Rozdział 25 - Skomplikowane relacje

Raven

Abby zdołała wymknąć się czujnym spojrzeniom wojowników, wkradając się do wnętrza wieży w Tondc. Ja zrezygnowałam z tego pomysłu; wolałam nie zakłócać jej planu moją nogą, z którą nadal miewałam kłopoty. Ona sama miała większe szanse i skorzystała z nich efektownie, bo nasi pilnujący nie zdołali powstrzymać jej przed dotarciem do córki. Przez chwilę napawałam się tym, że odnaleźliśmy Clarke, jednak nie potrwało to długo. Nawiedziły mnie obawy i wątpliwości, strach mieszał się z naiwną odwagą. Stałam oparta o drzewo, z podwojoną strażą. Lexa nakazała im mnie chronić, więc tak właśnie postępowali. Byłam pod wrażeniem tego, jak Komandor wyszkoliła tych mężczyzn. Byli wobec niej niesamowicie posłuszni, nie podważali żadnej z jej decyzji. Poniekąd przypominali wierne psy, lecz bardziej w dobrym znaczeniu.
Nagle do moich uszu dobiegł donośny dźwięk. Jak się dowiedziałam, ktoś użył rogu do przywołania wsparcia. W ciągu kilku minut połowa armii zaczęła wspinać się na budynek, który liczył sobie około trzydziestu pięter.
Gdy ludzie zniknęli sprzed moich oczu, gnając do przodu, za swoimi plecami usłyszałam chrzęst liści. Cudze kroki nie zapowiadały niczego dobrego, ale sama nie umiałam obronić się przed niewiadomym. Nie, że kiedykolwiek można było nazwać mnie nieporadną: Raven Reyes nigdy się nie poddaje; po prostu zostałam zaskoczona. Odwróciłam się gwałtownie na pięcie, na stercie jesiennych liści nieprzytomnie leżeli ci, którzy jeszcze przed momentem odgrywali rolę moich nianiek.

Jawił się przede mną, jak gdyby nigdy nic. Co mnie zabolało, okazało się, iż byłam za bardzo podobna do niego. Patrzyliśmy się na siebie w ciszy, aż zrobił krok w moją stronę. Otrząsnęłam się, w odpowiedzi cofając o dwa czy trzy metry.

- Wyrosłaś na piękną kobietę, Raven. - oznajmił spokojnie, zaskakując mnie po raz kolejny. Tym razem nieoczekiwanym komplementem i tonem głosu, który z siebie wydawał.

- Dlaczego to robisz? - zapytałam gniewnie - Dlaczego?!

- Ten świat musi być tak ładny jak dawniej. Tak ładny, żebyś mogła w nim szczęśliwie żyć. I taki, aby inni ludzie również znaleźli tu święty spokój oraz szczęście. - odpowiedział, kołysząc się delikatnie na boki.

- Oh. - westchnęłam - Nie udawaj, że robisz to wszystko dla mnie. Nigdy tego nie chciałam! Poza tym, dla mnie też zabijasz i wykorzystujesz moich bliskich?! - nie mogłam się opanować.

- Moja droga Raven. - szepnął, a po jego policzku spłynęła łza - Uwierz mi. To, co się dzieje dzisiaj jest konieczne do tego, by w przyszłości było lepiej.

- Przyszłość usłana śmiercią niewinnych...tak nazywasz lepszą przyszłość, hm? Nie jest tak, jak opowiadałeś na nagraniach. Mordujesz ludzi, twoje ręce są zakrwawione. Prawie topisz się wśród ich martwych ciał.

- Musiałem zrzec się niektórych zasad na rzecz tych, które zapewnią nam wspaniałą i długą egzystencję. - odparł.

»»»°«««

Clarke

Lexa próbowała mi pomóc, ale nie chciałam przyjąć od niej najmniejszego gestu. Nie, jeszcze nie byłam gotowa, aby wybaczyć jej to, co uczyniła na moich oczach, a także poza mym spojrzeniem. Bo wiedziałam, że doszło między nią a Costią do czegoś więcej. Wiedziałam, bo nigdy nie byłam głupia, choć nieco naiwna już owszem.

Costia zadęła w róg, co niezwykle rozzłościło Hedę. Podbiegła do niej i wyrwała z rąk przedmiot, lecz było już za późno. Wyglądając przez okno wszyscy dostrzegliśmy, że wojownicy z armii, która przybyła za władczynią z Trikru, zaczęli pnąć się do góry. Teraz sama Raven była odsłoniona dla Arhideona, który z całą pewnością właśnie do niej chciał się wybrać. Zmartwiona zamierzałam ruszyć na dół, ale mama zagrodziła mi drogę do drzwi.

- Nie stracę cię ponownie. - wydukała - Nie zostawisz mnie tutaj samej, Clarke.

- To moja przyjaciółka! - warknęłam.

- Pójdę po nią wraz z Octavią i Lincolnem. - stawił się Bellamy - Zajmij się...nią. - wskazał na dziewczynę, z którą żywo rozmawiała Alexandria.

Gdy trójka znajomych wydostała się z pomieszczenia, Abigail znowu przytuliła mnie do swojej piersi. Byłam wzruszona tym spotkaniem, aczkolwiek nie mogłam dłużej trwać w takim stanie. W tym uścisku. Ten moment musiał się skończyć.
Za to kłótnia Lexy z Costią trwała w najlepsze. Komandor wykrzykiwała swojej byłej ukochanej rzeczy w języku ziemian, więc nie każde słowo, które padło, było dla mnie zrozumiałym. Gestykulowała, a jej mimika wskazywała na wściekłość. Zresztą, wcale mnie to nie dziwiło. Miała prawo nienawidzić Costii za to, że namieszała. A namieszała poważnie. I - co najistotniejsze - działała wspólnie z Arhideonem.

- Nie powinnaś była wracać! - krzyczała, niezwracając uwagi na to, że jej wojownicy wchodzą przez okno - Po co wróciłaś? Żeby mnie omamić i wykorzystać, prawda? Żebym łatwiej dała się zabić? 

- Lexo, nie rozumiesz moich powodów, bo nigdy ich nie poznałaś...

- I nie mam zamiaru poznawać, to koniec! Wynoś się, bo zginiesz.

- Lexa...- tym razem to ja się wtrąciłam - Co jak co, ale to dzięki niej jeszcze żyjesz. Nie zaatakowała nas, gdy Arhideon wyszedł na zewnątrz. On dalej myśli, że cię zastrzeliłam.

- Zadęła w róg. - mruknęła oschle.

- Tak, bo chciała dać mu szansę na rozmowę z córką. Bellamy tam poszedł, choć i tak wątpię, że ten mężczyzna skrzywdzi akurat Raven.

- To jej nieusprawiedliwia.

- Masz rację, ale lepiej zająć się czymś innym, niż prywatnymi niesnaskami. - odparłam - Ja swoje odsunęłam. Zrobisz to samo?

»»»°«««

Raven

- Nie jesteś moim ojcem. - wypowiedziałam w końcu te cztery  felerne wyrazy. Wcale mi nie ulżyło. To spotęgowało okropne uczucie, które parzyło mi głowę od środka.

- Masz rację, nie było mnie z tobą, gdy dorastałaś i walczyłaś o przetrwanie. - odpowiedział, lekko się uśmiechając - Lecz dałem ci szansę na to przetrwanie. Umarłabyś, gdybym nie wysłał cię w kosmos razem z tamtymi ludźmi ze statku.

Milczałam. Po pierwsze, nie miałam pojęcia, co powinnam powiedzieć, a po drugie - nie miałam ochoty otwierać ust. Nie chciałam, by dalej słuchał mojego głosu, napawając się niespodziewaną okazją. Nie chciałam spędzać z nim ani chwili dłużej - a przynajmniej tak sobie powtarzałam. Modliłam się w duchu, aby ktoś przyszedł i mnie stamtąd odciągnął. Wolałabym być milion kilometrów od wieży, bez niego, bez tych nieżywych ziemianinów, nie tkwiąc w tej sytuacji.

- Nie zrobię ci krzywdy. - zagwarantował kolejny raz - Zawsze pragnąłem tego, abyś miała dobre życie.
- Już to słyszałam, zakończmy tą gadkę szmatkę. Schowaj sobie te brednie do kieszeni, zapamiętaj je i potem powtarzaj tam, gdzie mieszkasz, przed lustrem. - burknęłam - Mnie to nie obchodzi, w najmniejszym stopniu.

- Kłamiesz. Mi także ruszają się policzki, kiedy oszukuję. - odparł zadowolony, a ja się zawstydziłam.

- Odchodzę.

-Odejdź, ale jeszcze się spotkamy. Heda umarła, Wanheda ją zabiła. Cóż, zdaje się, że mój plan się powiedzie.

Nagle zza krzaków wyłoniła się postać Bellamiego, który szybkim krokiem skierował się w moją stronę. Gdy tylko Arhideon zorientował się, na co patrzę i odwrócił się do chłopaka, tamten rzucił się na mężczyznę. Szarpali się, a ja próbowałam ich rozdzielić. Nie udało mi się to jednak, dlatego niecierpliwie szukałam wzrokiem czegoś, czym mogłabym sobie pomóc. W końcu pochwyciłam grubszy patyk, by po tym uderzyć własnego ojca w głowę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top