ROZDZIAŁ TRZECI cz. 8

           Nie była to ostatnia taka rozmowa Gilberta z rodziną. Następnego dnia został wezwany do ojca.

     – Paniczu Gilbercie – powiedziała jedna ze służących, gdy schodził na dół. – Pan burmistrz prosi, żeby panicz przyszedł do gabinetu.

     – Pan burmistrz? – zdziwił się Gilbert. – To jest po prostu mój ojciec, a ja nie jestem paniczem, ale zwyczajnym człowiekiem.

     – Ja tam nie wiem – odparła służąca. – Pan burmistrz kazał powiedzieć paniczowi, to i mówię. Reszta nie do mnie należy.

     Gilbert westchnął i posłusznie udał się do gabinetu Gordona Ashleya.

     – Chciałeś mnie widzieć, ojcze – powiedział.

     – Żywię głęboką nadzieję – zaczął Gordon bez wstępów – że przemyślałeś wszystko. W każdym razie wezwałem cię w związku z twoim ślubem z Lizbeth. Przyjęcie zaręczynowe planujemy na najbliższą niedzielę – zakomunikował, ale Gilbert nawet nie drgnął. – Postanowiliśmy też przyśpieszyć nieco termin ślubu. Licząc od zaręczyn, odbędzie się mniej więcej za miesiąc. Liz jest ponadto zaproszona na dzisiejszy obiad i chciałbym, żebyś był dla niej miły. Nie zapomnij, co powiedziałem ostatnim razem. Wiesz przecież, kto zostanie ukarany za twoją niesubordynację, więc jeśli ośmielisz się...

     – Bądź spokojny, ojcze – przerwał doskonale obojętnym głosem, nie patrząc nawet w jego stronę. – Nie ośmielę się.

     Tak brzmiały ostatnie słowa Gilberta. Nie czekał na odpowiedź Gordona. Wyszedł z gabinetu. Zobojętniał na to, co postanowią zrobić z jego życiem. Wszak decyzja już zapadła, podjęta za niego, wbrew jego woli, a wszelkie dodatkowe ustalenia związane z tą decyzją nie miały znaczenia.

          Do uroczystego obiadu z udziałem państwa Prescott usiadł z kamienną twarzą, milczący i nieobecny. Rodzice niezręcznie próbowali obracać w żart ten grobowy nastrój i tłumaczyli z uśmiechem, że to zdenerwowanie przed planowanym ślubem tak paraliżuje przyszłego pana młodego. Zaraz po skończonym posiłku rodzice obojga zgodnie postanowili zostawić ich sam na sam, aby „gołąbki trochę sobie pogruchały", sami zaś postanowili oddać się relaksującej rozmowie przy koktajlu na dolnym tarasie.

     Gilbert nawet nie zauważył, kiedy zostali sami. Dopiero po kilku chwilach zorientował się, że poza nim i Elizabeth w salonie nie ma nikogo. Tępo wpatrywał się w twarz przyszłej żony i myślał jednocześnie, że może jest jeszcze jakieś wyjście, że może nie wszystko stracone. I nagle zaświtała mu w głowie pewna myśl, która sprawiła, że w serce wstąpiła odrobina nadziei.

     – Elizabeth – zwrócił się do dziewczyny, nie zważając, że przerwał jej w pół zdania.

     – Tak, Gilbercie! – Rozpromieniła się, szczęśliwa, że przemówił w końcu.

     – Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić?

     – Ależ oczywiście! Co tylko zechcesz! – zapewniła gorliwie.

     – Powiedz mi, Liz, czy ten ślub to twoja decyzja, czy może rodzice podjęli ją za ciebie?

     – Nie rozumiem? – powiedziała Elizabeth, a z twarzy zniknął uśmiech.

     – Bo widzisz – Gilbert postanowił zdobyć się na szczerość i postawić wszystko na jedną kartę – mnie do ślubu przymuszono. Podjęto decyzję wbrew mojej woli i tylko twój stanowczy sprzeciw mógłby sprawić, by nie doszło do tego absurdalnego małżeństwa.

    – Jak śmiesz... – wydusiła dziewczyna i poczerwieniała. – Jak śmiesz czynić taki despekt! Poskarżę się twojemu ojcu, że tak grubiańsko mnie potraktowałeś!

     – Nie! – krzyknął przestraszony. – Nie, błagam cię, zaklinam na wszystko...

     – Obraziłeś mnie, Gilbercie – stwierdziła z powagą. – Ale cóż, dam ci szansę, jeśli poprosisz o wybaczenie.

     – Wybacz – powiedział. – Nie miałem zamiaru czynić ci afrontu. Przepraszam.

     – Nie tak – odparła. – Przeprosiny powinno się pocałunkiem przypieczętować.

      – Co takiego?

     – No, Gilbercie, na co czekasz? Pocałuj mnie!

     – Jeszcze nie jestem twoim mężem – wyszeptał. – A w związku z tym, nie mam wobec ciebie takich obowiązków.

     – Znowu mnie obrażasz...

     – Posłuchaj, Liz. Chciałbym, żeby wszystko było jasne. Nie szantażuj mnie więcej, bo jeśli się ośmielisz, to urządzę taki skandal, po którym trudno ci będzie znaleźć męża nie tylko w tym mieście, ale i w całej Pennsylvanii. Zrobię to, bo wtedy będzie, tak czy inaczej, na wszystko za późno – dodał. – Zrozumiałaś?

     Twarz Elizabeth poczerwieniała jeszcze bardziej i dziewczyna wydusiła z siebie:

     – Ależ z ciebie jest... wyjątkowy impertynent i łajdak!


          Ale myliłby się każdy, kto pomyślałby, że takie zachowanie Gilberta mogło zniechęcić Elizabeth do małżeństwa. Nie, panna Prescott ani przez chwilę nie zamierzała rezygnować ze ślubu z młodym, przystojnym dziedzicem niebotycznej fortuny. Niedzielne zaręczyny odbyły się zgodnie z planem – przyjęte przez Gilberta równie obojętnie, jak wszystkie inne wydarzenia związane z przyszłym ślubem, do którego pozostało zaledwie cztery tygodnie. Przez ten czas Gilbert chodził po domu jak cień, coraz bardziej przygnębiony i przygaszony. Nie mógł opędzić się od czarnych myśli. Ciągle przychodziło mu do głowy, że po ślubie z Elizabeth Prescott będzie musiał wypełniać małżeńskie obowiązki, że będzie musiał trzymać w ramionach tę obcą i obojętną mu dziewczynę. Ją, nie Meggie. Na samą myśl o tym, robiło mu się nienaturalnie zimno. Jednak widmo groźby, którą rzucił ojciec, sprawiało, że Gilbert bezwolnie poddawał się wszystkiemu, co niosły kolejne dni.

     Wyznaczona data ślubu nadeszła szybciej, niż się spodziewał. Z sercem ściśniętym obręczą bólu, pozwolił ubrać się w elegancki frak i wsadzić do najlepszego powozu zaprzężonego w szóstkę rasowych gniadych koni, który zawiózł go pod główne wejście do Pierwszego Kościoła Prezbiteriańskiego. Gilbert nie wiedział, co się wokół dzieje. Czuł się oszołomiony i zrozpaczony. Powóz zatrzymał się przed okazałą budowlą z białymi kolumnami i chłopak został zaprowadzony przed szerokie wrota świątyni. A potem wszedł do wnętrza, pomiędzy dwa rzędy masywnych drewnianych ławek. W świątyni panował półmrok i chłód, a szmer przyciszonych rozmów dyskretnie rozpełzał się po wszystkich zakamarkach. Ślub syna burmistrza i córki kongresmana stanowił nietuzinkowe wydarzenie towarzyskie, które zgromadziło wszystkie znamienite osobistości Filadelfii. Szeptano między sobą, że rok 1876 jest wyjątkowo szczęśliwy dla rodu Ashley, przyniósłszy najpierw zaszczytne stanowisko burmistrza, a niedługo potem radosne zaślubiny głównego spadkobiercy.

     Kiedy Gilbert wszedł do świątyni, odgłos kroków rozległ się w murach głuchym echem, a szepty i szmery rozmów przycichły. Stanął przed ołtarzem z mocno bijącym sercem. Czuł się tak, jakby lada chwila miały zatrzasnąć się jakieś straszliwe wrota, zza których nie ma powrotu, które odetną na zawsze od tego, co stało się najważniejsze na świecie. Bolesna obręcz na sercu zaciskała się coraz bardziej. Rozmowy ucichły całkowicie i Gilbert poczuł, że ktoś stanął obok. Nawet nie spojrzał. Nie musiał. Domyślił się, że to Elizabeth Prescott. Także pastor zdążył zająć swoje miejsce naprzeciw państwa młodych i uroczystość się rozpoczęła.

     Gilbert nie słyszał ani dźwięku organów i chóralnego śpiewu zgromadzonych osób, ani nie dostrzegał tego, co go otaczało. Widział jedynie ogromny krzyż i oczyma wyobraźni zobaczył wiszącego na nim w męczeńskiej pozie i konającego Chrystusa. W pewnej chwili przebiegła mu przez głowę irracjonalna myśl, że wie, jak czuł się ten człowiek, Syn Boży, kiedy umierał otoczony tłumem ludzi. I Gilbert mógłby przysiąc, że czuje się tak samo. Ostatkami sił i woli usiłował znaleźć dla siebie jakiś ratunek. Raz po raz przywoływał w myślach słowa: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?". A potem bezwiednie i odruchowo zaczął się modlić.

     Wreszcie gdzieś jakby z oddali dobiegł głos pastora wypowiadający jego imię. Nieprzytomnym, rozkojarzonym wzrokiem spojrzał w twarz duchownego, w ciemne, brązowe oczy.

     Zobaczył twarz Meggie, chabrowe oczy patrzące z miłością i krzyczące rozpaczliwie: „Nie, Gilbercie! Nie!"

     Domyślił się, że pastor pyta teraz, czy chce poślubić Elizabeth. Nie usłyszał samego pytania, ale domyślił się, że tak powinno brzmieć w tej chwili. Oprzytomniał na moment i zorientował się, że w katedrze zapadła nagle przejmująca cisza. Wyczuł, że obok stoi zupełnie obca, całkowicie obojętna mu dziewczyna, która wpatrywała się w niego wzrokiem pełnym zniecierpliwienia i wyczekiwania.

     „Zrób to" – mówiły różane usta Meggie, ale chabrowe spojrzenie wyrażało jedną, błagalną prośbę: „Nie, Gilbercie, nie..."

     Odważnie spojrzał w pełne napięcia oczy pastora.

     „Zdaje się, że ten człowiek zadał jakieś pytanie – pomyślał. – Zapytał o wolną i nieprzymuszoną wolę. Zapytał, czy chcę. Miałbym skłamać? – Mimochodem spojrzał na krzyż. – Miałbym skalać to święte miejsce i wypowiedzieć kłamstwo, stojąc przed krzyżem, na którym umierał Zbawiciel? Nigdy! A zatem pora najwyższa odpowiedzieć na pytanie pastora. Najwyższy czas powiedzieć wreszcie prawdę!"

     – Nie – wyszeptał przez zaciśnięte gardło i poczuł, jak emocje powoli opadają, jak piekielne wrota przestają się zamykać i jak wyzwalają się w nim nieznane dotąd pokłady sił. – Nie! – krzyknął, a szacowne mury starej świątyni odbiły ten okrzyk wielokrotnym echem.

     A dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nawet nie zauważył przerażonego wzroku pastora, wściekłości i zdumienia na twarzy Elizabeth. Odwrócił się i szybko wybiegł z kościoła. Nie zwracał nawet uwagi na te wszystkie bezgranicznie zaskoczone i pełne osłupienia twarze, które skierowały się w jego stronę w niemym oburzeniu. Wypadł na zalane słońcem schody i zbiegł po nich w pośpiechu. Gnał ulicami Filadelfii, roztrącając przechodniów i nie bacząc na pełne gniewu pokrzykiwania. Zdyszał się i kropelki potu wystąpiły mu na czoło, ale nie zwolnił ani na chwilę. W biegu zdejmował z siebie marynarkę. Mocował się przez chwilę z rękawami, żeby wreszcie cisnąć ją wprost na trotuar. 

     „Gilbercie Ashley – pomyślał. – Masz ostatnią szansę. To najważniejszy egzamin twojego życia, więc postaraj się go zdać. Biegnij do niej, do Meg, i napraw wszystko, bo drugiej takiej szansy życie ci nie da. Masz niepowtarzalną okazję paść jej do stóp i prosić o wybaczenie. Zrób to, a potem zabierz ją stąd, daleko, jak najdalej od tego miejsca, razem z jej rodziną. I choćbyś miał ręce do krwi zedrzeć i ducha wyzionąć, zapewnij to, na co zasłużyła. Dalej, Gilbercie, zrób wreszcie, co powinieneś zrobić już dawno!"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top