Rozdział 2 - Wędrówka ku słońcu
Wyglądało to gorzej niż powinno. Wędrowały od siedmiu godzin z niedługimi przerwami na odpoczynek. Clarke wysunęła się na prowadzenie, zostawiając Raven w tyle.
- Clarke, poczekaj. - krzyknęła, aż tamta się zatrzymała. Dogoniła ją, chwytając za ramię - Wiesz w ogóle gdzie idziemy?
- Do naszych ludzi. - oznajmiła.
- Ale czy wiesz, gdzie dokładnie wylądowali? - pytała nieugięta.
- Nie. - przyznała - Jednak nie przestanę szukać, póki nie wyrosną nam przed twarzami.
- Musimy dać sobie siana, chociaż na chwilę. - mruknęła Reyes - Moja noga...
Wanheda westchnęła zrezygnowana, dopuszczając do siebie niepokój, który związany był ze stanem koleżanki. Latynoska usiadła na pierwszym lepszym kamieniu o większym rozmiarze niż taki, który mógł wpaść do dziurawego buta. Blondynka kucnęła przed nią, przyglądając się w skupieniu jej prawej, dolnej kończynie. Bez wahania wyciągnęła z kieszeni scyzoryk, który przedtem zabrała martwemu mężczyźnie o nieznanej tożsamości. Drobnym, ale wściekle ostrym narzędziem rozdarła kawałek spodni panny mechanik, ukazując przesiąkający krwią opatrunek.
- Chodząc nieźle się namęczyłaś. - zaczęła - Trzeba zmienić ci bandaż i dokładniej zatamować krwotok. Myślę, że nie jest niebezpieczny dla twojego zdrowia, ale wolę się upewnić. Gdy już trafimy na moją mamę, gwarantuję, że zapewni ci profesjonalną opiekę medyczną.
- Dziękuję, Gryffin. - uśmiechnęła się - Doceniam to, co dla mnie robisz. Co robisz dla Skikru. Jesteś taka jak Abby.
Niebieskooka nie udzieliła żadnej odpowiedzi, było to zbędne. Skoro tylko jej przyjaciółka potrzebowała bandażu, którego nie miały przy sobie, Komandor Śmierci rozerwała swą bluzkę, użyczając dziewczynie. Owinęła nią udo ofiary Allie, wcześniej lekko dotykając miejsca wokół blizny operacyjnej. Na skórze nie widniał ani jeden siniak, co było dobrą oznaką. Sącząca się z rany krew sączyła się coraz mniej i wolniej.
Niemal równocześnie uniosły spojrzenia, rzucając je przed siebie.
Zdębiały.
Świtało, a razem z rozjaśniającym się niebem, można było dostrzec coś, co było przeszłością trzynastego klanu.
Arkadia. Niegdyś zaufana przystań, teraz zrujnowany teren, na którym kryła się mnogość zagadek.
- Zostań tutaj. - rozkazała, zapominając, że Reyes jej nie podlega - Przekonam się, czy nic nam nie grozi.
Minęła godzina, gdy Clarke obudziła Raven, która ucięła sobie krótką drzemkę.
- Miałaś być czujna. - zirytowała się - Ktoś mógł cię zaatakować!
- Twoje obawy się nie spełniły, więc wyluzuj. - odparła, wzruszając ramionami - I jak, droga wolna?
- Raczej tak, choć nie zdołałam przeszukać całego statku. Wieki by mi to zajęło, a czas aktualnie nie jest naszym sprzymierzeńcem. - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Więc teraz sama każesz mi ryzykować, gdy przed minutą zajadle warczałaś, bo przypadkowo zasnęłam. - Reyes narzekała jak małe dziecko.
- Nie widzę innego wyjścia, niż schronienie się w Arce, Rav. A teraz zamknij się, nie żartuj i ułatw mi podniesienie cię, bo chcę przetransportować nas pod dach.
»»»°«««
Nastał świeży poranek, gdy Heda zdecydowała się wypełznąć z cienia parkingu samochodowego, na którym nie znajdował się ani jeden pojazd.
Na ulicach za to, w porównaniu do wcześniejszej pory, było tłoczno. Osoby z różnych klanów mieszały się ze sobą tak natrętnie i bezczelnie, że na pierwszy rzut oka nie dało się określić, kim są i z jakich plemion pochodzą. Ci, których rozpoznała jako swoich, nie rzucali jej się do stóp ani nie zatrzymywali się, by przywitać lub bronić przed nieznanym. Nie mieli pojęcia, że Komandor to Komandor, bo modernistyczne miasto zawróciło im w głowach.
Przywódczyni dwunastu klanów zorientowała się, że wszyscy zmierzają ku konkretnemu celowi. Nie mogąc powstrzymać wojowników ani siebie, poszła wraz z nimi, ryzykując.
Stała teraz na ogromnym placu, otaczanym przez architektoniczne cuda. Nad nimi swą czystość prezentował nieboskłon, a pomiędzy spocone ciała wojowników, starców i kobiet z dziećmi wkradały się promienie słoneczne. Gorąca atmosfera, podżegana przez nieskrępowane, krzykliwe hasła wychodzące z ust ludów, roztapiała wątpliwości. Coś niedobrego działo się na tej planecie.
Lexa kom Trikru sądziła, że zadziwiające spotkanie odbyło się z jakiegoś powodu, lecz stanowczo się pomyliła. Wszyscy byli po prostu przerażeni sytuacją, w jaką zostali wepchnięci. Mimo że zdawali sobie sprawę z tego, że przebywają na ziemii, nowości ich przytłaczały. Dlatego Alexandria postanowiła zareagować. By dodać sił, by obdarować swoich ludzi nadzieją i zapewnić, że jako Heda zrobi, co w jej mocy, aby oczyścić zagmatwany świat oraz rozwikłać sekret jego wyglądu.
Znów winna była odsunąć od siebie myśli, które desperacko czepiały się zaginionej Clarke oraz tego, że Costia powróciła zza grobu.
Młoda przywódczyni z Trikru przepchała się na przód, zajmując miejsce na drewnianym piedestale.
- Jam jest Komandor dwunastu klanów! - krzyknęła, unosząc dłoń w górę. Uciszyła wszystkich.
- Heda! Heda! Heda! - odpowiedzieli jej poddani.
Skromnym gestem nakazała im milczeć po raz drugi. Jej poddani usłuchali, wdzięczni za obecność. Inni, na przykład Ludzie Lodu, szeptali między sobą, sceptycznie nastawieni do niezapowiadanego występu.
- Koalicja nadal obowiązuje! - oświadczyła - Pomimo niesprzyjających okoliczności, każdy mord bez uzasadnienia i każdy odmiennego rodzaju czyn, który zaleje krwią ten beton - kontynuowała - karany będzie banicją lub śmiercią!
Ludzie pokiwali głowami w oznace zrozumienia.
- Wiem, że boimy się tego miejsca. - mówiła, modulując głos - Ale to nasza ziemia, nasze tereny, o które mamy prawo walczyć nawet, jeśli wyglądają zupełnie inaczej!
Tym razem tłum wydał z siebie ryk zadowolenia, potwierdzający słowa Lexy.
- Ale nie rozpoczniemy wojny, gdy nie wiemy, przeciwko komu stawiamy czoła. - dodała - Dlatego pierwszym priorytetem jest odnalezienie każdego, kogo brakuje w naszych kręgach. Później wyznaczymy armię, która poprowadzi poszukiwania, a za dwa dni zorganizujemy spisywanie. Spiszemy nazwę osób, które zniknęły, by szukający mieli kogo ratować.
»»»°«««
Clarke
Wpadłam w panikę. Porozrzucałam rzeczy ze stołów; połamałam krzesło, a potem zrobiłam to samo z drugim, trzecim i następnym. Już zamachnęłam się, aby uderzyć w będące przede mną okno, ale Raven złapała za mój łokieć.
- Co, do kurwy? - wrzasnęłam, odpychając ją od siebie.
Doprawdy nie miałam ochoty ani na motywujące gadki, ani na towarzystwo czy słowa współczucia. Nie trzeba było mi współczuć; Reyes nie musiała tego robić, ponieważ sama padła ofiarą tego, co ja. Potrzeba mi było rozwiązania i odpowiedzi, których zbierało się coraz więcej, więcej, więcej. A ona nie umiała mi ich podać na tacy.
- Clarke, wiem, że cierpisz, ale weź się w garść, nie zaciskaj pięści. - to, co powiedziała, szczerze mnie zaskoczyło. - Gryffin - ciągnęła - Opamiętaj się. Ludzie cię potrzebują. Ja cię potrzebuję!
- Wielka Wanheda, pogromczyni śmierci, nie radzi sobie z życiem. - parsknęłam lekceważąco, opierając czoło o jej ramię. Przytuliła mnie, mocno.
- Nazewnictwo nie ma tu nic do rzeczy. - pouczyła - Twoja motywacja ssie, ale ja to naprawię.
- Jak?
- Weszłam w posiadanie czegoś, co prawdopodobnie się przyda. - wyszczerzyła się, ukazując rząd białych zębów.
- O czym ty mówisz? - spytałam, niecierpliwiąc się.
- Łatwiej będzie to pokazać, niż o tym opowiedzieć. - rzuciła, pociągając mnie za sobą.
Poprowadziła do centrum dowodzenia Arki, w którym było mnóstwo sprzętu komputerowego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top