Rozdział 20 - Tondc


· Miesiąc po zniknięciu Clarke ·

Poruszyła się nieznacznie i wtedy jęknęła, spoglądając na kostkę, gdzie poczuła dziwne ukłucie. Świeże ślady po dwóch, malutkich zębach wyglądały, niczym minimalnych rozmiarów pestki śliwek. Pociemniały kawałek skóry wydawał się puchnąć z sekundy na sekundę, ale Clarke wiedziała, że to nie znaczy niczego złego. Ugryzienia podobne do tego widziała kilka lat temu, gdy mama uczyła ją, jak postępować w przypadku ukąszenia przez węża. Ten na szczęście, wobec doświadczenia i nauki, których nabrała, okazywał się niezbyt groźnym stworzeniem. Wanheda odetchnęła z ulgą; zdecydowanie dość miała już trucizn, ślepoty czy innych problemów ze zdrowiem, które dotyczyły jej ostatnio.

Wychyliła się zza zielonej gęstwiny, a gdy niczego ani nikogo nie zauważyła, zaczęła na czworakach zmierzać w tylko sobie znanym kierunku. Po krótkiej chwili - może po dziesięciu, piętnastu minutach, nad drzewami wzniósł się szaro-bordowy dym; do nozdrzy przywódczyni setki Skaikru dobiegł nieprzyjemny zapach spalenizny. Przypominał ten, który wydzielały roztapiające się pod wpływem języków ognia zwłoki. Zemdliło ją, bo zawsze wrażliwa była na tego typu smród. Nie chciała teraz, ale musiała pogłębić oddechy. Wszak nie planowała popełnić samobójstwa poprzez uduszenie się.

Na skraju skały podniosła się na równe nogi i uniosła wzrok do góry. Według obliczeń, które sporządziła prędko w myśli, wioska rozpościerająca się na przedzie oddalona była o około dwa kilometry. Najbardziej widoczną jej częścią była oczywiście wieża, niegdyś stanowiąca dom i kryjówkę Komandor dwunastu, a raczej trzynastu klanów. Miejsce Lexy.
Jakby nagle, obok Clarke wyrosła spod gleby tabliczka, informująca o tym, że młoda poszukiwaczka odnalazła swój cel. Napis był częściowo zamazany, niemniej jednak końcówka "Ton D.C." okazała się najlepszym dowodem na to, iż wędrówka zyskała swą metę.

Idę po ciebie, pomyślała ochoczo, mając na myśli Arhideona. Aczkolwiek wyszłaby na głupią, gdyby porwała się na to od razu. Powinna odpocząć i miała tą świadomość, dlatego osunęła się na trawę i oparła o chropowatą powierzchnię drzewa. Odetchnęła głęboko, zaciągając się rześkim powietrzem poranka zmieszanego z leśną naturą.

»»»°«««

Bellamy przykucnął, biorąc do ręki to, co przed momentem spostrzegł. Kawałek przepoconej koszulki, leżący w kałuży błota, wyraźnie był zakrwawiony. Zmartwiony chłopak wstał, ukazując pozostałym to, co trzymał w prawej dłoni.

- To z pewnością należy do Clarke. - westchnął zrezygnowany - Przechodziła tędy, nie ma mowy, by było inaczej.

- Wydaje mi się, że to świeża krew? - zapytała Raven, przyglądając się znalezisku.

- Tak. - wtrącił Lincoln - Gdyby taka nie była, byłaby zakrzepnięta i sucha. A ta jednak brudzi palec. - dotknął jej, po czym wytarł dłoń dużym liściem.

- Więc mamy kolejny trop. - odparła zachęcona tym Octavia - Musimy iść dalej, niebawem się z nią spotkamy.

- Jeśli jeszcze...

- Bellamy, nie odzywaj się w ten sposób. Nie masz prawa nawet tak myśleć. - parsknęła urażona.

Nagle usłyszeli za sobą stukot końskich kopyt, a gdy odwrócili się na piętach, stanęli twarzą w twarz z wojownikami Hedy. Ci mierzyli do nich z łuków, naciągniętych niemal do granic możliwości. Wyglądały, jakby zaraz miały się zerwać pod ich palcami.
Mężczyźni na koniach rozstąpili się, udzielając miejsca pojedyńczej osobie. Ich przywódczyni.

- Też bym tak postąpiła. - powiedziała Lexa, rzucając wyzywające spojrzenie Blake'owi - Rozumiem, że zwiodłeś mnie i moich poddanych, aby samodzielnie odbić Clarke. Niemniej, po pierwsze, jestem zbyt mądra na to, byś mnie bezkarnie nabierał.

- A po drugie? - spytała cicho Reyes.

- Po drugie to dobrze wiem, gdzie udała się Wanheda. - oznajmiła ze stoickim spokojem.

- Skoro wiesz, czemu nam nie mówiłaś? - zdziwił się Lincoln.

- Z tego samego powodu, dla którego wy nie powiadomiliście mnie o pierwszym śladzie wędrówki Clarke. Dla niej. Ale em pleni! - krzyknęła - Musimy być w Tondc przed nią lub równo z nią, co oznacza, że mamy mało czasu!

»»»°«««

Miasto Światła opanowywały krzyki, które przepełniała nienawiść. Buntownicy, czyli ludzie Azgedy, wzniecili rewolucję przeciwko Lexie. Nie uczynili tego honorowo, o ile rewolucja może taka być, ponieważ władczyni nie była obecna tu, gdzie oni przesiadywali cały czas.
Marcus Kane razem z Roanem zebrali w jednym miejscu tych, którzy byli po ich stronie. Cierpliwi, choć przerażeni starcy, kobiety i dzieci stali, wysłuchując nadzianej nadzieją przemowy Kanclerza.

- Musimy przerazić ich tak, jak oni przerażają tych ludzi. - oznajmił Roan - Mnie nie słuchają, bo zabroniono mi brutalnych aktywności. Ciebie nie słuchają, bo ty nigdy nie miałeś ich w zwyczaju.

Kane miał kiedyś nawyk ekspulsowania nawet drobnych złodziejaszków, aczkolwiek uznał, że nie była to dobra pora, ani dobra osoba, by o tym rozmawiać.

- Musimy przejąć nad nimi kontrolę. - oświadczył Marcus - Rób, co konieczne, ale nie chcę tu zbyt dużego rozlewu krwi. Ograniczmy straty do niezbędnych.

Wiedział, że będzie tego żałował.

Król Azgedyjczyków, którego rządy nie były już tak szanowane, wyszedł z przestronnego pomieszczenia, zostawiając za sobą dziesiątki osób. Zmuszony był do stawienia czoła szeregom, które liczyły setki.

Wyciągnął miecz i podszedł do pierwszego lepszego człowieka, który mu się napatoczył. Cofnął rękę z bronią tak, by gwałtowniej i mocniej przebić mężczyznę. Ten, zakrwawiony i zaskoczony, padł na ziemię w konwulsjach.
Nikt nie rzucił się na ratunek, nadal wrzało. Tak więc Roan jeszcze raz zrobił to samo, tym razem z kobietą, która przypominała mu Echo. Mąż jej padł przy bezwładnym ciele na kolana, histerycznie płacząc nad losem ukochanej.

- Dosyć! - król wrzasnął, jakimś cudem przekrzykując tłum - Wyrżnę was wszystkich, sam, tą ręką, którą zabiłem tych dwoje!

Lud zamilkł.

- To nie tak, że Komandor jest nieobecna i jesteście wolni, o nie. - wołał dalej - Zastępuję ją razem z przywódcą Skaikru. Po naszej stronie są wszyscy ambasadorzy. Dodatkowo, sami widzieliście, jak Lexa przekazuje mi władzę nad wami. Jesteście moją odpowiedzialnością, jestem wiernym królem dla swojego ludu, a wy co robicie? Wszystko niszczycie!

Cisza jak makiem zasiał.

- Jeżeli jeszcze raz ktokolwiek mi się sprzeciwi - mówił - wypatroszę go jak świeżo złowioną rybę. Będę oskórował, wyciągał cząstkę po cząstce, aż dusza ucieknie do piekieł!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top