, na trzecie piętro, gdzie spotkali się ze zmartwionym Kanem.

- Przepraszam, Hedo. - skłonił się ukorzony - Razem z Roanem próbowaliśmy temu zapobiec, ale zbuntowało się zbyt wielu. Nie mieliśmy szans, choć staraliśmy się je zyskać.

- Oni oszaleli. - przyznał król ludu Lodu - Dowiedzieli się, że nie wrócisz w najbliższym czasie, więc skorzystali z okazji do uczynienia tego, co planowali od samego początku. Wybacz mi, Komandor, że zawiodłem i nie podołałem.

- Ilu zginęło? - zapytała szeptem.

- Co, proszę?

- Ile jest ofiar?! - wrzasnęła.

- Naliczyliśmy dwudziestu wojowników i dziesięciu zwykłych obywateli. Kobiety ani dzieci znacznie nie ucierpiały.

· Kilka godzin pózniej ·

Lexa razem z ambasadorami klanów zamknęła się w sali, gdzie prowadziła naradę. Clarke to rozumiała, przecież jako Komandor musiała coś nie tylko postanowić, ale i uczynić. W związku z tym, że sama Wanheda nie była zainteresowana uczestnictwem w spotkaniu, a raczej nie miała na nie sił, udała się do piwnic. Tam znalazła pomieszczenie, w którym przed godziną Bellamy z Lincolnem oraz Octavią uwięzili Arhideona i Costię. Zrobili to oczywiście za przyzwoleniem Hedy.
Uchyliła drzwi tak, by prześlizgnąć się przez szparę między nimi a framugą i na powrót zatrzasnęła je, gdy stanął przed nią zadowolony człowiek.

- Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Spójrz, kochana. - zwrócił się do rudowłosej wojowniczki - Clarke Gryffin, Komandor Śmierci i przebiegłiści zdecydowała się uprzyjemnić nam pobyt w lochu.

- Twoja rozmowa z Raven nie przebiegła zbyt dobrze, prawda? - zapytałam kpiąco - Cóż, to nic dziwnego, przecież nie jesteś jej ojcem, a jednym z wielu wrogów.

Zagryzł dolną wargę, zamierzał nienawistne słowa zatrzymać dla siebie i nie dawać się prowokować.

- Jesteś żałosny. - mówiła - Chciałeś zmienić świat, dla niej, no i prawie ci się to powiodło. Aczkolwiek za mało w tobie ostrożności i sprytu.

- Zamknij się! - wtrąciła Costia - Zważaj na to, co wychodzi z twoich ust, inaczej gorzko tego pożałujesz.

- Na Arce takie groźby karali ekspulsowaniem. - odpowiedziała, lecz widząc, że nie rozumieją, pośpieszyła z wyjaśnieniem - Karą była śmierć poprzez wyrzucenie w przestrzeń kosmiczną.

»»»°«««

Lexa

Znowu zmuszono mnie, abym stała się tą bezwzględną Komandor, którą byłam przed poznaniem Wanhedy. Sama też zgadzałam się z tym naciskiem, nie chciałam upierać się przy tym, by kierować się emocjami. Tutaj w grę wchodziła czysta zemsta; nie miała ona dotyczyć buntowników z Azgedy, a właśnie Arhideona, który wyrządził tym ludziom mnogość krzywd. Pragnęłam przebić go mieczem, a przedtem zadać trzysta ciosów za wszelkie cierpienia, których doznaliśmy z jego ręki.

Razem z ambasadorami zadecydowaliśmy, że ten wybór jest rozsądnym. Nie chcieliśmy, by doszło do większego rozlewu krwi, a bez Arhideona mieliśmy duże szanse, aby powstrzymać te możliwe zdarzenia. W związku z tym postanowiłam, że o ile rodziny ofiar zasługują na ich pochówek i opłakiwanie, tak muszę przełożyć to w czasie. Nie odbyłoby się to zatem od razu, dzisiaj czy jutro, a dopiero, kiedy sytuacja z szamanem nieco się uspokoi. Wobec tego zleciłam zorganizowanie przenoszenia zwłok w jedno, konkretne miejsce, by później łatwiej było je spalić i uczcić.

Po obowiązkach nadal nie miałam chwili ani głowy do tego, by rzucić się w wir błogiego odpoczynku. Po kryjomu przedostałam się do lochów, gdzie odnalazłam miejsce, w którym Bellamy usadził nowych jeńców. Gdy weszłam do środka, ujrzałam coś, co niezmiernie mnie zaskoczyło. Clarke stała naprzeciwko szamana, który zniszczył nam życie. Rozmawiała z nim, będąc równocześnie obserwowaną przez moją dawną miłość.
Nie zamierzałam pouczać Wanhedy przed twarzami zdrajców, dlatego kulturalnie poprosiłam ją, by ze mną opuściła niezadbany pokój. Zrobiła to, ale z wyraźnym niezadowoleniem.

- Czego chcesz? - zapytała oburzona.

Kusiło mnie, by nakazać jej mówić do mnie z należytym szacunkiem. Tą myśl zostawiłam dla siebie.

- Po co tu przyszłaś? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, obrzucając ją łagodnym spojrzeniem. Jej wzrok uległ zmianie. Nie wydawał się już tak pełny delikatności i uczucia.

- Po to, aby wydobyć z niego jakieś informacje. W końcu zacznie gadać.

- A jak nie?

- A jak nie, będziemy trzymać go tu przez wieczność. - odparła cicho - Nie wiem, coś wymyślę. Jak zawsze.

- Clarke, ja już podjęłam decyzję.

- Niech pomyślę. Znowu chcesz zrobić to, czego oczekiwałby twój lud?

- Muszą być bezpieczni. Ty też, a wchodząc tu ryzykujesz swoje życie.

- Nie zgadzam się. Nie zabijesz ich, nie możesz, Lexa. - rzekła stanowczo - Nie wracaj do tego, kim byłaś kiedyś.

»»»°«««

Clarke

Mimo wszystkich krzywd i cierpienia nie chciałam śmierci dla Arhideona czy Costii. Dziwiło mnie, że Lexa tak prędko i tak gładko podjęła ową decyzję.

- A Costia? - dopytałam - Przecież ona...

- To, że na ostatnim etapie nam pomogła nie oznacza, że nie jest zdrajcą.

- Kochałaś ją! - warknęłam - Mnie też w przyszłości zabijesz?!

- Myślisz o naszej przyszłości? - uniosła brwi.

Zmieszałam się. Nie powinnam była wypowiadać tych słów. Nie wiedziałam jeszcze, czy zdołam wybaczyć Lexie, aczkolwiek marzyłam o tym, by kiedyś być szczęśliwą. Z nią przy sobie.

- Nie pozwolę ci wykonać tych egzekucji. - obiecałam - Przekonasz się, że ja ze swoich słabości uczyniłam największą broń i siłę.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top