Rozdział 15 - Jestem gotowa
Lexa
Ostatecznie zadecydowałam, że członek Skaikru, który próbował mnie zabić, dalej będzie siedział w lochu. Byłam to winna moim ludziom. Tym, którzy walczyli za mnie i za mnie ginęli. Byłam im winna bezpieczeństwo i pokój, a wypuszczenie Jahy zaprzeczałoby idei koalicji, którą za wszelką cenę pragnęłam utrzymać. Mężczyzna zagrażał przecież nie tylko mojemu życiu, ale także ludowi, który polegał na swojej Komandor, którą byłam. Gdyby ot tak wydostał się na wolność, znowu mógłby zagrozić interesom Trikru i pozostałych klanów mających na celu dbanie o przymierzę. Ono nie mogło upaść ani zostać zerwane, wtedy na powrót świat pogrążyłby się w wojnach, zamieniając się w krwawą rzeź.
Mimo iż oddalenie się Clarke było przeciwnym do tego, czego chciałam dla niej i dla mnie; dla nas, nie mogłam postąpić inaczej, niż otworzyć przed nią bramę miasta. Bałam się o to, co mogło ją tam spotkać. Bałam się, że Wanheda nigdy nie wybaczy mi tego, jaki widok i jakie uczucia zagwarantowałam jej, gdy tylko odzyskała możliwość oglądania rzeczywistości. Gdybym natomiast zabroniła jej odejść to i tak by to zrobiła, wzbierając w sobie więcej nienawiści, którą ja wywołałam.
Nagle u mojego boku zjawiła się Costia, oznajmując mi swoje przybycie delikatnym pocałunkiem w kark. Oplotła moją talię rękoma, przyciskając swoje ciało do moich pleców. Po chwili, w której trwałyśmy tak w bezruchu i bez słowa, obróciła mnie przodem do siebie. Patrzyłyśmy sobie w oczy. Costia wyglądała szczęśliwie, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji.
Dlaczego nie czuję się tak dobrze jak ona? Zwrócono mi ją. Zwrócili mi ją łaskawi bogowie. Oddał mi ją ten, który zbudował dla nas to miasto. A jednak...
- Lexie...- zamruczała, wyrywając mnie z melancholijnej zadumy. - Czy wszystko jest w porządku? - zapytała wyraźnie zatroskana.
- Tak, tak. - przez jej twarz przebiegł cień rozczarowania.
- Nie kierujesz się już zasadą, że prawda jest najistotniejsza? - zapytała, a ja zamarłam. Zapomniałam, że Costia zna mnie, jak nikt inny. No, może za wyjątkiem Clarke, przed którą również się otworzyłam.
- Przepraszam. - burknęłam - To są nadzwyczajnie trudne dni.
- Przecież w Mieście Światła panuje święty spokój. - wypomniała - Ah. - westchnęła, jakby sobie o czymś przypomniała - Mówisz o Clarke...
- Tak, mówię o Clarke.
- Wypowiadasz jej imię częściej, niż niegdyś wypowiadałaś moje.
Nie umiałam rozczytać tego wyrazu, którego nabrała jej twarz. Była zarazem wesoła i przygnębiona, jakby zamieszała emocje łyżką do zupy. Albo mieczem, którym kiedyś wojowała.
- Zdaje ci się, Costio. - położyłam nacisk na ostatni wyraz w zdaniu - Co powiesz na spacer po naszych włościach? - uśmiechnęłam się, by zatuszować swój niepokój i zmartwienie o Gryffin.
Czy już wyjechała? Miała zabrać konia, którego jej podarowałam. Czy przyjęła dar, czy też nie chciała brać ze sobą nic, co miało coś wspólnego ze mną i z naszą przeszłością?
Nie chciałam, by to była przeszłość...
- Przecież ludzie mieli nie wiedzieć o moim życiu i o mojej obecności tutaj. - powiedziała zaskoczona propozycją.
- Zmieniłam zdanie, nie da się bez końca trzymać cię w ukryciu. Wróciłaś, więc znowu jesteś ze mną.
Pocałowała mnie namiętnie, a w mojej głowie pokazała się jedna jedyna myśl.
Smakuje zupełnie inaczej niż Clarke.
»»»°«««
Clarke
Długo rozmawiałam z Abby o moim odejściu. Próbowała odwieść mnie od tego pomysłu, jednak pomysł poszedł już w dalszą realizację; siedziałam na schodach, które prowadziły do komnaty Hedy. Ja nimi wyszłam, teraz znajdując się na zewnątrz i każąc strażnikowi odprowadzić konia do stajni, którą odkryto trzy dni temu.
Nie planowałam zabierać ze sobą zbędnego bagażu, którym były między innymi niepotrzebne pamiątki po kimś, kto nie pozostał mi wierny. Obiecywała lojalność, ale zdradziła. Złamała przysięgę, którą złożyła mi dawniej, klękając przede mną i zielonymi oczami taksując moje niebieskie.
W Mieście Światła nie było chaosu, panował natomiast święty spokój, więc byłam głęboko przekonana, że moim bliskim nic nie grozi. W razie czego wiedziałam również, że doskonale poradzą sobie, gdy staną w zwartym szeregu z ziemianami przeciwko ewentualnemu natarcu wrogów.
Pożegnawszy się z mamą i Kanem, który także próbował wpłynąć na moje postanowienie, ruszyłam w kierunku otwartej na oścież bramy. Była naprawdę piękna. To ją chciałam namalować na pierwszym obrazie, który będę miała okazję stworzyć, gdy wystarczająco się oddalę. I po znalezieniu Arhideona, oczywiście. Choć to mogło zająć mi trochę czasu. Dużo czasu. Miałam świadomość, na co się porywałam.
Drogę zastąpił mi Bellamy, koło którego stanęła też Octavia, Raven, a nawet Jasper oraz Monty. Mieli skwaszone miny, jakby właśnie zobaczyli ducha osoby, której nie lubili. Ale oni mnie uwielbiali, zresztą, z dziką wzajemnością. Tych pięcioro kochałam nade wszystko. Byli moimi przyjaciółmi, na dobre i złe. Tym razem jednak musiałam iść sama. Taką drogę wybrałam. Do tego popchnęła mnie Lexa. Nie zamierzałam dalej tkwić w tym miejscu bezczynnie, w dodatku codziennie dając męczyć się Komandor.
- Dlaczego nie przyszłaś porozmawiać? - zaczęła Octavia.
- Możesz na nas liczyć. - dodał Monty.
- Dokładnie. - wtrącił Jasper, pociągając zabawnie nosem. Miał katar, ale i tak bawiła mnie jego mimika i gestykulacja. Każdy jego ruch był zabawny.
Uśmiechnęłam się delikatnie, omiotając spojrzeniem wszystkich. Tylko Bellamy się nie odezwał, co - szczerze - zaskoczyło mnie najbardziej. Choć nie miałam pojęcia, co chciałabym od niego usłyszeć.
- Co się stało, Clarke? - Raven powstrzymywała łzy.
- Nic, o co musielibyście się martwić. - odparłam cicho, starając się zachować kamienny wyraz twarzy.
- Nie ufasz nam? - wreszcie to starszy z rodzeństwa Blake'ów zabrał głos.
- Dobrze wiesz, że ufam. - rzuciłam - To, co robię, nie dzieje się przez was.
- A przez kogo? - dopytywała O.
- Przez nikogo. - odrzekłam - Taką decyzję podjęłam, nie chcę siedzieć i nie robić nic, by poznać przeciwnika. Poznam go naprawdę, ale poza tymi murami.
Reyes powściągnęła brwi.
- Poznasz swojego ojca, Rav. - szepnęłam jej na ucho, gdy przytulałyśmy się na pożegnanie - I jeszcze się zobaczymy.
- Zobaczymy się. - odpowiedziała - Ale tamten człowiek nie jest moim ojcem.
Kiedy już z każdym zamieniłam parę zdań, jako ostatniego uściskałam Bellamiego, który nie godził się z takim obrotem spraw. Wiedział jednak, że nie zdoła mnie powstrzymać, więc udawał twardziela, któremu wcale nie jest przykro. Wiem o tym, bo ja też udawałam. Grałam pewną siebie, a w duchu drżałam, jak galareta na myśl o tym, że przez następne tygodnie albo miesiące będę zdana tylko na siebie.
Bez Bellamiego, Octavii i Lincolna. Bez Raven, Harper, Montiego i Jaspera. Bez Marcusa, bez mamy.
Bez Lexy.
Zupełnie sama.
Przeszłam przez wyboistą ścieżkę.
Przeszłam na drugą stronę.
Za bramą.
Odetchnęłam. Raz odwróciłam się do tyłu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top