Rozdział 22 - Zdobyta twierdza


Wells popchnął Gryffin tak, że upadła na kolana. Rozejrzała się, zauważając wysokie świeczki rozstawione dookoła. Na tronie należącym dawniej do Lexy siedział mężczyzna w ciemnej, tradycyjnej szacie ziemian. Jego twarz przysłaniał szeroki, szpiczasty kaptur. Tym sposobem Clarke zdołała dostrzec tylko rysy szczęki, które już wcześniej widziała. Takie same miała Raven. Przywódczyni setki z klanu Skaikru nie powiedziała ani słowa, ponieważ chwilowo nie miała pojęcia, co mogłaby i co chciałaby zarzucić Arhideonowi najpierw.

- Witaj, Clarke kom Skaikru. - usłyszała donośny, ale przyjemny głos. Nie należał on jednak do mężczyzny.

Odwróciła głowę tak, by zobaczyć postać stojącą po jej lewej stronie. Obok milczącego Wellsa znajdowała się rudowłosa kobieta. Jej twarz wydawała się być pokaleczona, lecz wyraźnie piękna i delikatna. Nie pasowało to do ogólnego wyglądu, bo szaty, które tajemnicza osoba nosiła, były cholernie brudne i zaniedbane. Bardziej, niż były u ludzi zazwyczaj.

- Kim jesteś? - zapytała blondynka, chociaż po minucie od pytania domyśliła się. Rozpoznała dziewczynę, którą już raz spotkała.

- Twoje spojrzenie mówi mi, że już wiesz, z kim masz do czynienia. - odparła spokojnie.

- Costia.

- Zgadza się. Zgadłaś bezbłędnie.

- Dlaczego to robisz? - Gryffin była coraz bardziej poddenerwowana.

- Ale co robię? - wzruszyła ramionami Costia, wyraz jej twarzy pozostawał obojętnym. - Nic nie robię. Jestem tu, gdzie przynależę. Dziwię się za to tobie, że ty z własnego miejsca uciekłaś.

- Lexa się na tobie zawiedzie. - w głosie Wanhedy słyszalna była nutka żalu i smutku. Mimo wszystko nie chciała dla Komandor nieszczęścia - Ona cię kocha.

- Ona już dawno przestała darzyć mnie dokładnie takim uczuciem. - odpowiedziała niezadowolona - Alexandria kocha ciebie, bezsprzecznie.
- Dosyć! - w końcu osoba siedząca na tronie Hedy wstała i zaingerowała.

Costia ukłoniła się nisko i przerwała wymianę zdań. Za dużo powiedziała i była świadoma, że jej pan później ją za to pokara. Srogo.

Arhideon ściągnął kaptur, wystawiając tożsamość na pokaz. Clarke starała się przyjrzeć szczegółom, takim jak oczy, linie szczęki czy blizny. Wszystkiemu, co mogło wyryć się w pamięci.

- Miło wreszcie zobaczyć się z tobą osobiście. - powitał ją - Clarke Gryffin. Komandor Śmierci, czyż nie?

- Czego ode mnie chcesz?! - warknęła.

- Niczego konkretnego. Niczego złego mi nie zrobiłaś.

- Więc jakim prawem wykorzystujesz przeciwko mnie i moim ludziom tych, którzy odeszli, których kochaliśmy? - krzyczała, podchodząc do niego - Jakim prawem decydujesz za nas i wysyłasz nas do jakiegoś dziwnego świata, po czym odbierasz nam wspomnienia, a na końcu sprowadzasz z powrotem do innej wersji Miasta Światła?!

- Pięknie skróciłaś historię. - roześmiał się, a brzmiało to szczerze - Ale nie po to cię tu ściągnąłem. Jesteś mi potrzebna.

- W niczym ci nie pomogę. - próbowała zachować pozory silnej i stanowczej, ale w tej sytuacji brakowało jej naturalnej pewności.

Wyrywała się, gdy dorwał ją solidnej postury mężczyzna. Chwiała się, kiedy ten wstrzyknął jej coś, co zaraz ją sparaliżowało. Zachowała przytomność, lecz nie mogła ruszyć nawet małym palcem u dłoni.

»»»°«««

Komandor przekradła się z zewnątrz do wnętrza wieży przez wcześniej wspomniane towarzyszom podziemne korytarze. Nikogo nie spotkała na swojej drodze przez pierwsze minuty cichej wędrówki, ale bacznie obserwowała otoczenie. Nie miała zamiaru dać się złapać przedwcześnie; musiała i pragnęła odkryć, w którym pomieszczeniu przetrzymywana jest Wanheda. A Alexandria wiedziała, że z własnej woli Clarke nie tkwiłaby w tym miejscu dłużej niż zdecydowała. Heda wątpiła w to, że Gryffin dostała się do budynku niedawno. Śmiała podejrzewać, że schwytano ją prędzej, niż Bellamy wpadł na trop jej obecności na danej leśnej ścieżce.
Lexa żałowała, że nie powstrzymała ukochanej przed wyjściem z Miasta światła. A przede wszystkim żałowała, że z Costią poczyniła to, co miało miejsce. Obawiała się, że przez to straciła na zawsze osobę, w której zakochała się do granic możliwości i wyobraźni.
Szła więc niestrudzona, by ocalić miłość swojego życia z rąk nieprzewidywalnego oprawcy.

Tymczasem Bellamy, Octavia i Lincoln przemierzali puste korytarze, starając się unikać zarejestrowania przez kamery.

- Nie mam pojęcia, jak tego dokonał.

- Co, Bell? - dopytała jego siostra.

- Zainstalował taką technologię w miejscu, gdzie nie było jej od setek lat. - mruknął.

- Jest w tym mistrzem. - odparł Lincoln, wyprzedzając chłopaka o kruczoczarnych, kręconych włosach.

- Najwyraźniej. - przyznała z niechęcią jedyna dziewczyna w towarzystwie.

Nagle przed nimi stanął czarnoskóry chłopak, mniej więcej w wieku Bellamiego Blake'a.

- Co do diabła? - Lincoln przybrał pozycję obronną, gdy tamten wycelował pistoletem w Octavię.

- Żeby przejść dalej, musicie mnie zabić. - powiedział drżącym głosem.

- Znam tą osobę. - szepnęła Octavia - Wells? Jak to możliwe?

- Moce Arhideona są nieograniczone. - mruknął z przekonaniem - A teraz posłuchajcie mnie uważnie. Zginę za Clarke, chociaż na początku służyłem tamtemu potworowi. On nie chce dobra dla ludzi, on chce, aby cały świat był mu podporządkowany. Dlatego planuje pozbyć się każdego z dowódców, po ich śmierci zapanuje chaos, który będzie mógł naprawić.

- Dlaczego nam to mówisz?

- Bo to nie jest moje pragnienie. - odparł - Z tego samego powodu moim losem jest dzisiejsza tragedia.

- Jestem w stanie cię uratować! - oświadczył Bellamy - Nie musisz się poświęcać, pomogłeś nam wystarczająco.

- Nigdy nie będzie wystarczająco. - zaoponował - Zastrzel mnie.

Rzucił broń w kierunku dawnego nemezis. Ten podniósł ją, ale nie wycelował w chłopaka stojącego naprzeciwko siebie. Siostra Bellamiego wyrwała mu spluwę, robiąc to, czego nie mógł zrobić brat. W budynku rozległ się pojedyńczy, krótki huk. Wszyscy zamarli w bezruchu, gdy postać przed nimi bez życia spadła do ich stóp.

- Musiałam. - powiedziała głośno - To jedyna ofiara tego dnia. Nikt więcej nie musi umierać. Nie zginie ani Clarke, ani żaden inny przywódca.

»»»°«««

Clarke

Poruszałam gałkami ocznymi, jakbym za ich pomocą mogła rozruszać resztę ciała. Tak jednak się nie stało, ponieważ Arhideon wprowadził do mojego organizmu dziwny płyn. Ten sprawił, że nie mogłam nic zrobić. Pozostało mi tylko czekać, aż ciecz przestanie krążyć w moich żyłach, dając mi kolejną opcję. Na razie umiałam tylko oddychać i słuchać. A w tym samym momencie, w którym zwróciłam uwagę na mężczyznę, usłyszałam dźwięk wystrzału. Ktoś do kogoś strzelił. Kto? Trafił, czy nie? W każdym razie ktoś dostał się do wieży. Czy mogła być to moja nadzieja? Czy ja w ogóle na kogoś liczyłam?

- Już są. - powiedział zamyślony - Twoi przyjaciele, jeśli to cię zastanawia. Chcesz obejrzeć?

Nie czekał na moją odpowiedź, odwrócił w stronę mojej twarzy monitor, na którym dostrzegłam trzy idące powoli sylwetki. Bellamy, Octavia i Lincoln przybywali dla mnie. Westchnęłam, jednocześnie czując złość i ulgę.

- Dziwne, że nie ma tu Komandor trzynastu klanów, nieprawdaż? - zapytał ironicznie, uśmiechając się pod nosem.

Costia mruknęła coś niezrozumiałego, co przykuło moją uwagę.

- Pilnuj się. - szepnęła - Podejmij słuszną decyzję, Clarke kom Skaikru. W końcu obie chcemy, by Lexa przeżyła.

- Przecież jej tu nawet nie ma. - odpowiedziałam zmieszana.

- Nie na tym ekranie.

- Dosyć tych pogawędek. Nie obchodzą mnie wasze prywatne sprawy. - wtrącił szaman.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top