ROZDZIAŁ TRZECI cz. 6
Wrócił do domu szybko, ale po drodze nawet nie zastanawiał się, w jaki sposób powie rodzicom, że wybrał coś, co było zakazane. Nie potrzebował się nad tym zastanawiać, bo doskonale wiedział, czego chce. Po raz pierwszy w życiu wiedział z całą wyrazistością. Dlatego bez namysłu udał się prosto do gabinetu Gordona Ashley.
– Ojcze – powiedział bez wstępów. – Przyszedłem porozmawiać.
Gordon Ashley obrzucił go zdumionym spojrzeniem.
– Czy koniecznie teraz? – spytał, a Gilbert skinął głową. – Jak ty wyglądasz, na Boga! Czy byłeś przy koniach?
– Ojcze, wysłuchaj mnie, proszę, bo to dla mnie bardzo ważne. Poznałem wspaniałą osobę, piękną i...
– Otóż to, właśnie! – wpadł w słowo Gordon. – Przypomniałeś o ważnej nader sprawie, jaką mam ci do zakomunikowania. Zarówno my, jak i państwo Prescott pragnęlibyśmy, abyś w niedługim czasie zaręczył się z Elizabeth.
– Ojcze – powiedział Gilbert, tak jakby wcale nie dotarła do niego treść tych słów. – Poznałem kogoś wyjątkowego. Ma na imię Margaret i darzę ją ogromnym uczuciem.
– Chyba nie usłyszałeś, co powiedziałem. Poślubisz Elizabeth.
– Nie poślubię Elizabeth – odparł Gilbert z całkowitym spokojem.
– Coś powiedział? – Gordon Ashley uniósł się z miejsca. – Śmiesz sprzeciwiać się mojej woli?
Zadzwonił na służącego i po chwili w drzwiach gabinetu pojawił się lokaj w liberii.
– Słucham pana. – Skłonił się.
– Poproś tu panią, Joseph – rzucił pośpiesznie.
– Słusznie – odezwał się Gilbert, odwróciwszy się do lokaja. – Niech Joseph będzie tak uprzejmy i poprosi tutaj moją matkę. Dziękuję.
– Gilbert, na Boga! – krzyknął Gordon Ashley ze zgrozą. – Jak się zwracasz do służby?!
– Zwracałem się do człowieka, nie do służby – odparł całkowicie już spokojny Gilbert. – Joseph, nawet jeśli zniewolony przez innych, nie jest pozbawiony człowieczeństwa, a mnie nie zwalnia to od okazywania należnego szacunku.
Gordon chciał coś powiedzieć, ale tylko wciągnął głośno powietrze i wpatrzył się w syna zmrużonymi oczami. Kiedy do gabinetu weszła lady Rhoda Ashley, przeniósł na nią wzrok.
– Dobrze, że jesteś, moja droga – powitał ją. – Otóż wyobraź sobie, że nasz syn śmie sprzeciwiać się naszej woli i oznajmił, że nie poślubi Liz.
– Poślubi Liz – odparła matka Gilberta z naciskiem. – Już zdecydowaliśmy.
– Zdecydowaliście – powiedział syn. – A czy ktoś zapytał mnie o zdanie?
– Jak śmiesz, szczeniaku?! – wysyczała lady Rhoda. – I jak ty wyglądasz? Jak obdartus ostatni! Wyjdź stąd natychmiast i idź się ubrać przyzwoicie!
– Ja nie zamierzam... – zaczął Gilbert, ale Gordon przerwał ostro:
– Rób to, co powiedziała matka! Bez dyskusji!
Nie odezwał się ani słowem. Kiedy wychodził z gabinetu ojca, usłyszał jeszcze, jak ten mówi głosem pełnym oburzenia:
– To nie do pojęcia, co też nawyrabiało się z tym chłopakiem!
– Skutki twojego wychowania, mój drogi – odparła zimno lady Ashley, ale dalszego ciągu rozmowy Gilbert nie słyszał.
Pobiegł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Nie wiedział, co będzie dalej, ale dopiero teraz dotarł do niego sens słów rodziców. Zrozumiał, co się stało. Zaplanowali małżeństwo z Elizabeth, piękną córką kongresmana Prescotta, która w Gilbercie wzbudzała jedynie niechęć. Wiedział, że niepodobieństwem byłoby sprzeciwiać się woli rodziców. Ale wiedział też, że nie zdobędzie się na małżeństwo z dziewczyną, do której nic nie czuje, podczas gdy ta, którą darzył płomiennym uczuciem, zostałaby mu na zawsze odebrana. Nie, nie mógł na to pozwolić. I choć w tamtej chwili nie wiedział jeszcze, co zrobi, postanowił walczyć o szczęście ze wszystkich sił. Postanowił też jak najszybciej przedstawić Margaret rodzicom, poprosić ją o rękę i jeśli się zgodzi – poślubić, bo tego nikt mu nie mógł zabronić.
„Jeśli ją zobaczą – pomyślał – jeśli przekonają się, jaka jest cudowna, na pewno zrozumieją. Będą musieli zrozumieć. Bo przecież nie są bezduszni. Nie wierzę, że nie mają choćby odrobiny serca."
Usłyszał pukanie do drzwi, a kiedy otworzyły się, zobaczył twarz Salomei; otyłej, starej Murzynki, która od wielu lat pełniła obowiązki niani w domu państwa Ashley, najpierw wychowując Gilberta, potem Charlottę, a obecnie najmłodszą z rodzeństwa – ośmioletnią Juliet.
– Paniczu Gilbercie, panienka Juliet pyta, czy panicz zajrzy do niej przed snem – odezwała się.
– Nie jestem paniczem. Niech Salomea mówi do mnie zwyczajnie, po imieniu – powiedział.
– Jakże to tak – zgorszyła się Murzynka. – Przecie nie godzi się, żebym do panicza... po imieniu... To tak, jakby bez szacunku...
– Niech Salomea mnie posłucha: to Salomei należy się szacunek, bo jest starsza i wychowała nas przecież od urodzenia naszego. Zatem bardzo Salomeę proszę, niech zwraca się do mnie po imieniu. I do małej też. A to wcale o braku szacunku świadczyć nie będzie. Niech Salomea wierzy, nie trzeba, żeby Jully myślała, że jest kimś lepszym od innych, jedynie z racji samego urodzenia. Takie myślenie zło jedynie na świecie rodzi.
– Ależ... – zawahała się. – A co będzie, jak się państwo wywiedzą? Obić mnie każą za zuchwałość. A nie daj Bóg, na bruk wyrzucą...
– Niech Salomea powie, że ja tak zarządziłem. Że pod groźbą kary nakazałem.
– No, dobrze... – odparła nieprzekonana. – Aby tylko jakiego nieszczęścia z tego nie było.
– Nie będzie. Chodźmy do Juliet.
Ośmioletnia Juliet, młodsza siostra Gilberta – wesoła, żywa dziewczynka, z burzą ciemnych loków dookoła roześmianej twarzyczki – jako jedyna osoba w rodzinie całkowicie skradła uczucia Gilberta. Jedynie na widok małej Jully robiło mu się cieplej na sercu, a na twarzy pojawiał uśmiech.
– Gilby! Gilby! – zawołała Juliet i zaklaskała w ręce.
– Witaj, mały ptaszku.
– Pobawimy się jutro?
– Jeśli znajdę czas, Jully, ale nie mogę ci tego obiecać na pewno, bo ważną rzecz mam do zrobienia. Rozumiesz?
– A jaka to rzecz?
– Zbyt trudna dla ciebie. Ale jeśli chcesz, nauczę cię dzisiaj czegoś niezwykle ważnego w życiu każdego człowieka. To jest coś, o czym musisz koniecznie wiedzieć, bo tylko wtedy będziesz szczęśliwa, jak już dorośniesz.
– Powiedz, Gilby!
– Ludzie różnią się od siebie, prawda? – zapytał, a mała dziewczynka potwierdziła skinieniem głowy. – Muszą się różnić, bo gdyby wszyscy wyglądali jednakowo, byłoby na świecie nudno.
– O, tak! – potwierdziła z zapałem. – I trudno byłoby zgadnąć, kto jest kto.
– Oczywiście. Dlatego na zewnątrz musimy się różnić. Są ludzie, którzy mają włosy jasne jak dojrzałe kłosy pszenicy. I tacy, którzy mają ciemne loczki, jak te twoje, Jully. Różnimy się kolorem oczu, a nawet skóry, tak jak my i Salomea. Niektórzy mają takie duże domy jak ten, a inni zupełnie malutkie. Ale wszyscy ludzie, bez względu na to, jak wyglądają i jak mieszkają, bez względu na to, w jaki sposób pracują, równi są i jednakowi wobec naszego Boga. Bo wszyscy mamy w środku coś, co jest takie samo u każdego z nas, choć tego nie widać. To jest coś, co tkwi w każdym człowieku, wewnątrz, najgłębiej. I to właśnie sprawia, że powinniśmy szanować innych ludzi, nie zważając, co widać na zewnątrz. Rozumiesz?
– Tak, Gilby, rozumiem.
– A zatem, moja mała siostrzyczko, szanuj Salomeę za to, co robi. Szanuj Josepha i innych pracujących tu ludzi, bo wszyscy są tacy jak my. I dlatego nie jest dobrze, jeśli Salomea mówi „paniczu" i „panienko", tak jakbyśmy byli kimś lepszym od Salomei. A przecież tak nie jest. Dlatego Salomea powinna mówić do nas: Gilbert i Juliet, zwłaszcza że to przecież takie piękne imiona i po to je nosimy.
– Masz rację, Gilby. Nigdy o tym nie pomyślałam.
– A widzisz, ptaszku! Zależy mi, żebyś to wszystko zapamiętała. I jeszcze to, co powiedział pewien bardzo mądry człowiek. Nazywał się Thomas Jefferson.
– Co powiedział pan Jefferson? – zainteresowała się Juliet.
– Powiedział, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi, a Stwórca nasz dał nam prawo do życia, wolności i szczęścia.
– Rozumiem, Gilbert. Wszystko rozumiem, to oznacza, że nikogo nie można krzywdzić, z żadnego powodu.
– Jesteś mądrą dziewczynką, Juliet – powiedział Gilbert, pewny, że młodsza siostra zapamięta te słowa i weźmie je sobie do serca. Wiedział, że jest dla niej autorytetem, większym nawet niż ojciec. – Śpij spokojnie, ptaszku. Dobranoc – powiedział i ucałował małą w oba policzki.
– Dobranoc, Gilby. Będę pamiętać – dodała, gdy wychodził.
Stara Murzynka Salomea, która przysłuchiwała się całej rozmowie, wyszła z pokoju Juliet razem z Gilbertem.
– Do Salomei mam też prośbę gorącą – odezwał się. – Niech Salomea zadba o to, żeby mała nie zapomniała, żeby pamiętała to, co dzisiaj powiedziałem.
– Zadbam, na pewno, bo bardzo to piękne i mądre coś mówił, Gilbercie. Zawsze wiedziałam, że dobry i szlachetny z ciebie chłopiec.
– Cóż znowu, Salomea... Zwyczajny jestem.
– Nie, Gilbercie, tyś nie jest zwyczajny.
– Zwyczajny, jeno że na świat przyszedłem nie w tym miejscu, co potrzeba.
*
Następnego dnia zjawił się nad rzeką dużo przed czasem, niespokojny i niepewny, pełen obaw, że Meggie nie przyjdzie na spotkanie. A jednak przyszła, tym razem bez koszyczka na zioła, smutna, przygaszona i blada.
– Meg, przyszłaś...
– Witaj, Gilbercie – powiedziała, a z głosu również przebijał smutek i przygnębienie. – Nie powinnam, ale przyszłam, jak chciałeś.
– Meggie, muszę przedstawić cię moim rodzicom. Muszę, skoro zamierzamy spędzić razem życie. Bo będziemy razem, prawda?
– Twoi rodzice nigdy się nie zgodzą. Wiesz przecież o tym, Gilbercie. Wiesz bardzo dobrze. Wizyta u nich niczego nie zmieni.
– Tego nie jesteśmy w stanie wiedzieć naprzód. Ale musimy wykorzystać tę szansę.
– Nie mamy żadnej szansy, czyż nie rozumiesz...
– Ale nie dla nas to szansa, Meg. Zaiste nie dla nas, a dla nich. Dla moich rodziców. Muszę im ją dać, to mój obowiązek, rozumiesz?
– To znaczy, że chcesz, żebym tam z tobą poszła? Chcesz, przez wzgląd na nich?
– Tak. Chcę, żebyś poszła ze mną do Northouse. Jeśli rodzice poznają cię i zobaczą, jak cudowną osobą jesteś. A jeśli nawet wtedy będą obstawać przy swoim, będzie to oznaczało, że nie ma dla nich nadziei.
– To nie jest dobre rozwiązanie, Gilbercie. Ale skoro tak ci na tym zależy... Dobrze więc. Ale w czymże miałabym pokazać się w tym twoim pałacu? W moich wyświechtanych sukienczynach? Toć pewnie służba twoja lepiej odziana chodzi...
– Tym się nie frasuj, Meg. Mam przy sobie trochę pieniędzy. – Gilbert sięgnął do kieszeni i wydobył garść monet. – Weź je i spraw sobie suknię, godną twojej urody.
Wyciągnął dłoń. Pieniądze błysnęły w słońcu. Meggie patrzyła na nie przez chwilę z kamienną twarzą, a potem podniosła wzrok.
– Gilbercie – wyszeptała ze łzami w oczach. – Za tyle pieniędzy moja rodzina mogłaby wyżywić się przez długi czas. A ty chcesz, żebym je wzięła i ubrała się za nie dla twoich rodziców? Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? Żebym udawała kogoś, kim nie jestem i nie wiem, czy chciałabym być? Mojego pochodzenia zmienić nie zdołasz żadną miarą, nawet gdybyś ubrał mnie w jedwabie i klejnoty najwspanialsze.
– Boże drogi, przepraszam cię, Meg – powiedział i opuścił wzrok. – Ja nie dlatego... Nie pomyślałem... Wybacz mi, Meg. Sam nie pojmuję, jakim sposobem tak mogło mi rozum odjąć?
– Widzisz, Gilbercie, ciągle zbyt wiele nas dzieli. I tego nijak oszukać się nie da. Nawet jeśli skromnie się odziejesz, myślenie twoje nie zmieni się przez to.
– To nie tak, Meggie. Ja nie rozmyślnie, uwierz mi! A przez to jedynie, iż wagi żadnej nie przywiązuję do posiadania... Nie wstydzę się ciebie, nawet gdyby przyszło ci w łachmanach chodzić. Piękno twe płynie nie tylko z urody, ale także z wnętrza. Tak więc ponawiam prośbę gorącą: pójdź ze mną do Northouse. Zrobisz to?
– Zrobię, Gilbercie – odparła z głębokim westchnieniem. – Tyle że nie dla twoich rodziców to uczynię, a dla ciebie. Dla ciebie – powtórzyła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top