Rozdział 14 - Pochopna decyzja


Wściekłość wynikająca ze zdrady, której Clarke została przypadkowym świadkiem, rozrywała ją na strzępy. Przywódczyni ludzi z Nieba kilka razy uderzyła pięściami w ścianę, na której wymalowały się ślady ciemnej krwi.
Była zraniona i nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Wanheda nie mogła więcej udawać, że sprawa z Costią wcale jej nie dotyczyła, bo dotyczyła i to bardziej niż bardzo.
Przyciskała papierowy ręcznik do krwawiących bruzd na rękach, nawet nie zajmując się spływającymi po policzkach gorzkimi łzami.

Kochała Komandor. Kochała tą dzielną, odważną i dobrą wojowniczkę całym swoim sercem, a teraz ta miłość okazała się tym, co zwiodło Gryffin na manowce.
Była rozżalona, rozgniewana i upokorzona. Pamiętała, że tak czuła się zaledwie dwa razy w życiu: kiedy wyszło na jaw, że to Abby przyczyniła się do śmierci Jake'a i gdy Finn próbował się na niej zemścić po przybyciu do fałszywego świata.

Do trzech razy sztuka.

Postanowiła, że zamiast tkwić bezczynnie w dziurze, która zastępowała pokój, zrobi coś innego. Wybrała czyn ponad smutek, który zagnieździł się w głowie.
Prześlizgnęła się obok strażników postawionych przy drzwiach przez zapobiegawczą i ostrożną Hedę, po czym zmierzyła w kierunku korytarza. Tam odnalazła klatkę schodową, którą dostała się do prowizorycznego więzienia. Dobrze wiedziała jaką drogą pójść, bo matka o wszystkim jej opowiadała, gdy Clarke sama nie mogła niczego zaobserwować.
Żołnierze pochodzący ze statku, na którym mieszkali dziewięćdziesiąt siedem lat, rzucili się na intruza. Ona była szybsza; znokautowała dwójkę dorosłych mężczyzn, po czym od jednego z nich wzięła klucze do cel. Na szczęście nie musiała łamać sobie głowy nad tym, który klucz otwiera odpowiednie drzwi, bo na łańcuszku zawieszona została pojedyńcza sztuka.
Przeszkody nie stanowiło również drugie zabezpieczenie, bo Clarke wiedziała, jakie kody ustawia Monty. Wpisała hasło, które nie było prawidłowe. Dopiero po czwartym razie usłyszała cichy dzwonek potwierdzający zgodność. Wsadziła klucz do małego otworu, pośpiesznie go przekręcając.

Pogardliwym spojrzeniem obrzuciła mężczyznę siedzącego w kącie celi. Nad jego głową widniała duża pajęczyna, po której spokojnie chodziły większe i mniejsze pająki, a Thelonius jakby z nimi rozmawiał.

- Powinieneś się opanować. - zwróciła mu uwagę, zniesmaczona stanem Jahy.

- Nie przyjmuję rozkazów od córki mojej przyjaciółki. - odparł wesoło - Poza tym...Nigdy nie byłem tak opanowany jak teraz, dzisiaj.

- Więc jeśli faktycznie nie postradałeś zmysłów to wiesz, że mamy mało czasu i musimy ruszać. W tym momencie, bez ociągania się.

Blondynka kucnęła przed więźniem Lexy, a swoim byłym oprawcą i zdjęła mu kajdanki za pomocą kawałka zardzewiałego drutu. Czarnoskóry rozmasował nadgarstki, owijając je bandażem, który nosił w kieszeni na takie okazje. Był zapobiegliwym człowiekiem, wolał się nie narażać, a wizja infekcji wcale go nie kusiła.

- Czemu mnie uwolniłaś i gdzie zamierzasz mnie zabrać? - spytał, wstając. Patrzył na nią z góry, uśmiechając się jakby z litością.

- Powiem ci, jak już wyjdziemy poza bramę Miasta Światła. - burknęła.

Piętnaście minut później oboje zmierzali już w stronę bramy. W ostatniej chwili, tuż przed postawieniem ostatniego kroku, zatrzymani zostali przez straż.

- Komandor zabroniła wychodzić bez pozwolenia. - stwierdził jeden z posępnych ziemianinów.

- Ja nie potrzebuję pozwolenia. - odparła surowo Clarke, próbując przecisnąć się pomiędzy nimi.

Silniejszy popchnął ją i wyciągnął włócznię.

- Ostrzegam cię. Gdybym nie wiedział, że Heda tak bardzo cię ceni, Wanhedo, roztrzaskałbym ci głowę dokładnie w tym momencie. - warknął rozbawiony bojową postawą młodej kobiety.

- Co tu się dzieje? - nagle za plecami Theloniusa i Clarke pojawiła się Abby.

- Chciałam iść na spacer. - rzuciła niechętnie niebieskooka, nie darowując matce nawet spojrzenia.

- A tak naprawdę?

- Twoja córka zamierzała złamać rozkaz władczyni. - odpowiedział brodaty człowiek, który mógł mieć na oko trzydzieści i pięć lub czterdzieści lat.

- To tylko spacer. - powtórzyła czując, że wzbiera się w niej złość.

Abigail zbliżyła się do Theloniusa, który sam nie znał dokładnego powodu, dla którego Clarke chciała wyjść poza strefę Miasta, choć w głębi serca miał tą świadomość, iż młoda dowódczyni setki pałała ogromnym pragnieniem wolności. Od zawsze wykazywała się duszą buntowniczki.
Uśmiechnął się do Abby, niemo odmawiając udzielenia odpowiedzi.

- Clarke, po co wyciągnęłaś Jahę? - dopytywała, kładąc jej dłoń na ramieniu.

- Tak, tak, nie mam uprawnień. - żąchnęła się - A zrobiłam to, bo wydaje mi się, że każdy tu zasługuje na drugą szansę. Poza tym jest nam potrzebny, przebywał z Arhideonem cały ten czas, gdy nas tu nie było. Tak na marginesie - kontynuowała - sądziłam, że sama powalczysz za przyjaciela, mamo.

Nagle zapanowało zamieszanie. Dwóch innych pilnujących miasta strażników podeszło do Wanhedy, bez jakiegokolwiek uprzedzenia łapiąc ją za ręce. Nie miała tyle sił, aby im się wyrwać, więc zaprowadzili ją tam, gdzie powinna się podobno znajdować. Do sali tronowej, w której ktoś już na Clarke czekał.

»»»°«««

Lexa

- Ostrożnie! - krzyknęłam do wojowników, którzy wprowadzili Wanhedę.

Wierzgała się, dopóki jej nie puścili. Na mój rozkaz wyszli z przestronnego pomieszczenia. Teraz byłyśmy sam na sam, ale nie w takiej sytuacji, w jakiej bym sobie to wyobrażała.

- Clarke...

Zaniemówiłam, gdy dostrzegłam to, w jaki sposób na mnie patrzyła. Spojrzenie przywódczyni setki Skaikru przepełniło się cierpieniem i nienawiścią. Ja je takim uczyniłam, choć w żadnym stopniu tego nie chciałam.

- Clarke, posłuchaj mnie uważnie. - powiedziałam miękko - Musisz wiedzieć. Musisz wiedzieć, że...

-...Wiem wszystko. - ostudziła moją śmiałość - Dlaczego mnie tu ściągnęłaś?

- Żeby porozmawiać o tym, o czym nie miałam odwagi wcześniej ci powiedzieć. - przyznałam.

- Nie zamierzam tego słuchać. - rzuciła oschle - Kochasz Costię, a nasza relacja była prostym układem, który pod koniec się skomplikował. Nasza relacja była tym, co przypomniało ci, że miłość do Costii nie była słabością. Uczucie, którym mnie darzyłaś nie było ani trochę realne. Teraz wszystko wiem, widzisz?

- Widzę, że twoje myślenie otłumania żal i złość. - odparłam, starając się zapanować nad drżeniem głosu - Nie jest tak jak mówisz i nigdy tak nie było, Clarke.

- Daj mi wyjść z tego przeklętego miasta. - przerwała mi - Poradzę sobie nawet bez Jahy, którego ubezwłasnowolniłaś.

- Próbował mnie zabić i szantażować. - odpowiedziałam poważniejszym tonem - On nigdzie się nie wybiera, masz rację.






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top